Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 5 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Hubert Fryc
‹Nasza klasa›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorHubert Fryc
TytułNasza klasa
OpisAutor pisze o sobie:
Rocznik 1990. Kiedyś chciał zrobić rewolucję w sztuce i przez kilka lat niestrudzenie parał się grafomanią, na wspomnienie której odbija mu się dzisiaj czymś gazowanym i nieświeżym. Wreszcie postanowił potraktować pisanie poważniej, przysiadł fałdów i w zeszłym roku zadebiutował w Nowej Fantastyce „Balladą o Bogdanie wyklętym”. Teraz pracuje nad powieścią, a idzie mu gorzej niż po grudzie. Studiował filozofię. Pracuje w Krakowie. Mieszka na końcu świata.
Gatunekobyczajowa

Nasza klasa

« 1 2 3 4 »

Hubert Fryc

Nasza klasa

• • •
Szliśmy przez wieś – mokrą i brudną jak szmata do podłogi. Nad głowami mieliśmy niebo koloru najczarniejszego, w imię Ojca i Syna, pomyślałem, co my, kurwa, robimy.
Szliśmy przez wieś gęsiego – cała ośmioosobowa gromada – i wziąwszy pod uwagę nasz stan, należałoby to rozpatrywać w kategoriach cudu; raz, że w ogóle szliśmy, dwa, że w bezpiecznej kolumnie i po poboczu. Co zresztą okazało się zbytkiem ostrożności, bowiem Rzeczowa była jak wymarła; wszystkie domy ciche i czarne. I my milczący. Tylko kroki, tup, tup, tup, tup, ale tych kroków nikt nie słyszał.
Było dobrze po pierwszej – wedle czasu obiektywnego – choć to bez znaczenia.
– I co dalej? – zapytał Batistuta, gdzieś ze środka kolumny. Nikt nie odpowiedział. Szliśmy. – Co dalej, hę? Jak już zajdziemy? Pogapimy się na szkołę i wrócimy, ta? Bez sensu.
Pomysł, który rzuciłem jeszcze w chatce myśliwskiej, spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem, ale w chatce działo się coś dziwnego, jakaś zbiorowa halucynacja, poroża jak spaghetti, czas jak z gumy, w każdym razie działała na nas nie tylko wódka, nie tylko serum prawdy. Gdybym rzucił hasło: wspinamy się na drzewa – wszyscy, na czele z racjonalnym jak diabli Śliwowskim, ruszylibyśmy w las powodowani niezrozumianym imperatywem. Teraz jednak działanie wódki słabło, halucynacje rozwiały się i wracał zdrowy rozsądek.
Potrafiłbym wskazać całe tuziny trzydziestolatków, którzy nie wycinają podobnych numerów, a mimo to są szczęśliwi.
– Kto chce, niech zawróci – odparłem niepewnie, sam już teraz nękany wątpliwościami. Ale po głowie kolebał mi się pomysł odważniejszy niż tylko przejść na piechotę cztery kilometry, przeleźć przez – jeżeli nic się nie zmieniło – dwuipółmetrowe ogrodzenie szkoły podstawowej, poświecić i pozaglądać do okien na parterze, usiąść na ławce pod drzwiami, obalić flaszkę do reszty – i zawrócić. I to wszystko w środku grudniowej nocy, paskudnej jak wszyscy diabli.
Chciałem znaleźć sposób, żeby dostać się do szkoły.
– Nie przeszliśmy nawet połowy drogi – Paweł dalej marudził.
Marta wyjęła zza pazuchy półlitrówkę, którą obiecała się zaopiekować.
– Chlapnij sobie i zamknij się.
Chlapnął i zamknął się.
– Zadzwonię po żonę – wychrypiał Sławek. – Zabierze nas z powrotem. Albo najpierw pod szkołę, a później z powrotem, jak komuś zależy.
– Nie – zakomenderowałem. I wtedy, jakby w odpowiedzi na decyzję, którą powziąłem za całą grupę, gdzieś zza naszych pleców buchnęły snopy świateł. Wydawało się, że pojazd musi stać dosłownie kilka metrów za nami, chociaż jeszcze przed chwilą droga była zupełnie pusta. Ktoś uruchomił silnik i dodał gazu. Bus – bo to był bus – zrównał się z naszą kolumną. Drzwi otworzyły się i wiedziałem, kogo w nich zobaczę; we łbie coś przeskoczyło, zatrybiło – wódka jak najlepszy smar do zębatych mechanizmów mózgu – i skojarzyłem fakty. Wiedziałem, kto mnie wiózł z Krakowa do Rzeczowej, wiedziałem, wiedziałem, wiedziałem. Ale wtedy umysł bał się jeszcze dać zgodę na przejście cienkiej, czerwonej linii, za którą obłęd jest najlepszym, co człowieka może czekać.
– No ładnie, wiecie która jest godzina? Na pewno spóźnicie się do szkoły! – odezwał się pan Stanisław, pan Stasio, Stasio Woźny, co – póki jeszcze nie pił – podłapał fuchę i autobusem dowoził do szkoły dzieci, które miały daleko, na przykład z sąsiednich wsi. Pana Stasia wszyscy lubili, bo był naprawdę równym gościem. Mówił „czołem” zamiast „dzień dobry”, śpiewał podczas jazdy, a na pożegnanie salutował, jak prawdziwy wojskowy.
– Panie Stanisławie, dlaczego pan tutaj jest? – Od ucieczki wciąż dzieliło mnie niewiele, jakiś znak, wrzask któregoś ze współklasowiczów, cokolwiek. Ale pozostali milczeli. Chyba myśleli o tym samym, co ja.
Pan Stasio umarł, gdy chodziliśmy do szóstej, może siódmej klasy. Cała szkoła była na pogrzebie, nauczycielki płakały jak bobry i uczniowie też płakali, choć chłopcy ukradkiem. Wszyscy lubili pana Stasia, ale pan Stasio zaczął pić po śmierci żony. Najpierw na umór, tak, że wziął urlop, zaszył się w domu i pił, pił, pił i pił, aż padał. Potem wstawał i znowu zaczynał pić. Mieliśmy woźnego zastępczego, ponurego jak stary grabarz. Po dwóch miesiącach wrócił nasz poczciwy pan Stasio, ale przestał się uśmiechać i salutować. Wytrzymał kilka tygodni, zwolnił się. Czasami można go było zobaczyć, jak siedzi w barze albo pod sklepem i pożycza pieniądze, a później jak zbiera z rowów puszki, żeby pieniądze zwrócić. Pan Stasio nie miał swoich dzieci i od nikogo nie doczekał się pomocy. Snuł się, niby cień, po wsi, coraz bledszy i wątlejszy, z ustami zaciśniętymi jak pięści rewolucjonistów; lecz sam już na rewolucję nie miał siły. I tak wątlał i wątlał, tylko twarz mu się zapadała, tylko słów zapominał, już nawet głową, mijany, nie kiwał – aż zwątlał do reszty i zniknął. Myśleliśmy, że się przeprowadził i uciekł od problemów, od których uciec się nie da – albo że podłapał robotę gdzieś w mieście i próbuje wyjść z nałogu i depresji przez całodniową pracę.
Ale pan Stasio zapił się na śmierć, usiadłszy uprzednio na ulubionym fotelu żony, który kilka lat wcześniej własnoręcznie obił gustownym materiałem. A nim usiadł, zwrócił był wszystkie długi i pozamykał był wszystkie sprawy.
– Jak to dlaczego tu jestem? – odpowiedział teraz, w środku grudniowej nocy, w środku wsi, brudnej i mokrej jak szmata do podłogi.
– Pan nie żyje, panie Stanisławie – włączył się Śliwa i chyba sam nie wierzył w to, co właśnie powiedział.
– Ach, to dopiero za kilka lat! Najpierw muszę was zawieźć do szkoły, nie? Wsiadajcie. A gdzie wasze plecaki? Dziś macie wycieczkę?
Tak, panie Stanisławie, to wycieczka, ale naprawdę nie wiem dokąd.
• • •
Patrzyłem na ten budynek i chciało mi się śmiać, patrzyłem i chciało mi się płakać.
Wzrokiem nie było dokąd uciec, reflektory busa oświetlały fasadę, fotony całymi gromadami wpadały do okien klas.
Nie mieliśmy problemów, żeby dostać się na teren szkoły. Nie musieliśmy rozcinać siatki, przeskakiwać ogrodzenia, nic. Pan Stasio wyciągnął z kieszeni opasły pęk kluczy i otworzył kłódkę, którą spięte były skrzydła wrót do innego świata.
– A do szkoły, panie Stanisławie, ma pan klucz?
– No ba, woźny miałby nie mieć?
• • •
Na korytarzu pachniało jak nigdzie indziej, bowiem każda szkoła ma swój własny zapach – taki, co się go nie odbiera zmysłem powonienia, taki, co siedzi w zatęchłych klasach i wije się po holach. To zapach związany z czasem przeszłym, z reminiscencjami, ze wspomnieniem młodości. Podlewany jest melancholią, obrazami i sytuacjami zapisanymi z tyłu głowy.
Stałem w ciemnym korytarzu i wciągałem do płuc szkolne powietrze, aż poczułem, że jestem lekki. Słyszałem, że moi współklasowicze też zaciągają się głęboko.
– Włączę światło – poinformował pan Stasio. Szedł po ciemku, ale topografię szkoły znał doskonale. Po chwili zrobiło się jasno. Oliwkowozielone ściany, na głównym holu stoły do ping-ponga (nie do tenisa stołowego – do ping-ponga!), gablotki z pucharami i dyplomami za wszelakie osiągnięcia, rośliny na parapetach – nic się nie zmieniło; może było nowsze, może odświeżone, ale w gruncie rzeczy takie samo.
– Boże – jęknęła Marta. – Czujecie?
Powietrze wibrowało, drgało, zapach szkoły nasilił się, ze stołówki dobiegały dźwięki rozkładanych sztućców i talerzy, za drzwiami prowadzącymi na salę gimnastyczną ktoś kozłował piłką: bum, bum, bum o parkiet. I moje serce też zaczęło dudnić mocniej, w rytm odbić, a w klatce piersiowej poczułem lekkość.
Spojrzałem na zegar na ścianie: ósma trzydzieści, czyli dzisiaj mam na ósmą pięćdziesiąt. Miałbym, poprawiam się w myślach. I chciałem dobyć komórki, sprawdzić, która jest naprawdę, bo założyłem, że zegar zepsuty, ale nie miałem telefonu, a i spodnie jakieś inne. Niby moje, ale nie moje-teraz, a moje-kiedyś…
– Jezu! – usłyszałem. Pod ścianą siedział Klaudiusz Śliwowski. Wyglądał dziwnie: twarz bez cienia zarostu, łeb bez zakoli. – A niech to! Zapomniałem butów na zmianę!
– Dam ci jednego – powiedziała Patrycja w sukience w kwiatki, chudziutka i z długim warkoczem. Czy Patrycja kochała się w Śliwie? Pewnie, cała klasa o tym wiedziała. Klaudiusz coś odburknął, zły na siebie, on nie zwykł zapominać niczego.
« 1 2 3 4 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »
Ilustracja: Małgorzata Myśliborska

Pająki
Jan Myśliborski

14 I 2024

Było już prawie zupełnie ciemno. Kiedy zatrzaskiwał ciężkie skrzydło bramy, wydało mu się, że po drugiej stronie drogi dostrzegł zarys sylwetki stojącego pod drzewem człowieka. Mimo wszystko poczuł coś w rodzaju ulgi, gdy już przekręcił klucz.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Tegoż twórcy

Oszołomek
— Hubert Fryc

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.