Ruszył przed siebie pieszo, zakładając że bestie przybyły tu z jego powodu i zostawią kobyłkę w spokoju – przynajmniej dopóki nie rozprawią się z nim. Szedł na niedźwiedzia, który był z przodu, po odgłosach poznając, że drugi przemieszcza się równolegle do niego. Wreszcie stanął, naciągnął kuszę i czekał.
Droga przez las
Ruszył przed siebie pieszo, zakładając że bestie przybyły tu z jego powodu i zostawią kobyłkę w spokoju – przynajmniej dopóki nie rozprawią się z nim. Szedł na niedźwiedzia, który był z przodu, po odgłosach poznając, że drugi przemieszcza się równolegle do niego. Wreszcie stanął, naciągnął kuszę i czekał.
Anna Grzanek
‹Droga przez las›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Anna Grzanek |
Tytuł | Droga przez las |
Opis | Rodowita, dumna ze swojego brzydkiego miasta łodzianka. Z wykształcenia geograf i zarządca nieruchomości. Literaturę, a zwłaszcza fantastykę, kocha od dziecka – czytać nauczyła się wcześniej niż chodzić. Jest członkiem społeczności portali szortal.com oraz fantastyka.pl. Kilkukrotnie wyróżniana i nagradzana w konkursach literackich, publikowała m.in. w e-zinach Esensja i Qfant, a także w kilku papierowych antologiach. Uzależniona od kotów, herbaty, muzyki rockowej i piwa. |
Gatunek | fantasy |
Słońce paliło niemiłosiernie. Traktem biegnącym wzdłuż ściany potężnego lasu jechali dwaj podróżni. Obaj, podobnie jak ich konie, zwieszali głowy, pokonani przez upał. Pogoda już od wielu dni była nie do zniesienia.
– Hej, popatrz, tu jest ścieżka – ożywił się nagle Chaves. – I cień…
Bremen bez przekonania zerknął na drzewa. Rosły blisko siebie, ich gałęzie zwisały bardzo nisko, a choć nie drgał ani jeden listek, ani jedna igiełka, las zdawał się oddychać. Ścieżka wypatrzona przez inkwizytora była jednak wcale szeroka i ewidentnie uczęszczana, bowiem znaczyły ją koleiny.
– Mam dziwne przeczucie, że pakując się tam, tylko stracimy czas – mruknął Bremen, próbując zrzucić z ramion burego kota, który grzał mu kark. Kocur zignorował jego wysiłki, nawet nie otworzył oczu. – Zawsze tak jest ze skrótami.
Chaves podprowadził konia bliżej linii drzew.
– Daj spokój, widzieliśmy przecież mapę tych terenów. Nie opłaca się jechać na wschód i zawracać na północ, okrążając las, jeżeli możemy przejechać przez jego środek.
– Chyba Bóg cię opuścił – odrzekł Bremen. – Dosłownie. Pozwól, że ci przypomnę, iż znajdujemy się na niepoświęconej ziemi. Na Pograniczu, o którym sam dopiero co karmiłeś mnie niestworzonymi historiami…
– Och, mistrz Bremen boi się wejść do lasu! – Chaves klasnął w dłonie. Jak zwykle wymówił słowo „mistrz” ironicznie, bowiem Bremen nie stanowił dla niego żadnego autorytetu. – Tobie przecież nic nie może się stać… a i ja nie umrę zbyt łatwo, wierz mi.
– Wierzę – odpowiedział mistrz postanawiając, że nie pozwoli wyprowadzić się z równowagi. Wzruszył ramionami i skierował kobyłkę między sosny, a gniady wałach inkwizytora chętnie podążył za nią. Pomijając zresztą niemiłe wrażenie, jakie sprawiał z zewnątrz, las wyglądał całkiem zwyczajnie. W środku stawał się rzadszy; droga, choć nieutwardzona, była miejscami wystarczająco szeroka, by minęły się na niej dwa wozy, a tu i ówdzie prześwitywały spore polany obsiane zbożem.
– Jest życie na tym pustkowiu – orzekł Chaves. – Czy budzą się w tobie ciepłe wspomnienia, mistrzu?
Bremen nie odpowiedział, wpatrzony w głąb lasu. Był niemal pewny, że coś mignęło mu na krawędzi pola widzenia, ale to mogło być tylko duże zwierzę.
– W Czerwonym Borze mieszkańcami opiekował się Wilczy Pasterz – odrzekł wreszcie, drapiąc się po nosie. – Nie zapominaj, że tu jesteśmy intruzami, a jakikolwiek bóg czy demon sprawuje władzę w tym miejscu, nie jest nam przyjacielem.
Inkwizytor uśmiechnął się krzywo. Dla niego las wyglądał normalnie.
– Uważasz, że w każdym zaplutym gaju i brzeziniaku muszą królować pogańskie bóstwa?
– A dokąd miałyby uciec przed Kościołem, jak nie do puszcz?
Po niespełna dwóch godzinach jazdy drzewa rozstąpiły się nagle przed wędrowcami, ukazując spore skupisko chat. Co niespotykane, na drodze prowadzącej do osady stała tabliczka głosząca „WIŁKI”.
– Jesteśmy już na terenie Sevranu – powiedział Chaves niechętnie, widząc niedowierzające spojrzenie Bremena. – Co jak co, ale administrację mają tu bez zarzutu. Urzędnicy docierają naprawdę wszędzie, nawet na Pograniczu.
– Również Kościół dociera wszędzie – stwierdził Bremen, wskazując maleńką świątynię, przytuloną do bielonego domku na obrzeżu wioski. – Myślałem, że w tym kraju nienawidzą Kościoła?
Chaves zaśmiał się pogardliwie.
– Nie, skądże. Panuje tu wolność wyznania. To my nienawidzimy Sevranu, a nie Sevran nas – wyjaśnił, poprawiając rękawice. – Lepiej, żeby nikt się nie dowiedział, kim jesteśmy.
– Myślałem, że nie boisz się niczego – zauważył złośliwie Bremen.
– Och, to tylko kwestia mojego dobrego samopoczucia. Mówiłem ci już, że Ruda Lisica zaprasza wszystkich duchownych przed swoje oblicze, by osobiście postanowić, co z nimi uczynić… I kiedy mówię „zaprasza”, nie mam na myśli imiennego karnetu ze złoconym brzegiem.
W wiosce przywitało ich szczekanie psów i okrzyki dzieci. Kobiety krzątały się w obejściach, a mężczyzn nie było widać; o tej porze dnia pracowali gdzieś w lesie i na poletkach.
Bremena speszyły natarczywe spojrzenia wieśniaków; zapewne nieczęsto widywano tu obcych. Gdy konie przystanęły na środku placu, natychmiast podbiegła do nich dziewczynka, najwyżej dziesięcioletnia, i w niemym zachwycie zaczęła wpatrywać się w Chavesa.
Inkwizytor, wyraźnie zbity z tropu, cofnął wierzchowca.
– Tima, zostaw! – zawołała kobieta nabierająca wodę ze stojącej nieopodal studni.
Dziewczynka rzuciła przyjezdnym ostatnie spojrzenie, roześmiała się i odbiegła, znikając między domami.
– Nie podoba mi się tu – powiedział półgębkiem Chaves. – Mam złe przeczucia.
– Nie marudź, to ty chciałeś jechać przez las – odrzekł mistrz i zeskoczył z siodła. – Przepraszam bardzo – rzekł do kobiety przy studni. – Do zmroku jeszcze daleko, ale wolelibyśmy nie nocować w gąszczu. Czy znajdzie się tu gdzieś miejsce dla dwóch podróżnych? Nie stanowimy zagrożenia, mamy czym zapłacić.
– Szlachetni panowie poczekają – odpowiedziała po namyśle panna. Bremen uznał, że raczej była siostrą małej Timy niż jej matką. – Sołtys się niebawem zjawi, na pewno zaprosi panów do siebie. Wezwę go, tymczasem poczekajcie, proszę, w cieniu. Mój młodszy brat z radością przyniesie wam zimnego piwa.
Dziewczyna odeszła, kołysząc biodrami, a Bremen i Chaves spojrzeli po sobie ze zdumieniem.
– Powszechna edukacja. – Inkwizytor ledwie powstrzymał się przed splunięciem. – Proszę, proszę, niedługo wszyscy chłopi heksametrem będą gadać…
– Zazdrość przez ciebie przemawia – skwitował mistrz i rozejrzał się. Próbował ignorować ostrzał spojrzeń, pod którym znaleźli się wraz z Chavesem. Chociaż odniósł wrażenie, że tak naprawdę to inkwizytor jest w centrum uwagi, nie on.
Obok studni stało długie koryto, a przy nim zbity z grubych pali płotek. Podprowadzili do niego wierzchowce i rozkulbaczyli je; konie natychmiast wsadziły pyski do wody. Bury kot zeskoczył z ramienia Bremena na brzeg koryta, napił się i czmychnął gdzieś między chaty, wzbudzając przemożną ciekawość wioskowych dzieci. Mistrz z ulgą rozmasował ścierpnięte ramię.
Zostawili konie i położyli się w cieniu, pod jednym z drzew na granicy wioski, tak, by móc swobodnie obserwować jej środek. Panowała senna, spokojna atmosfera. Wieśniacy wrócili do swoich zajęć – kobiety do prac w obejściu, a dzieci do zabawy, choć wciąż zerkały ukradkiem na niespodziewanych gości. Bremen i Chaves za wszelką cenę próbowali zachować czujność, wreszcie jednak obu zmorzył upał i, nawet nie wiedząc kiedy, zapadli w drzemkę.
Obudzili się jednocześnie, jakby powodowani tym samym impulsem. Usiedli gwałtownie, rozglądając się dookoła; dłoń Chavesa powędrowała do leżącego obok miecza, zaś ręka Bremena do sztyletu, który nosił u pasa.
Otaczało ich kilkanaście osób. W większości kobiety, lecz na przedzie stało też trzech mężczyzn. Przyglądali się tylko, czekając grzecznie, aż speszeni przybysze uspokoją się i podniosą z ziemi.
– Witam szlachetnych panów – odezwał się po krępująco długiej chwili milczenia jeden z mieszkańców osady. Był niski, tęgi i łysy jak kolano. – Do Wiłek rzadko docierają podróżni, umiemy jednak okazać gościnę, zgodnie z pradawnymi i kościelnymi obyczajami. Czujcie się, proszę, jak u siebie w domu.
Bremen z Chavesem wymienili spojrzenia, skonsternowani. Nie nawykli do takich powitań, nie na wsi. Zachowanie oraz zasób słów tych wieśniaków były cokolwiek dziwne.
– Dziękujemy – odparł mistrz, zastanawiając się, czemu w takich przypadkach gadatliwy inkwizytor to jemu zostawia mówienie. – Nazywam się Bremen, a to mój towarzysz, Chaves. Zmierzamy do Laval, by zaciągnąć się do armii księżnej pani. Ruszyliśmy przez las licząc na skrócenie drogi, nie spodziewając się przy tym ani osady, ani tak uprzejmego w niej powitania. Przepraszamy za najście i kłopot, jutro o świcie wyruszymy w dalszą drogę.
– Toż to żaden kłopot – zapewnił łysy chłop, skłaniając się lekko. – Nazywam się Helwan i jestem tu sołtysem. Gdybyście czegokolwiek potrzebowali, kierujcie się, panowie szanowni, do mnie. Na skraju osady stoi pusta chata, przenocujcie w niej, jeśli łaska. Wasze wierzchowce już zostały odprowadzone na pastwisko, choć kobyła pogryzła przy tym jednego z chłopców, zaś bagaże odniesiono do chaty. Zapraszam, pokażę drogę.
Na jego skinienie tłumek rozproszył się, jednak wielu ludzi wciąż kręciło się bez celu po okolicy, jakby nie chcieli stracić przyjezdnych z oczu. Bremen i Chaves, prowadzeni przez Helwana do wyznaczonego domu, czuli się coraz bardziej niezręcznie.
No dobra, wszystko ładnie, pięknie. Gdzie część trzecia?