Pewnego poranka pan Igelbaum znalazł w autobusie portfel. Gładziutki, zaokrąglony tu i ówdzie, emanujący gotówkowym seksapilem, niosący w sobie obietnice dalekich wypraw, kompletnej dyskografii Spoconego Senatora i Jego Reumatyków, a może nawet, kto wie, trzech pierwszych rat za telewizor. Portfel leżał sobie cichutko pod siedzeniem, z dala od ludzkich oczu, ewidentnie upuszczony przez jakąś bogatą, burżuazyjną świnię, która dla kaprysu postanowiła w pojeździe komunikacji publicznej bezrobotnych, meneli, studentów i innych nieszczęśników pokłuć w oczy swoim bogactwem. Leżał i wiódł na pokuszenie.
Przypadki pana Igelbauma
Pewnego poranka pan Igelbaum znalazł w autobusie portfel. Gładziutki, zaokrąglony tu i ówdzie, emanujący gotówkowym seksapilem, niosący w sobie obietnice dalekich wypraw, kompletnej dyskografii Spoconego Senatora i Jego Reumatyków, a może nawet, kto wie, trzech pierwszych rat za telewizor. Portfel leżał sobie cichutko pod siedzeniem, z dala od ludzkich oczu, ewidentnie upuszczony przez jakąś bogatą, burżuazyjną świnię, która dla kaprysu postanowiła w pojeździe komunikacji publicznej bezrobotnych, meneli, studentów i innych nieszczęśników pokłuć w oczy swoim bogactwem. Leżał i wiódł na pokuszenie.
Jeży Kowalski
‹Przypadki pana Igelbauma›
Pan Igelbaum stawia czoło
Pan Igelbaum, nominacja w kategorii „rola drugoplanowa”, z pewnym ukontentowaniem przyjął do wiadomości, że na jego osiedlu grasuje wampir. Po pierwsze, wreszcie jego przypuszczenia, że są rzeczy o których się filozofom nie śniło zyskały potwierdzenie i sąsiedzi przestali na jego widok znacząco się uśmiechać. Po drugie, Niejaki Kocioł przestał być w okolicy wrogiem publicznym numer jeden i kiedy wyładowywał frustrację na żonie i sprzętach domowych, pan Igelbaum z uchem przy ścianie rechotał jak opętany, w każdym razie do czasu, kiedy pani Kociołowa wyniosła się do mamy i trochę ucichło. Po trzecie, osiedle ożyło. Zażarte dyskusje toczyły się na korytarzach i w windach, pokazywano sobie nawzajem ślady pokąsania, wzywano pomocy wszystkich bogów przewidzianych ustawowo i uzupełniano ubytki krwi preparatami zastępczymi. Wszyscy zgodnie twierdzili, że to dopust Boży gorszy od plag egipskich, trąb jerychońskich i nierządnicy babilońskiej razem wziętych, ale niepokojąco zadzierali nosa w towarzystwie osób z osiedli terroryzowanych przez prozaicznych alkoholików z trywialnymi siekierami.
Pan Igelbaum postanowił wziąć sprawę we własne ręce. Pożyczył od syna lornetkę i dyktafon, wyciągnął z szafy prochowiec po stryju i ruszył na łowy.
Przez krótki czas na liście podejrzanych pierwsze miejsce zajmował Niejaki Kocioł, z którego mieszkania zaczęły dobiegać prowadzone dość napiętymi głosami konwersacje na temat ssania, ale okazało się, że Niejaki Kocioł pod nieobecność żony nadrabiał zaległości w zakresie kina niemoralnego pokoju. W dodatku zasada cui podest świadczyła na jego korzyść, więc pan Igelbaum wziął się za inwigilację Mocnego Angelo, znanego z nocnego trybu życia i niechęci do czosnku, Kwasibrzucha, jedynego w okolicy osobnika o sinej karnacji i czerwonych oczach, Brudnego Sancheza, który umiał gestykulować uszami, i wielu, wielu innych. Niestety, bez skutku.
W tym samym czasie, ku rozpaczy pana Igelbauma, naprędce sformowany Komitet Ocalenia Publicznego za składkowe fundusze wynajął zawodowego łowcę. Łowca w trzy dni znalazł wampira, skasował należność i miał się już oddalić, kiedy Komitet zażądał wizji lokalnej z udziałem sprawcy. Sielanka rychło prysła, bowiem okazało się, że wampir to wcale nie wampir, tylko kuzyn łowcy ze sztucznymi zębami. Niejaki Kocioł, któremu obaj straszliwie nabruździli, zafundował im epicki łomot, po czym wszyscy rozeszli się do domów, unikając patrzenia sobie w oczy. Wszyscy oprócz Niejakiego Kocioła, który wyszedł z afery bogatszy o dwa zegarki, fundusze Komitetu i odzyskany mir u sąsiadów, i pana Igelbauma, który cichcem wsunął do kieszeni sztuczne kły.
Następnego ranka wszyscy mówili tylko o tym, że na osiedlu grasuje wampir.
Utracona niewinność pana Igelbauma
Pan Igelbaum, złamas par excellence, od zawsze miał kłopoty z pieniędzmi. Co gorsza, były to kłopoty z ich brakiem. Pan Igelbaum z chęcią zamieniłby je na kłopoty z nadmiarem pieniędzy, ale nie znalazł kontrahenta. Majątek osobisty pana Igelbauma osiągał w porywach wartość rynkową porównywalną z wiadrem obornika, i to zardzewiałym wiadrem, więc mijając na korytarzach swojego mrowiskowca takich krezusów jak Mocny Angelo czy Astoria Waldorff, pan Igelbaum popadał w najczarniejszą melancholię.
Pewnego poranka pan Igelbaum znalazł w autobusie portfel. Gładziutki, zaokrąglony tu i ówdzie, emanujący gotówkowym seksapilem, niosący w sobie obietnice dalekich wypraw, kompletnej dyskografii Spoconego Senatora i Jego Reumatyków, a może nawet, kto wie, trzech pierwszych rat za telewizor. Portfel leżał sobie cichutko pod siedzeniem, z dala od ludzkich oczu, ewidentnie upuszczony przez jakąś bogatą, burżuazyjną świnię, która dla kaprysu postanowiła w pojeździe komunikacji publicznej bezrobotnych, meneli, studentów i innych nieszczęśników pokłuć w oczy swoim bogactwem. Leżał i wiódł na pokuszenie.
Pan Igelbaum rozważył w skrytości ducha każde za i przeciw podniesienia ukradkiem portfela i przepuszczenia jego zawartości w jednej orgii rozpasanego wydawania, po czym ostrożnie, zasłaniając się prasą codzienną, podniósł portfel i udając, że zmaga się ze sznurówką wsunął go do bezuciskowej skarpetki. Na moment znów naszły go wątpliwości, czy jednak nie odnieść portfela kierowcy, aby ten zwrócił go właścicielowi, ale uzmysłowił sobie, że to on teraz jest właścicielem, więc w sumie portfel już został zwrócony. Dyskretnie opuścił autobus na najbliższym przystanku, oddalił się w ustronne miejsce i, z sercem wyrywającym się z piersi w niemal erotycznym napięciu, otworzył portfel.
Portfel był pusty.
Pan Igelbaum pojął, że właśnie w zamian za trochę świńskiej skóry zaprzepaścił szanse na życie wieczne, załkał więc gorzko i piechotą wrócił do domu.
Pan Igelbaum w ogrodzie muz
Pan Igelbaum, głos wołającego tu i ówdzie, postanowił wreszcie zaistnieć. Zawsze czuł pociąg do sztuki i zdecydował się wreszcie do niego wskoczyć. Drogą selekcji negatywnej wybrał literaturę. Pod nieobecność rodziny zasiadł przed komputerem, uruchomił piracką kopię edytora tekstu jednego z dominujących na rynku producentów, od jednego machu wypił litr kawy, zasępił się ciężko i wymyślił fabułę.
Fabuła jego pierwszego dzieła, w założeniu prosta, miała wyglądać tak: stryj księcia, dajmy na to, Danii zabija mu ojca, żeni się z jego matką i sam zasiada na tronie, więc chłopak udaje szalonego, by zemścić się na mordercy. Oczywiście po drodze jucha leje się hektolitrami i wszędzie fruwają strzępy damskiej bielizny, więc sukces wydawał się murowany. Niestety, kiedy pan Igelbaum rozmyślał, jak właściwie ochrzcić głównego bohatera, usłyszał na wysokości ciała migdałowatego jadowite syknięcie „Hamlet! On miał na imię Hamlet!”, a zaraz potem uroczyste przyrzeczenie, że jeśli natychmiast nie przestanie, to kiziory niejakiego Szekspira zrobią mu z tyłka podnóżek dla Fortynbrasa.
Po jakimś kwadransie i następnym litrze kawy pan Igelbaum odzyskał kontenans na tyle, by ponownie zasiąść przy klawiaturze, choć nie mógł powstrzymać się od nerwowego zerkania za siebie. Porzucił pierwotny plan i zaczął od nowa.
Tym razem postanowił pójść na całość. Rozmach, ot co! Armie wywlekające z siebie bebechy pośród bezkresnych pól, zdrada i odkupienie, miłość ojczyzny, bohaterstwo, błysk stali i prochowy dym gwarantowały powodzenie, jeśli tylko rozsądnie połączyć je z fruwającymi strzępami damskiej bielizny. A na ekranizację tłumy waliłyby drzwiami i oknami.
Kiedy już był pewien, że arcydzieło jest tuż-tuż, ot, wystarczy ubrać je w słowa, inny głos obiecał uroczyście, że kiziory Sienkiewicza zrobią panu Igelbaumowi to, co jeden z bohaterów uczynił wrażej kolubrynie. Pan Igelbaum rozsądnie zrezygnował ze szturmu.
Po kolejnym dzbanku kawy, zmianie koncepcji i wkomponowaniu w akcję strzępów damskiej bielizny pan Igelbaum był już zbyt roztrzęsiony, by zapamiętać czyje kiziory mają w planach zaciągnięcie go na wzgórze za miastem i przybicie do dwóch skrzyżowanych belek, jeśli nie zajmie się czymś pożytecznym.
Pan Igelbaum pomyślał, że naprawdę, ale to naprawdę boi się tego, co będą miały w planach kolejne kiziory, więc przegnał natrętne natchnienie, wyłączył komputer i został odwieziony na toksykologię, gdzie wyleczono go z zatrucia kofeiną.