Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 26 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Paweł Wolski
‹Opowieści starego nawigatora: Miasto Słońca›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorPaweł Wolski
TytułOpowieści starego nawigatora: Miasto Słońca
OpisPaweł Wolski (pseudonim literacki) – gdynianin urodzony w zamierzchłych latach 60. ubiegłego wieku. Absolwent dziennikarstwa na UW, dziennikarz ekonomiczny, obecnie analityk. Ulubiony uprawiany rodzaj fantastyki – alterhistoria, dzięki czemu jego „Plan Basior” ukazał się w numerze 9/2019 „Nowej Fantastyki”, zaś „Tańczące w słońcu sosny” zdobyły jedną z nagród w konkursie „Trójkąt sudecki”. Pierwsze z cyklu kilkunastu odrębnych, a gotowych już opowiadań o nawigatorze Snuffie zdobyło wyróżnienie specjalne w konkursie na portalu NF i opublikowane zostało w Antologii NF „Fantastyczne Pióra 2018”. Drugie w kolejności ukazało się w „Esensji” w lipcu 2021. Poza pracą, hobbystycznie, historyk pierwszej połowy XX wieku, tłumacz rosyjskiej poezji, wodniak, wędkarz, turysta górski.
Gatunekhumor / satyra, SF

Opowieści starego nawigatora: Miasto Słońca

Paweł Wolski
« 1 2 3 4

Paweł Wolski

Opowieści starego nawigatora: Miasto Słońca

Kiedy to sobie uświadomiłem, poczułem jak jeżą mi się nieistniejące włosy na łysej od urodzenia łepetynie. Rozejrzałem się za wózkiem transportowym, którym toto przywieziono. A jakże, już gdzieś zniknął. Zanim go ściągną z powrotem, będzie za późno. Publiczność tkwiła w stuporze, więc nie czekając wrzasnąłem co sił:
– Ludzie, tego nie da się wywieźć, ani wyłączyć bez dostępu do kodów! Nie wywalimy tego w przestrzeń od ręki, bo za ciężkie. Kto żyw, na lądowisko! Za chwilę Kolonię szlag nagły trafi! Ratuj się, kto w Boga wierzy!!!
I z miejsca dałem przykład, ciągnąc za sobą ku wyjściu z sali kompletnie osłupiałą Anię. Zanim się rozpędziła, zanim w ogóle zrobiła pierwsze kroki, zerwałem z jej stóp pantofelki na szpilkach. Musiała biec naprawdę szybko.
Paradoksalnie, szanse na ratunek wszyscy mieliśmy jeszcze spore. Lądowisko było niedaleko, wszystkiego sześćset jardów głównym korytarzem. Za mną i Anią ruszyła lawina, bo usłyszałem tupot tysięcy stóp, więc natychmiast przyspieszyliśmy, wchodząc w sprint. Niespełna dwie minuty później wpadliśmy na płytę startową. Niewielki dwudziestotysięcznik, bardziej kosmiczny jacht niż gwiazdolot, dyspozycyjny Chomik Federacji, stał sobie na niej beztrosko. Szeroki na czterdzieści jardów właz miał gościnnie otwarty, przy rampie wejściowej kręcił się gość w mundurze nawigatora, a mnie właśnie wtedy po raz pierwszy coś tknęło. Spojrzałem wstecz, w głąb korytarza, którym dopiero co przycwałowaliśmy. Był pusty. Zimny pot mnie oblał.
– Aniu, powiedz kapitanowi, co się stało i każ mu startować. Natychmiast – poprosiłem nieswoim głosem.
– Bez ciebie nigdy – twardo odwarknęła. Doceniłem, ale nie odpuściłem.
– Zmiataj i startujcie, dzieci czekają. Kocham was.
Tym razem chyba zrozumiała, że choćbym miał ją znokautować i nieprzytomną wnieść na pokład, nie ustąpię. Zacisnęła wargi i posłusznie podreptała w stronę gwiazdolotu. Nie czekałem dłużej i pobiegłem z powrotem.
• • •
Korytarz był pusty, jasny i cichy. Podszedłem do przymkniętych odrzwi prowadzących do Wielkiej Sali. Ostrożnie wsunąłem się do środka i zamarłem. Przede mną na postumencie mroczniał złowieszczy utylizator. Na jego czytniku, jak kilka minut wcześniej, migały pomarańczowożółte cyfry: 425, 424, 423… Za nim zaś stał milczący zwarty tłumek Solariuszy. Patrzyli na mnie bez słowa, choć już chyba czułem, ku czemu to wszystko zmierza. Jedno ciche parsknięcie, potem kolejne… Aż nagle o sklepienie sali gruchnął gigantyczny, zbiorowy wybuch śmiechu! Goście ryczeli, rzęzili, łapali się za brzuchy, niektórzy siadali na podłodze, paru wręcz się na niej wiło, bezradnie łapiąc oddech i trzymając za przepony. Tuż przed tysięcznym tłumem stał, a jakże!, sam F.B. Acon i wesoło uśmiechnięty komentował sytuację, zaś system nagłośnienia szeroko roznosił jego rozbawiony głos:
– Na Balu Karnawałowym Miasta Słońca ponownie witamy gościa honorowego, a zarazem tegoroczną główną Niespodziankę. Bohatera gwiezdnych tras, nieustraszonego odkrywcę, człowieka, który świadomie storpedował i podstępnie zniszczył nasz wspólny, korzystny dla całej Ludzkości projekt robotyzacji floty międzygwiezdnej. Oto najlepszy sprinter w Mieście Słońca i okolicach, niezawodny wykrywacz urojonego niebezpieczeństwa, strachliwy komandor Snuff! Podziwialiście go państwo przez ostatnie kilka dni na swoich holoekranach dniem i nocą, jak bezmyślnie i beztrosko byczył się w naszej Kolonii, przyjmując prezenty, a może lepiej byłoby otwarcie powiedzieć – łapówki? Dodam, że w roli drugoplanowej wystąpiła, śmiem twierdzić, znacznie bardziej od Snuffa opanowana, atrapa automatycznego utylizatora OK-234a!
I zaśmiał się drwiąco, patrząc na mnie zarazem z triumfem i nienawiścią. Tuż potem przeniósł spojrzenie za moje plecy. Błysk zrozumienia przemknął mi przez błyskawicznie trzeźwiejące synapsy. Jak mogłem zapomnieć! To przecież on. On był właścicielem fabryki robotów, które kilkanaście lat temu miały zastąpić ludzkie załogi. Ale przeze mnie oraz strajk ludzkiej obsady floty galaktycznej, nie zastąpiły. Prawdą więc były pogłoski, szerzące się ostatnio w knajpkach na Węzłach, że szykuje się kolejne podejście do poronionego projektu robotyzacji żeglugi. No tak… Wszystko jasne. Panikarz Snuff. Pieczeniarz Snuff. Ciężki idiota Snuff. Absolutnie niegodny zaufania pijany kapitan Snuff! Rewelacyjny wstęp do PR-owej akcji dyskredytowania ludzkich załóg.
Zaraz, zaraz, co on powiedział? Dniem i nocą? Sukinsyn, jak mógł to zrobić mojej Ani?! Trzeba stąd wyjść. Natychmiast. Może zdążę ją przynajmniej uprzedzić. Odwróciłem się ku drzwiom, ze stężałą z gniewu twarzą. Ania stała tuż za mną. Nie spostrzegłem nawet, kiedy wróciła. Patrzyła na mnie, po policzkach spływały jej łzy. Nic nie powiedziałem, objąłem ją, jakbym chciał osłonić przed całym światem, ale przecież dobrze już wiedziałem – za późnoI
Znów usłyszałem głos F.B. Acona, przebijający się przez hałaśliwą, śmiejącą się tłuszczę uszczęśliwionych miliarderów. Nawet na mnie nie patrzył, zemsta już się dokonała:
– No dobrze, ubawiliśmy się zdrowo, panie i panowie, transmisja ostatniej przygody kapitana Snuffa – zaakcentował bydlak słowo „ostatniej” z dziką satysfakcją – do naszych holostacji w układzie Sol kończy się za kwadrans, oglądalność rekordowa. Myślę, że to niezły wstęp do zadania publicznie pytania: mianowicie, kto wozi nas i nasze towary przez niebezpieczny Kosmos. I dlaczego są to osobnicy aż tak w swej masie tchórzliwi i niepewni? A teraz zajmiemy się sobą. Panie Simon, proszę wyłączyć to coś. Spełniło swą rolę. Wywalimy atrapę po balu tam, gdzie wyrzuca się każdy niepotrzebny chłam. Wprost w koronę Sol. Nieprawdaż, panie Snuff?
Wywołany, a jakże! – ten sam drobny, owalny z postury i twarzy urzędnik, który nas tak koncertowo podprowadził ku ostatecznej życiowej klęsce, podszedł do makiety utylizatora. Wyjętym z kieszeni pilotem, nieco teatralnie, kliknął dwukrotnie, niczym na dyżurny transportowy grawilot przed centrum handlowym. Spojrzał na panel wyświetlacza, pokręcił, wciąż z uśmiechem na twarzy, głową, mrucząc „co za śmieć!”. Ponownie nacisnął guzik na pilocie. Bez rezultatu, na czytniku fałszywego modułu cyfry wciąż migały, stopniowo schodząc ku zeru: 122, 121, 120, 119…
Urzędnik podszedł jeszcze bliżej do panelu, popukał weń, potem bezskutecznie usiłował przepchnąć monolit po podłodze. I wtedy jego szef dostrzegł problem. Podbiegł do modułu, też spróbował go wyłączyć, a gdy się nie udało – zbladł i głuchym głosem spytał podwładnego:
– Słuchaj no, Simon, z którego magazynu tyś to przywiózł?
– Dokładnie jak pan kazał: z Luny, z magazynu sieci „Cosmo Fun!”, tej, co trzyma ofertę na składowisku siódmym, alejka piąta, numer katalogowy sześćset sześćdziesiąt sześć.
– I płaciłeś zdalnie z rachunku Kolonii? Sprawdziłeś oczywiście, co ci wiozą?
– Oczywiście – mamrotał urzędniczyna. – Ale, wie pan, ten bal, obowiązki… Poleciłem Ajce, to sfinalizowała transakcję, androidy po towar wysłałem, same ustawiły makietę w Sali, wyciąg pokazać?
– Nie trzeba, idioto – dziwnie bezradnie wyszeptał F. B. Acon. – Alejka piąta? Miała być piętnasta! Coś ty nam tu podłożył, bezmyślne ścierwo?!
– Przecież sobie zapisałem i dokładnie to przywieźli…– Jego rozmówca wyjął z kieszonki na piersi najpierw karteczkę pokrytą niechlujnym ręcznym pismem, potem holodruczek faktury, przeczytał je po kolei i… zemdlony osunął się na podłogę, tuż pod odliczającym kolejne liczby do nieuchronnego końca Kolonii i nas wszystkich (49, 48, 47, 46…) autentycznym oryginalnym, aktywnym modułem automatycznego utylizatora OK-234a.
Byli tak przerażeni, że zapomnieli o wciąż trwającej transmisji. Całą rozmowę głośno i wyraźnie usłyszała więc nie tylko pełna sala, ale i Układ Sol, a nawet ludzie poza jego granicami. Stałem tuż obok, więc w przeciwieństwie do lokalnych kamer, nadających całość do celebryckich holosieci, tylko kątem oka zarejestrowałem wykonany przez Acona imponujący skok na korytarz wiodący ku lądowisku. Lecz już wiedziałem, jak i tysiące rezydentów w kompletnej panice pędzących do wyjścia i tłoczących się w drzwiach, że za chwilę Miasto Słońca bezpowrotnie i nieodwołalnie umrze, a oni wszyscy wraz z nim. Pies ich drapał, łachów z bilionami, ale Ani im nie oddam! Mózg wreszcie zaskoczył: jeśli nic nie zrobię – niechybna śmierć! Jedyne, co jeszcze mogę, to zminimalizować ryzyko. Jak to mówili chłopaki z asenizacji? Wada konstrukcyjna? Wrażliwy na wstrząsy? Delikatnie, bo inaczej na dwoje babka wróżyła?
Rrraz! Wyciągnąłem LeMata z płytkiej kabury wiszącej u nabitego srebrnymi ćwiekami kowbojskiego pasa i odwiodłem kurek. Dwwa! – bez namysłu wymierzyłem dwulufowy rewolwer w panel sterowania utylizatora. No to…
– Naści, piesku, kiełbasy! – wrzasnąłem w desperacji zasłyszany w dzieciństwie idiotyczny bon mot… I wywaliłem zawartość magazynka, dziewięć ołowianych kul wprost w panel, pod którym, z tego co usłyszałem od ekipy asenizacyjnej, znajdowała się centralka sterowania! A potem w potrzaskaną szybkę, spod której zaczęło dymić i skwierczeć, przygrzałem jeszcze z centralnej dodatkowej lufy grubym śrutem!
Huknęło, dym z czarnego prochu nieco przysłonił widok, a kiedy się rozwiał, ujrzałem, że tempo odliczania co prawda zwolniło, ale cyfry wciąż zmierzały ku nieuniknionemu: 21.. 20… 19…
Wtedy, wiedziony już chyba jedynie strachem i szaleństwem, mój wzrok padł na leżącego przy podeście miliardera-halabardnika. Oczywiście, pędząc ku wyjściu, z oszczędności nie porzucił lebiega nieszczęsny, dyżurnego drąga. I, rzecz jasna, zawadził nim o coś tak skutecznie, że sam się owym wihajstrem znokautował. Raz kozie śmierć! Podniosłem halabardę z niejakim trudem, bo ciężka okazała się okrutnie, rozpędziłem się i przywaliłem jej stalowym czubem w naruszony panel utylizatora. Wbiła się na kilkanaście cali. Coś w środku trzasnęło, zabuczało cichnąc, liczba z pięciu zmieniła się leniwie na cztery, zamigała, po dłuższej chwili przeskoczyła w niekompletną trójkę… I, z przeciągłym piśnięciem, wszystko definitywnie zgasło!
Ania spojrzała na mnie, ja na Anię, kamery wślepiały się to w nas, to we wracającego chyłkiem ku podestowi Mistrza Pionu Miłości Miasta Słońca… Łajdak już nałożył na gębę wystudiowany uśmiech, gotów sprzedać widzom kolejne łgarstwo.
Nie czekałem ani chwili dłużej. Wciąż pod bacznym okiem kamer włożyłem rewolwer do kabury, odpiąłem z piersi srebrną odznakę szeryfa i cisnąłem ją z brzękiem na posadzkę. Wprost pod nogi F.B. Acona. Następnie objąłem ramieniem Anię i bez słowa wyszliśmy na korytarz. Kiedy kilkadziesiąt minut później odlatywaliśmy Chomikiem Federacji, bezpowrotnie zostawiając za sobą rozsłoneczniony zgęstek bezwzględnej, chciwej podłości, myślami byłem już zupełnie gdzie indziej. Może te cholerne szpaki tym razem choć trochę się spóźnią i jeszcze zdążę nastawić wino?
koniec
« 1 2 3 4
15 stycznia 2022

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »
Ilustracja: Małgorzata Myśliborska

Pająki
Jan Myśliborski

14 I 2024

Było już prawie zupełnie ciemno. Kiedy zatrzaskiwał ciężkie skrzydło bramy, wydało mu się, że po drugiej stronie drogi dostrzegł zarys sylwetki stojącego pod drzewem człowieka. Mimo wszystko poczuł coś w rodzaju ulgi, gdy już przekręcił klucz.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.