Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 1 lipca 2024
w Esensji w Esensjopedii

Dawid Zieliński
‹Głęboki Grób›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorDawid Zieliński
TytułGłęboki Grób
OpisAutor pisze o sobie:
Z wykształcenia inżynier okrętownictwa, z serca i duszy – pisarz. Pisaniem zajmuję się od 10 roku życia, ale na poważnie zacząłem robić to dopiero kilka lat temu – z mniejszymi bądź większymi sukcesami. Do tej pory udało mi się opublikować kilka swoich opowiadań w magazynie „Fahrenheit”. Niniejsza publikacja na łamach „Esensji” jest już drugą. Staram się tworzyć klasyczną literaturę grozy, osadzoną w naszej codziennej rzeczywistości, rzadziej science-fiction czy fantasy.
Gatunekgroza / horror

Głęboki Grób – część 1

« 1 12 13 14

Dawid Zieliński

Głęboki Grób – część 1

– Nadeszła twoja kolej – odezwała się dziewczyna, dziwnie melodyjnym, nie pasującym do otoczenia głosem.
Dopiero teraz zauważył, że stoi w kałuży krwi i przypatruje mu się wodnistymi oczyma zza zasłony długich, czarnych włosów. Kiedy odwróciła się całkowicie, na jej obnażonej klatce piersiowej ujrzał pojedynczy, długi szew, zaczynający się między piersiami, a kończący na podbrzuszu. To tam chirurgiczne nici pękły, otwierając drogę krwi i wnętrznościom.
– No, idź – ponagliła go. – Będą złe, jeśli każesz im na siebie czekać.
Za parawanem jeden z cieni zaczął powiększać się i po chwili na korytarz wyszła pielęgniarka.
Wszystkie jego zmysły zaczęły wyć jak oszalałe, nakazując mu rzucić się do ucieczki, lecz Karol stał tylko jak sparaliżowany, nie mogąc wykonać żadnego ruchu.
Pielęgniarka była kościstą, wyższą od niego o kilkanaście centymetrów kobietą i nosiła zapinany z przodu kitel, odsłaniający nienaturalnie chude, sięgające poniżej kolan ramiona i pająkowate nogi. Skórę o nieprzyjemnym, szarym odcieniu, miała tak cienką, że wyraźnie widoczna była wijąca się pod nią mozaika fioletowych żył. Przyglądała mu się cierpliwie jednolicie białymi oczyma, osadzonymi głęboko w wydłużonej jak u owada twarzy i nawet pomimo dzielącej ich odległości, Karol wyczuł bijący od niej, odrażający smród.
– Och, pan Wroński – rzekła głosem przypominającym chrzęst łamanych kości. – Jakże się cieszę. Czekaliśmy na pana.
Dłonią o długich, wiotkich palcach wykonała zapraszający gest, wskazując pomieszczenie za parawanem. Uśmiechała się bez przerwy w sztuczny sposób, martwo szczerząc do niego żółte zęby.
Karol cofnął się o krok, szybko rozglądając na boki, szukając jednocześnie drogi ucieczki i czegoś, co mógłby wbić w chude ciało tego nieporadnie udającego człowieka stworzenia, jeśli rzuciłoby się za nim. Jednak w głębi duszy coś nauczone odległym doświadczeniem szeptało mu nerwowo, że nie powinien się jej sprzeciwiać, że taki bezsensowny opór tylko może pogorszyć sprawę i sprowadzić na niego dodatkowe cierpienia. Dziewczyna z kroplówką gdzieś znikła, pozostawiając po sobie tylko czerwone odciski stóp.
– Widzę, że się opieramy – w głosie pielęgniarki zabrzmiał gniew, ale nie przestawała się szczerzyć. – Niedobrze, Karolu, niedobrze.
Trwało to zaledwie niewielki ułamek sekundy, kiedy w niezrozumiały sposób nagle znalazła się tuż za nim i objęła w pół, dysząc w kark smrodliwym oddechem. Targnął się gwałtownie, lecz trzymała go w silnym, nieustępliwym uścisku i zanim zdążył zrobić cokolwiek więcej, coś ukłuło go boleśnie i głęboko w ramię, aż syknął przez zaciśnięte zęby.
Szpitalne ściany zawirowały mu przed oczyma, kiedy wypuszczony z objęć zatoczył się, nie mogąc utrzymać równowagi. Pielęgniarka zasłoniła wąskie usta szponiastą dłonią, tłumiąc śmiech i przypatrując mu się z pogardliwym rozbawieniem. W drugiej ściskała staromodną, żelazną strzykawkę o długiej igle; przez przeszklone okienko w jej cylindrycznej ściance dało się dostrzec żółtawy płyn.
– To taki nasz mały, eksperymentalny specyfik – wyjaśniła, machając mu przed twarzą strzykawką, kiedy oparty o jedną ze ścian walczył, by nie osunąć się na ziemię. – Pomaga w opanowaniu takich wierzgających głuptasków jak ty, zwiotcza im mięśnie. Prawda, że szybko działa? Czasem może spowodować trwały paraliż rdzenia kręgowego bądź nieuleczalną ślepotę, ale to przecież już nie nasz problem.
Nie dokończyła jeszcze tych słów, kiedy nogi zapiekły go żywym ogniem i ostatecznie odmówiły posłuszeństwa. Przytrzymała go, gdy upadał i uwieszonego na swym ramieniu pociągnęła w stronę parawanu. Serce waliło mu jak oszalałe, pompując tętniącą we krwi używkę do najdalszych partii jego ciała. Nie potrafił już nawet utrzymać uniesionej głowy.
– Proszę… – wyszlochał. – Proszę… zostawcie mnie…
– Żadnych łez, panie Wroński, to nie przystoi dorosłemu mężczyźnie – skarciła go tylko.
Za zielonym parawanem czekał już na niego przyśrubowany do podłogi fotel, wyposażony w specjalne stalowe uchwyty do krępowania nadgarstków i kostek. Tkwił pośrodku pomieszczenia, które niegdyś musiało zapewne pełnić rolę sali operacyjnej; wciąż jeszcze znajdowały się tu zasłane chirurgicznymi narzędziami, chromowane blaty, wypełnione tajemniczymi preparatami gabloty i kilka przeżartych rdzą umywalek. No i stał też szeroki, regulowany stół pod baterią jarzących się niemrawo lamp; z instalacji gumowych przewodów, odprowadzających nadmiar krwi, nadal kapały lepkie, szkarłatne krople, spływając do wybitego w podłodze odpływu.
Jakiś wychudzony pies o rzadkiej, poznaczonej ropiejącymi wrzodami sierści i jednym okiem lizał monotonnie ściekową kratkę; w pustym, niezasklepionym oczodole kłębiły mu się brzęczące nieznośnie muchy.
Po sali krzątała się druga pielęgniarka, mogąca równie dobrze uchodzić za lustrzane odbicie pierwszej. Kiedy weszli do środka, podeszła do fotela i rozwarła szczęki uchwytów, nie zaszczycając go nawet przelotnym spojrzeniem. Chociaż starał się zebrać ostatnie, tętniące jeszcze w nim resztki sił i wyrwać się, bez trudu posadziły go na twardym siedzeniu, a stalowe obręcze więzów zatrzasnęły się ze zgrzytem.
– Czas na twój zabieg – powiedziała jedna z sióstr; nie potrafił powiedzieć która, ponieważ były jak dwie krople wody. – Czyżbyś zapomniał o swoim zabiegu? Rozluźnij się, to będzie mniej bolało. Ale tylko trochę mniej.
Pochyliła się nad czymś leżącym na podłodze niedaleko fotela i kiedy walcząc z mięśniami karku zdołał nieco obrócić głowę, ujrzał zwinięte w embrionalnej pozycji ciało mężczyzny. Pielęgniarka wyjmowała właśnie z jego ust żelazną klatkę, utrzymującą szczękę w rozwarciu. Spomiędzy zwęglonych warg wydobywała się strużka białego dymu.
– Rozumiesz, nie chcemy, abyś przypadkiem odgryzł sobie język – pospieszyła z wyjaśnieniem, wpychając mokrą jeszcze od śliny klatkę głęboko w usta Karola, niemal aż pod gardło. – Zawsze jest z tym kupa problemów, a pan doktor bardzo tego nie lubi.
Zakrztusił się, czując ostry, piekący smak skorodowanego żelaza i raniące mu dziąsła żebra klatki. Coś spłynęło mu do przełyku. Żołądek wierzgnął się dziko, lecz uspokoił go czym prędzej, doskonale zdając sobie sprawę, że gdyby teraz zwymiotował, po prostu by się udusił. Gdzieś zza pleców bezustannie dolatywało mlaskanie psiego jęzora.
Tymczasem druga z pielęgniarek przytoczyła bliżej masywne, udekorowane pokrętłami i okrągłym okienkiem oscylografu pudło. Rozpoznał je na pierwszy rzut oka i zaczął wić się jak oszalały, lecz nie był w stanie zdziałać nic, poza rozdrapaniem skóry o ostre krawędzie trzymających go bezlitośnie szczęk. Próbował coś powiedzieć, błagać, lecz przez ściśnięte gardło wydobywał mu się tylko cichy, piskliwy jęk, do którego obie z sióstr najwyraźniej zdążyły już przywyknąć. Jedyne, co mu pozostało, to bezsilne obserwowanie, jak z głowy leżącego bezwładnie mężczyzny, od którego coraz silniej czuć było spalenizną, zdejmują opaskę z czterema elektrodami, połączonymi zwojem poskręcanych przewodów z buczącą elektrycznością aparaturą. Kiedy wspólnie zakładały ją mu, uważnie sprawdzając położenie okrągłych elektrod na skroniach, zdawały się w ogóle nie zważać na to, że pokrętło skali napięcia na panelu urządzenia przekręcone było na maksymalne, zabronione położenie.
Z włosów jednej z pielęgniarek wysunął się niespotykanych rozmiarów skorek i upadł na jego policzek. Czuł na skórze dotyk drobnych, ostrych odnóży i kłujących kleszczy, wieńczących odwłok. Owad odzyskał równowagę na pokrytej zimnym potem powierzchni, po czym zastrzygł czułkami i zaczął pełznąć w stronę unieruchomionych w rozwarciu ust.
Szare, patykowate stworzenia w białych kitlach cofnęły się o krok, przypatrując mu się z dziecięcym rozbawieniem.
– Pan doktor zaraz do nas dołączy – rzekła któraś, ale nie zwracał na nie uwagi; jego wzrok skakał pomiędzy gałką potencjometru z ostrzegawczo migoczącą, czerwoną diodą, a skorkiem, którego nie mógł już widzieć, ale za to czuł doskonale.
„Zaraz zacznę wrzeszczeć. Zacznę wrzeszczeć i już nigdy nie przestanę!”
Rozpaczliwie próbował wzrokiem dać im do zrozumienia, żeby zmieniły zakres napięcia, żeby przekręciły tą cholerną gałkę z pozycji, w którą nawet nie powinno być wyposażone to urządzenie, lecz one tylko stały dumnie wyprostowane, z założonymi z tyłu ramionami. Po ramieniu jednej z nich przebiegł włochaty pająk i zniknął w fałdach kitla.
Gdzieś w głębi korytarza rozległo się puste, głuche uderzenie, jakby na podłogę opadł olbrzymi ciężar. Chwilę później dźwięk ten powtórzył się, tym razem nieco bliżej i głośniej, a zaraz potem znowu i znowu, w nierównych, pozbawionych rytmiczności odstępach czasu. Ktoś niezgrabnie kroczył korytarzem, ktoś tak potężny, że od jego kroków drżały ściany szpitala.
– Słyszysz? – zapytały równocześnie pielęgniarki. – Już nadchodzi!
Mlaskanie psa ucichło, zastąpione panicznym tupotem łap i rozdzierającym uszy skamleniem. Skorek zatrzymał się na krawędzi ust, badając czułkami rozpościerającą się przed nim przestrzeń; szybki, gorący oddech Karola zdawał się w ogóle mu nie przeszkadzać.
– Myślę, że możemy zaczynać – rzekła ta stojąca po prawej i zbliżyła się do aparatury.
Na parawanie zamajaczył ogromny, pozbawiony wyraźnych konturów cień, przypominający rozlaną plamę atramentu. Bez przerwy zmieniał swój kształt, jak obraz widziany przez mąconą wiatrem taflę wody i to, co jeszcze chwilę temu mogło uchodzić za ramiona, nagle stawało się wydłużoną głową, by za chwilę przeistoczyć się w zwalisty korpus.
Chociaż opór nie miał już najmniejszego sensu, Karol podjął ostatnią, rozpaczliwie desperacką próbę wydostania się z pułapki, lecz osłabione ciało nie zdołało sprostać nieugiętej, chłodnej stali trzymających go uchwytów. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, był ruch odsuwanego parawanu i kłębiącą się za nim czarną materię, a potem pielęgniarka przekręciła gałkę włącznika. Zdążył jeszcze poczuć ruch odnóży wielkiego skorka na języku i po chwili świat utonął w oślepiającym, białym błysku wszechogarniającego bólu, kiedy przez elektrody popłynęły setki, może tysiące watów napięcia, docierając wprost do jego mózgu.
Krzyczał, nie wiedząc czy krzyk ten wydobywa się z jego ust, czy tylko rozbrzmiewa wewnątrz jego umysłu, lecz nie miało to już znaczenia. W tej jednej chwili całe ciało i połączona z nim świadomość przestały istnieć w znanej mu dotąd formie, przeobrażając się w dziki wrzask, w niepohamowany, nieokiełznany ryk.
W tej jednej chwili nie był sobą, ale krzykiem.
Krzyczał nawet wtedy, kiedy zaczynał rozumieć, że nie czuje już stęchłego odoru pielęgniarek czy spalonego na węgiel ciała, a wokół nie słychać ani kapiącej krwi, ani trzasku elektrycznych wyładowań. Ktoś potrząsał nim za ramiona, przez łzy powtarzając jego imię.
– Karol, proszę, obudź się – szlochała Oliwia. – Tak się boję, proszę, otwórz oczy.
Przez kilka pierwszych chwil nie potrafił zrozumieć jeszcze, gdzie się znajduje. Uporczywy, nastawiony na pełną moc świder wibrował mu w głowie, skutecznie mącąc zdolność jasnego myślenia. Resztki szpitalnej rzeczywistości wciąż wirowały mu przed oczyma i dopiero kilka silniejszych klepnięć w policzki zdołało przywrócić mu ostrość widzenia. Popatrzył na Oliwię półprzytomnym wzrokiem i na jeden upiorny moment dojrzał w jej twarzy jednolicie białe oczy, a potem wszystko uleciało gdzieś ostatecznie.
– Obudziłam się, a ciebie nie było – mówiła szybko, wycierając płynące z oczu łzy. – Słyszałam tylko krzyki. A potem znalazłam cię tu, wijącego się na podłodze i przestraszyłam się…
– Tu? – odparł zachrypniętym od wrzasku głosem. – To znaczy gdzie?
Powiódł wokół zmęczonym spojrzeniem i mimo że nadal jeszcze czuł się potwornie niewyraźnie, rozpoznał to miejsce niemal natychmiast i chociaż był z powrotem w domu, nie poczuł wcale ulgi. Obdrapanych, brudnych ścian i zabitego deskami okna nie dało się pomylić z niczym innym.
Siedział w kącie „tego pokoju”, chłonąc zimno surowego betonu gołymi plecami.
Chwiejnie dźwignął się na nogi, wsparty na ramieniu Oliwii. W pierwszym odruchu chciał jej coś powiedzieć, jakoś uspokoić, ale słowa uciekły mu spomiędzy palców, zanim zdążył je złożyć w sensowną całość. Bo cóż jej mógł teraz rzec? Czy „wszystko jest w porządku” albo „to, co się stało, nie ma znaczenia”, mogły jeszcze coś zdziałać?
W progu, kiedy odruchowo odwrócił się, by zamknąć za nimi drzwi, jego wzrok, jakby kierowany wyższą siłą, sam spoczął na jednej ze ścian. Mimo ciemności dało się dostrzec znaczące ją pęknięcie; szeroką szczelinę, zaczynającą się przy podłodze i biegnącą do góry aż pod sufit, której z całą pewnością nie było tu nigdy wcześniej. Coś poruszyło się w czarnej czeluści wewnątrz.
Pospiesznie zatrzasnął drzwi i, drżąc na całym ciele, poszedł za Oliwią do sypialni. I chociaż usilnie starał się myśleć o czymś innym, nie potrafił pozbyć się widoku białego, wodnistego oka, otoczonego płatem szarej skóry, które spoglądało na niego z głębi szczeliny.
koniec
« 1 12 13 14
24 listopada 2006

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Operacja „Wilczyca”
Jakub Wczasek

22 VI 2024

Eli przemknęła bezszelestnie i w przelocie chlasnęła młodego partyzanta. Hanys cofnął się, widząc jak pozbawiony futra stwór o wilczym pysku wyłonił się z ciemności i jednym szybkim uderzeniem szponiastej łapy zamienił szyję Maciusia w krwawą miazgę. Chłopak nie wydał najmniejszego dźwięku i z szeroko rozwartymi oczyma opadł na ściółkę.

więcej »
Ilustracja: Marcel Baron

Na ścieżce ku kosmicznemu Samhdi-Ra
Marcel Baron

11 V 2024

Dokądkolwiek wyruszysz, Adnana, będziesz w samym sobie. Nie ma innej drogi, by osiągnąć Samhdi-Ra, niż wyrzec się siebie w ogniu Modi-jana-Sy. Będziesz więc wędrował w czasie i przestrzeni, tak naprawdę jednak nie poruszysz się ani o jeden atom. A potem wrócisz ze swojej podróży wzbogacony tylko o ciężar nowych doświadczeń.

więcej »
Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Tegoż twórcy

Manuskrypt
— Dawid Zieliński

Pewne formy zła
— Dawid Zieliński

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.