Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 1 lipca 2024
w Esensji w Esensjopedii

Adam Wiatkowski
‹Porynówka›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorAdam Wiatkowski
TytułPorynówka
OpisAutor pisze o sobie:
Nazywam się Adam Wiatkowski, rocznik 1982. Zamieszkały w Czarnej Białostockiej. Ukończyłem studia historii, wkrótce polonistyki na Uniwersytecie w Białymstoku, obecnie jestem na podyplomowych studiach menedżerskich. Debiutowałem opowiadaniem „Ochrana” w zbiorze „Śmierć na dobry początek”. Wielbiciel historii i fantastyki, w swojej twórczości niemal zawsze wykorzystuję te dwa elementy. Obecnie piszę powieść nowelową „Anioł Śmierci”, która jest częścią stworzonego przeze mnie cyklu apokaliptycznej-fantastyki.
Do napisania Porynówki zainspirował mnie serial „Lost”.
Gatunekfantasy, groza / horror

Porynówka

« 1 8 9 10

Adam Wiatkowski

Porynówka

– Zostawcie mnie! – zawył sołtys, gdy pochwycili go i unieśli. Ciągnęli brutalnie w stronę drzewa. – Puśćcie! Tyle dobrego dla was zrobiłem, tyle dobrego. Zawsze was broniłem…
– Zamknij się! – krzyknął któryś. – Szatan przez niego przemawia, nie słuchać go – zaczął uświadamiać niektórych, tych poruszonych słowami.
– Nie słuchać sługi szatana, zabraniam! – wrzeszczał Stach.
Ekonom docisnął pętlę. Ktoś wdrapał się na drzewo, chwycił rzuconą linę i dobrze umocował. Dokładnie wymierzyli odległość, wystarczyło pod nogi sołtysa podrzucić pieniek, a potem zabrać. Wtedy zadynda i pęknie mu kark.
Powiał silny wiatr, na nieboskłon wtoczyła się granatowa chmura. Jasnozielone liście zadrżały. Z bukowego poszycia z trudem poderwał się do lotu dotąd skamieniały kruk. Zgromadzonych przeszedł dreszcz, a włosy na skórze zjeżyły.
Pierwszy dostrzegł go sołtys. Reszta była odwrócona plecami, zajmując się liną i przyszłą egzekucją, więc minęła chwila, zanim ktoś zauważył diabła i wrzaskiem uciszył rozgardiasz.
– Ratuj mnie, Pronobisie, ratuj! – Mielżewski ryknął ostatkiem sił.
Ciężka masywna dłoń trzepnęła go w łeb. Dała znak do natarcia. Z mnogości krzyków urzędnik wychwycił dwa słowa: szatan i śmierć.
Ruszyli chłopy, baby zostały. Zbici w maleńką zbiorowość, sądzili, że w kupie raźniej, podobni w masie do wściekłego olbrzymiego jeża. Nad nimi lśniło postawione na sztorc żelastwo. Chwycili, co mieli pod ręką: widły, kosy, siekiery, nawet szablą ktoś wymachiwał. Biegli na diabła z przekonaniem, że czuwa nad nimi Bóg i nic złego stać im się nie może. Pronobis uśmiechnął się tylko, kładąc dłoń na rękojeści złotej szabli przytroczonej do pasa. Wiatr co chwilę schładzał mu twarz, nadmuchiwał poły siedemnastowiecznego stroju. A chłopstwo jak pognało z okrzykami na ustach, tak niespodziewanie zatrzymało się przed samym diabłem i tkwiło w bezruchu. Urzędnik zrozumiał, że Pronobis jest nietykalny w momencie, gdy rzuci się na niego śmiertelnik. Potrafi swoją wolą zatrzymać człowieka, kiedy tylko zechce.
Baby pobladły, kreśliły znaki krzyża, widząc już śmierć dla swoich mężów i tych odważnych, samotnych, którzy z dumą natarli na diabła. Sołtys znów krzyknął, znowu ktoś dłonią trzepnął go po łbie i kazał milczeć. Trzymany pod pachy przez dwóch chłopów, trwożnie spoglądał na całe widowisko.
– Wybacz, ale nie pomogę ci – przemówił Pronobis. – Nie mogę pomóc, bo to twoja włość i twój lud. To, co tu się dzieje, jest waszym problemem.
Wśród nieruchomej gromady rozległy się szepty, zemdlały dwie baby, sołtys zacisnął zęby.
– Miałeś dopilnować, by nikt o mnie nie wiedział – kontynuował Pronobis. – Tylko tyle od ciebie wymagałem. Dzięki mnie zostałeś zarządcą. Miałeś wszystko, tak jak twoi chłopi. Teraz nie będziesz miał nic. Tamtego w lesie musiałem zabić. Nie miałem wyjścia. Sądziłem, że jak poświęcę jednego, to nikt się nie dowie i życie powróci do codziennego spokoju. Widać, jednak nie potrafiłem utrzymać tego w tajemnicy.
Chłopi zachwiali się jak wiotkie łodygi makówek na silnym wietrze, kiedy diabeł zatoczył ręką półkole, oddając im władze nad ciałami. Odwrócił się i zaczął odchodzić za kościół, w stronę lasu, a potem pewnie jeszcze dalej. Spoglądali na niego bez najmniejszego ruchu.
Sołtys stał na pieńku, bez krzty życia w spojrzeniu, ze skórą bladą, jakby za chwilę trupa miano powiesić.
– Teraz to będzie raj! – krzyknął Stach. – Żaden diabeł nam mącić w życiu nie będzie. To nasza wyspa. Nie ma tu miejsca dla sługi szatana. Tylko my i Bóg!
Tę płomienną przemowę nagrodzono oklaskami. Stach ukłonił się w pas.
– Głupcy, myślicie, że to Boga zasługa…
Ale słowa Mielżewskiego wpadły w dziwny skrzek i charczenie, bo któryś z chłopów kopnął pieniek.
Sołtys czerwieniał i puchł, oczy wyłaziły na wierzch, wierzgał dziko w ostatnich podrygach, aż życie z niego uszło, pozostawiając wisielca na skrzypiącej linie.
Powiał wiatr, niebo nabrzmiało od pochmurności, stało się cięższe i bardziej złowieszcze. Mielżewski wisiał martwy; wypastowane czarne buty prawie muskały ziemi, wisielcza twarz była spuchnięta, głowa lekko opadła, a z sinych ust ściekała gęsta struna śliny. Chłopy zdjęli czapki, baby chusty, kreślono znaki krzyża, ale nikt nie uronił łzy. Trwano w przekonaniu o słuszności uczynku. Zrobiło się cicho, zwierzęcość gdzieś uleciała, z pojedynczych spojrzeń uchodziła powściągliwość.
Przekonani, że diabeł uciekł z wyspy, pognali do lasu, spalić chatę Antka. Tyralierą mijali buki, kiedy rozległ się trzask powalanego pnia. Szybko znaleźli miejsce, do którego sołtys zabraniał chodzić. Licha chałupka wychodziła niemal na bagna, za nią na wodzie leżał wąziutki pomost. Pronobis stał na błotnistym brzegu, chlupoczące fale moczar podmywały mu buty. W tym miejscu odmęty były czarne, pozbawione piękna, nie odbijały światła. Pronobis przytrzymywał dłonią pień, który to unosił się lekko na wodzie, to opadał, wzmagając fale. Musiał go wcześniej wyrwać z ziemi i cisnąć w mokradła. Wskoczył ostrożnie na drzewo i, trzymając się sterczącej gałęzi, poszedł na środek tej łodzi.
– Nic wam nie pozostanie – zauważył zdezorientowaną ludność, ciasno stłoczoną, zasępioną. – Zjawię się jeszcze u każdego z was. Bądźcie pewni, jeszcze mnie spotkacie…
Śmiech poruszył martwe drzewa, aż zadrgały pojedyncze liście. Wpadł w niewyobrażalną ciszę, pomuskał pnie i zniknął w bezkresnych przestrzeniach. Pronobis spoglądał przed siebie, opływał smętnie, byle dalej. Z oddali wyległa mgła, a pień wsiąkł w nią i znikł momentalnie. Po czarcie został tylko śmiech. Śmiech, który wkrótce obumarł.
Podobnie jak wyspa. Drzewa zaczęły pękać jak rażone piorunem. Spłoszone chłopstwo podniosło wrzask, taki sam jak wcześniej, gdy mordowali Jędrka i wieszali sołtysa. Taki sam, kiedy natarli na diabła. Tym razem nie był to okrzyk zwycięstwa, lecz oznaka trwogi i przerażenia. Tym bardziej, że chaty na ich oczach pogniły, zboże zdechło, wyspa utraciła stabilny grunt, na wierzch wypełzło błocko, miejscami podmywane wodami bagniska. Chłopi musieli opuścić wyspę. Wskazali drogę powrotną Olborskiemu, który zabrał Kostarina prosto do szpitala w Pińsku. Każdy z chłopów poszedł w swoją stronę i nigdy żadnego więcej nie spotkał. Inspektor zmarł w szpitalu po kilku tygodniach. Specjaliści od chorób zachodzili w głowę nad jego stanem, a on im tłumaczył, że ta przypadłość to przez czartowskie sztuczki i na to lekarstwa nie ma. Z początku traktowano jego opowieść o diable z powagą. Chciano poznać Porynówkę. Ruszyło wielu na łodziach z mapami i wskazówkami. Ale żaden z nich, żaden z poszukiwaczy, nie odnalazł wyspy ani diabła. Nigdy. Chłopaka zaczęto traktować jak wariata, aż przestał o tym mówić, a potem myśleć. Aż do dziś…
Rok 1916. Gdzieś w Królestwie Polskim.
Ksiądz milczał. Zauważył w oczach Olborskiego łzy, jeszcze płytkie. Wyprostował plecy, wprawiony w zdumienie poruszył ustami. Żołnierz leżał bezwładnie z głową przekręconą w prawą stronę, jak najdalej od księdza, w całości pochłoniętą mrokiem.
– Smutna opowieść – skwitował pobudzony ksiądz. – Szkoda, że w ten sposób się zakończyła.
Wzgórek na krtani żołnierza przesunął się w górę, potem w dół.
– Od tamtej pory żyję wyłącznie myślą o ponownym spotkaniu. Jego słowa, wtedy, gdy odpływał, były takie zimne i… powiedział to z taką powagą, mówił, że przyjdzie po każdego z nas. Zabierze nasze dusze… – nagłym ruchem wyprostował głowę. – Niech mi ksiądz powie, ale szczerze, czy on zabierze moją duszę?
Spowiednik zastanowił się. Myślał chwilę, wciąż zaciskając paciorki różańca.
– To zależy od tego, jak żyłeś.
– Jak żyłem? Widziałem bestialską śmierć, najpierw na wyspie, potem na wojnie. Sam zabijałem ludzi. Starałem się postępować zgodnie z zasadami Biblii, ale to trudne, to takie trudne.
– Musisz wierzyć i poczuć skruchę. Wtedy Bóg ci przebaczy.
Z narodzonej ciszy płynął smutek. Ksiądz w skupieniu dźwignął się z krzesła, aż skrzypnęły deski w podłodze. Włożył różaniec do kieszonki czarnej sutanny i przeżegnał się.
– Nawet nie wiem, kim on był – załkał Olborski. – Nie wiem. Nawet nie wiem, co się z nim stało. Po prostu odpłynął.
Ksiądz odwrócił się w stronę drzwi, wzniósł głowę i zamknął oczy. Po chwili milczenia spowiednik przemówił.
– Pronobis mieszkał w starych pniach, opuszczonych chatach, wiatrakach, ale najbardziej upodobał sobie krainę zamglonych moczar. Tam czuł się najpewniej. Był jednak samotny, bardzo samotny. Stworzył więc wyspę i sprowadził mieszkańców, by ci mogli żyć na niej w szczęściu. Czasem odwiedzał ich jako zwykły kmieć, byle tylko przez chwilę usłyszeć gwar rozmów, dostrzec miły uśmiech, nawet dostać po łbie w bójce. Żeby tylko być z ludźmi. Ten raj w jedną chwilę upadł z powodu zawiści ludzi za bagnami, z powodu niedowiarków, którzy wszędzie muszą wsadzić swoje ręce.
Nie czuł, jak bije mu serce, gdy ksiądz się odwrócił, a zamiast współczującej twarzy spowiednika, ujrzał ponure oczy srebrnowłosego Pronobisa, szlachecki kontusz i szablę przy pasie. Żołnierz dobywał tylko jęków, pojedynczych i cichych.
– Potem – ciągnął spokojnie Pronobis – starał się stworzyć podobną wyspę, ale ludzie uciekali przed diabłem. Nie potrafił odszukać kogoś tak porządnego jak Mielżewski, który chroniłby jego prywatność i dbał o życie swoich podanych, nawet za cenę własnego.
Olborski zdobył się na odwagę.
– Dlaczego mu wtedy nie pomogłeś? Ulżyłbyś mi w cierpieniu, nie spoglądałbym na tamtą śmierć – zwarł mocno palce na krawędzi posłania, rana w boku przypomniała o sobie, aż syknął z bólu.
– To była nasza umowa. Miałem nie mieszać się w sprawy Porynówki, nigdy. Nawet gdyby czyjeś życie było zagrożone. On miał wprowadzać niewiedzę wśród ludzi co do mojej osoby, by mogli żyć w szczęściu.
– Przecież jesteś diabłem… Nie jesteś dobrą istotą…
– Diabłem jestem i nigdy być nim nie przestanę. Zrodzono mnie w piekle, wbrew mojej woli. Uciekłem stamtąd przed wiekami i od tamtej pory ścigają mnie diabły samego Boruty. Kryję się jak pies, gdzie tylko mogę. Z coraz większym trudem odnajduję schronienia. Tylko tam, gdzie gości dobro, mnie nie dostaną. Tylko tam nie mają wstępu. Ale takich miejsc już nie ma. Nawet w kościele. Sam widziałeś, że jestem księdzem, a przynajmniej za takiego się podaję.
Pronobis podszedł i nachylił się nad obandażowanym Olborskim. Ten poczuł zimny oddech wtaczający się do ucha i usłyszał ciche słowa.
– Ale nie przejmuj się mną. Tyle lat zdołałem zwodzić Borutę i jeszcze sporo czasu minie, zanim jego ludzie mnie odnajdą. Ale tych czasów nie doczekasz. Już czas na ciebie.
Olborski, cały blady i roztrzęsiony, poczuł jak chłodna dłoń Pronobisa przyległa do rozpalonego czoła. Bielmo oczu żołnierza natychmiast pokryła sieć czerwonych żyłek, a z ust wypłynął potok śliny, tak, że zaczął charczeć i jęczeć. Jazgot grzmotnął o ściany, echo przeszło przez szczeliny w deskach.
Do izby momentalnie wpadli przerażeni żołnierze, lufami karabinów pogrozili ciemności, jakby czegoś w niej szukali.
– Co się dzieje, co się dzieje? – spanikował ten na przedzie. – Co to za wrzaski? – nie reagując na spowiednika, spostrzegł dziko jęczącego Olborskiego. – Co mu jest, ojcze, co mu jest?
Gapili się na obłęd Olborskiego i nie dowierzali, że można zwariować do tego stopnia. Trzech wojskowych musiało mu ręce przytrzymać, bo machał nimi jak opętany.
– Ojcze – odezwał się trwożnie kapitan. Lewy policzek miał oszpecony blizną. – Co mu jest, na Boga?
Pozostali nakreślili w powietrzu krzyże. Ksiądz wstał, spokojnie poprawił ułożenie sutanny. Z kieszonki wyjął różaniec, znów palcami zaczął obracać paciorki.
– Módlcie się za jego duszę. To ostatnia chwila.
– Ależ ojcze, nie można go tak zostawić – zaprotestował któryś z tyłu, gdy ksiądz zaczął zmierzać pewnym krokiem w kierunku drzwi.
– Nic tu po mnie – odparł ponuro, z niesłychanym spokojem.
– Jak to, ojcze?
Ksiądz musnął palcami framugę i odwrócił głowę, ale tylko na chwilę. Był gotowy do wyjścia.
– Nie zdołam mu pomóc. On już widzi świat po tamtej stronie.
koniec
« 1 8 9 10
19 listopada 2007

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Operacja „Wilczyca”
Jakub Wczasek

22 VI 2024

Eli przemknęła bezszelestnie i w przelocie chlasnęła młodego partyzanta. Hanys cofnął się, widząc jak pozbawiony futra stwór o wilczym pysku wyłonił się z ciemności i jednym szybkim uderzeniem szponiastej łapy zamienił szyję Maciusia w krwawą miazgę. Chłopak nie wydał najmniejszego dźwięku i z szeroko rozwartymi oczyma opadł na ściółkę.

więcej »
Ilustracja: Marcel Baron

Na ścieżce ku kosmicznemu Samhdi-Ra
Marcel Baron

11 V 2024

Dokądkolwiek wyruszysz, Adnana, będziesz w samym sobie. Nie ma innej drogi, by osiągnąć Samhdi-Ra, niż wyrzec się siebie w ogniu Modi-jana-Sy. Będziesz więc wędrował w czasie i przestrzeni, tak naprawdę jednak nie poruszysz się ani o jeden atom. A potem wrócisz ze swojej podróży wzbogacony tylko o ciężar nowych doświadczeń.

więcej »
Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.