Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 17 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Marek Wasielewski
‹Dzieje Tristana i Izoldy inaczej›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorMarek Wasielewski
TytułDzieje Tristana i Izoldy inaczej
OpisAutor pisze o sobie (2005):
Pani od polskiego w podstawówce kładła nam do głów, jak ważne dla analizy jest podanie czasu i miejsca akcji. Postaram się zatem scharakteryzować siebie poprzez te dwie kategorie.
Wiek – trzydzieści trzy i jedna trzecia, a więc liczba okrągła i znamienna. Zdecydowanie za późno na młodzieńczy genialny debiut, o wiele za wcześnie na przesycone mądrością dzieło życia. Urodzony i wychowany w Poznaniu, mieście, które nie wydało żadnego literackiego giganta, mieście do bólu nudnym i pozbawionym fantazji. Bez złudzeń, że można to zmienić, co udowadnia fatalistyczne podejście do świata. Tristan ma pokazać, że mimo wszystko poznańskie pyry nie do końca pozbawione są poczucia humoru. A jeśli niczego nie pokaże? Cóż, zawsze można iść w ślady Cegielskiego, pracować organicznie i u podstaw, prawda?
Gatunekhumor / satyra

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi IV-VI

« 1 10 11 12 13 14 19 »

Marek Wasielewski

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi IV-VI

Kiedy już poradzono sobie z wszelkimi problemami natury politycznej i zabezpieczono prestiż Ryszarda, kolumna wojsk, a właściwie dwie kolumny, ruszyły ku zamkowym murom. Drugą prowadził król Marek, mający status dowódcy wojsk sojuszniczych, równorzędny pozycji Ryszarda. Władcy w otoczeniu swych najlepszych rycerzy stanęli przed bramą.
Nastąpiła chwila konsternacji, bo nijak nie mogli zapowiedzieć swojego przybycia – wrota obite były jakimś miękkim, tłumiącym dźwięki tworzywem sztucznym i nawet walenie toporem powodowało hałas nie głośniejszy od skrobania myszy. Po chwili jednak Henryk dostrzegł przycisk wideofonu i wskazał go Ryszardowi. Książę nacisnął i na sprytnie zamaskowanym, przedtem zupełnie niewidocznym ekranie ukazała się pryszczata twarz dworzanina.
– Czego chceta, ludziska? – zapytał.
– Chcielibyśmy widzieć się z królem – stanowczym głosem rzekł Ryszard, obiecując nie dać poznać, że nie zna imienia monarchy.
Dworzanin zastanawiał się przez moment.
– No dobrze, łączę – powiedział z taką miną, jakby książę był natrętnym akwizytorem, którego należałoby poszczuć psami.
Po minucie zobaczyli dostojne oblicze starszego pana.
– Król Aleksander, słucham?
Nagły jęk ulgi setek ludzi zgromadzonych pod bramą poderwał w powietrze stada gołębi obsrywających mury.
– Przybywamy Ci z odsieczą, królu Aleksandrze! – wykrzyczał radośnie Ryszard.
– Z odsieczą, mówicie? – siwowłosy monarcha zadumał się głęboko – Nie kłamiecie przypadkiem? To nie jest kolejny podstęp tych paskudnych książąt, marzących o moim stołku? Kim jesteś, rycerzu?
– Jestem Ryszard Lwie Serce i naprawdę przybywam ci na pomoc!
– Aaa, Ryszard Lwie Serce… no tak, Ryszard bez wątpienia nie jest człowiekiem, który sprzymierzyłby się z takimi łotrami, oglądałem filmy o wyprawach krzyżowych. No dobrze, wierzę wam. Ale czego oczekujecie ode mnie?
– Wpuść nas, do cholery! – zdenerwował się Ryszard – Przecież przyszliśmy z odsieczą!
– Tak, odsiecz… – rzekł Aleksander – Marzyłem wielokrotnie o tym, aby uratował mnie ten sam rycerz, który wyrwał z rąk Lady Zdefloruj Mnie jej nieszczęsnego narzeczonego. To byłoby takie romantyczne. Nie ma go przez przypadek wśród was?
Ryszard zastanawiał się przez moment.
– Jest, Najjaśniejszy Panie! To dzielny Godfryd! Mamy też nieszczęsnego narzeczonego, Zygfryda!
– A to wchodźcie, wchodźcie! Trzeba było tak mówić od razu!
Potężne skrzydła wielkiej bramy uchyliły się bezszelestnie, otwierając Ryszardowi drogę do zamku Aleksandra, króla Brytyjczyków.

Król Aleksander Długomogący był wielce uradowany faktem, iż może gościć legendarnego rycerza Godfryda, wybawiciela nieszczęsnego narzeczonego złej Lady, jak również tym, że przydarza mu się okazja wysłuchania historii uwolnienia Zygfryda z ust uczestników tych wydarzeń. Mocno zafascynowany pewną zbieżnością swego i ich losów, postanowił tego wieczora wydać wspaniałą ucztę w największej sali zamku.
Trzeba było przyznać, że twierdza mocno odbiegała od walących się ruin nazywanych powszechnie niezdobytymi fortecami, których pełno było w całej Anglii. Mury były grube, kamienne, wysokie, wieże strzeliste, wszystko świetnie utrzymane; ściany wewnętrznego zamku pięły się aż pod chmury. Na wewnętrznym dziedzińcu zamiast topić się w kleistej, brudnej breji, podłożu typowym dla ludzkich siedzib niemal po współczesność, można było podróżować suchą stopą po wielkich, kamiennych, starannie obrobionych płytach. Prostaczkowie z Drużyny wywalali gały, pokazywali sobie paluchami różne cudności, rozdziawiali pyski ze zdumienia, a Ryszard przeklinał ich w duchu, czerwieniąc się ze wstydu.
Po jakimś, dość długim, czasie, ponieważ władca był zapewne długomogący, lecz bez cienia wątpliwości nie szybkomyślący, do Aleksandra wreszcie dotarło, że został uwolniony od męczącego oblężenia nie przez samego Godfryda, lecz także, a raczej głównie za sprawą Ryszarda, króla Marka, wróżki Uryny i całego mnóstwa walecznych rycerzy, co najmniej dorównujących sławą Godfrydowi. Opamiętał się więc nieco i pięknymi słowy podziękował wszystkim wybawicielom, co trochę uspokoiło Ryszarda, mruczącego pod nosem: Nieszczęsna Brytanio, któż dał ci za króla tego idiotę?
Dowódcy wojsk i wszystkie ważniejsze szychy spośród obu armii zaproszeni zostali na ucztę w komnatach zamku Aleksandra, dla pozostałych rycerzy przygotowano całe tony mięsiwa, hektolitry alkoholu i inne dobroci; wojaków posadzono przy wielkich stołach na zewnętrznym dziedzińcu. Monarcha niezbyt kwapił się z wpuszczeniem całej armii do swego bastionu – i nie należy mu się za bardzo dziwić, miesiące oblężenia przez zjednoczonych wasali zrobiły swoje. Rycerze może wyglądali na uosobienie niewinności, ale dobrze wiedział, że nawet anielsko-dziewicza niewinność szybko pryska w obliczu przepychu komnat jego zamku, a zwłaszcza po ujrzeniu bogatej zawartości jego haremu. Ryszard na pierwszy rzut oka wydał się Aleksandrowi dobrym kolesiem; po co jednak mam niepotrzebnie ryzykować zmianę dynastii i, co za tym idzie, zakończenie mojego jednostkowego istnienia – myślał. Armia wyzwolicieli ucztowała więc pod gołym niebem.
Tymczasem w wielkiej balowej sali rozbrzmiewała muzyka nadwornej kapeli królewskiej Red Knights, dającej niezłego czadu na cytrach, fletach i harfach. Przy stołach rycerze jedli… nie, nie jedli, oni wchłaniali, pożerali, zapychali się górami mięsa, ciast i owoców, zalewając wszystko beczkami wina. Aleksander lubił dobrze zjeść, co kosztowało go potem długie godziny ćwiczeń w siłowni, ale nie dbał o to; drużyna była nieźle wygłodzona – żarli więc, nie dbając o żadne konwenanse. Na nieszczęście żadnemu praszczurowi Słoty nie przyszło do głowy napisanie O zachowaniu się przy stole, więc nasi bohaterowie nie poznaliby bon tonu nawet gdyby kopnął ich w zadek – nie wydawali się jednak tym zmartwieni.
Gorąco dyskutowano na temat niespodziewanej odsieczy króla Marka, która przeważyła losy bitwy. Zebrani długo nie mogli uwierzyć w naturalny charakter zjawiska, odpowiedzialnością za mniemany cud obarczając wielce szanowaną wróżkę Urynę. Kiedy jednak ta solennie zapewniła, że nie miała nic wspólnego z szarżą Polonezów, wszyscy zaczęli domagać się wyjaśnień od króla Marka. Ten opowiedział mową wiązaną historię swego odkrycia, zapisaną przez bardów i przekazaną następnym pokoleniom jako Pieśń o Cudownych Wehikułach. My jednak, z całego serca nienawidząc poezji, przedstawiamy tę opowieść w wolnym przekładzie na prozę.
Po ucieczce z własnego zamku i dotarciu do najbliższego większego miasta, gdzie wyciągnął wszystkie oszczędności z tajnego konta, jakimś cudem nie zablokowanego jeszcze przez Eleonorę, Marek wynajął pokój w położonym na uboczu małym hotelu, by zastanowić się nad przyszłością. Myślał, jaką obrać drogę, by ponownie wskoczyć na karty Historii, gdyż mimo wcześniejszych deklaracji o wycofaniu się z życia politycznego, po paru noclegach w nędznych gospodach stanowczo stwierdził, że rola doszczętnie spłukanego pionka zupełnie mu nie odpowiada. Przez jakiś czas planował stworzenie własnej drużyny śmiałków, z którą ruszyłby na gościniec, by mordować, rabować i gwałcić. To zawsze była dobra odskocznia do zrobienia kariery, większość słynnych ciemiężycieli ludzkości tak zaczynało. Łaził więc po okolicznych karczmach próbując znaleźć odpowiednich ludzi, ale że odpowiedni ludzie już dawno znaleźli zatrudnienie w rozmaitych bandach zbójców lub spoczywali w pokoju na niezliczonych cmentarzach całego świata, a łazęgi zupełnie go nie interesowały, Marek zajmował się przede wszystkim zalewaniem smutków w sposób absolutnie totalny i bezkompromisowy. W takim to stanie, rzygającego, bełkoczącego i robiącego pod siebie, znalazła monarchę wróżka Uryna. Kilkunastoma solidnymi strzałami prosto w pysk przywróciła go trójwymiarowej (+czas) rzeczywistości, którą nazywamy realnym światem, zaciągnęła siłą do pokoju, zmusiła do wejścia pod prysznic, a potem wpakowała do łóżka.
Następnego dnia rano, po napojeniu króla Marka magicznym eliksirem na kaca o supertajnej recepturze, składającym się w stu procentach ze zsiadłego mleka, wróżka opowiedziała mu o wyprawie Ryszarda w obronie średniowiecznego status quo. Władca, który do tej pory niezbyt dowierzał słowom Tristana zawartym w liście, usłyszawszy wyjaśnienia czarodziejki od razu zapałał ogromną chęcią przyłączenia się do tej misji. Pragnął natychmiast wsiadać na koń i bieżyć do księcia, lecz Uryna długo i cierpliwie tłumaczyła, że Ryszard ma w tej chwili ogromne kłopoty logistyczne i nie trzeba mu kolejnego literackiego bohatera, ale cudu. I właśnie on, król Marek, jest jedyną osobą, która do tego cudu może doprowadzić, ale jakim sposobem, jaką drogą, tego ona nie wie. Marek, nieprzewidywalna zmienna w układzie, musi sam odkryć drogę wybrnięcia Drużyny z kłopotów – tłumaczyła – i zrobi to, pod warunkiem, że pozwoli mu na to przeżarty alkoholem mózg, jeśli można jeszcze nazwać mózgiem pozostałe mu trzy szare komórki.
« 1 10 11 12 13 14 19 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 7
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

17 XI 2012

Lady Sith nie potrzebowała widzieć Twi’lekanki, żeby całą sobą czuć efekt działania Mocy. Dziewczyna żyła jeszcze, właściwie Beyre bawiła się nią dopiero, nie czyniąc przy tym poważniejszej krzywdy. Na to przyjdzie czas.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 6
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

3 X 2012

Sala tronowa w pałacu imperatorskim i ona sama leżąca na podłodze, z trudem łapiąca haustami powietrze. Niebieskie błyskawice zgasły sekundę wcześniej, a Lord Sidious podszedł nieśpiesznie i najwyraźniej nie mogąc darować sobie ostatniego akcentu, kopnął Beyre w żołądek.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 5
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

18 VIII 2012

Człowiek szedł powoli, prowadząc przed sobą Windu, czy Beyre, czy jak jej tam. Domniemana lady Sith miała ramiona wykręcone do tyłu, a nadgarstki zapewne skute kajdankami. Fett zasłaniał się nią w taki sposób, że Bossk nie widział jego dłoni.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.