Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 18 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Marek Wasielewski
‹Dzieje Tristana i Izoldy inaczej›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorMarek Wasielewski
TytułDzieje Tristana i Izoldy inaczej
OpisAutor pisze o sobie (2005):
Pani od polskiego w podstawówce kładła nam do głów, jak ważne dla analizy jest podanie czasu i miejsca akcji. Postaram się zatem scharakteryzować siebie poprzez te dwie kategorie.
Wiek – trzydzieści trzy i jedna trzecia, a więc liczba okrągła i znamienna. Zdecydowanie za późno na młodzieńczy genialny debiut, o wiele za wcześnie na przesycone mądrością dzieło życia. Urodzony i wychowany w Poznaniu, mieście, które nie wydało żadnego literackiego giganta, mieście do bólu nudnym i pozbawionym fantazji. Bez złudzeń, że można to zmienić, co udowadnia fatalistyczne podejście do świata. Tristan ma pokazać, że mimo wszystko poznańskie pyry nie do końca pozbawione są poczucia humoru. A jeśli niczego nie pokaże? Cóż, zawsze można iść w ślady Cegielskiego, pracować organicznie i u podstaw, prawda?
Gatunekhumor / satyra

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi IV-VI

« 1 5 6 7 8 9 19 »

Marek Wasielewski

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi IV-VI

Przepytawszy kilku ludzi podążyła natychmiast w stronę zamku, gdzie książę gromadził wojska. Popędzała konia, by znaleźć się tam jak najszybciej. Tak łatwo nie uciekniesz przede mną na jakąś głupią wojenkę, dzieciorobie. Czekają na ciebie obowiązki.
Przejeżdżając przez małą, zagubioną gdzieś na kompletnym zadupiu wioskę, liczącą może tuzin krzywych chłopskich chat, poczuła nagły ból, przeszywający jak rozpalone ostrze. Zgięła się wpół, przywarła do końskiego grzbietu, z trudem łapiąc powietrze. Przeklęci bogowie, tylko nie teraz – pomyślała z wściekłością, że jej plany znów diabli biorą. Oddychała głęboko, licząc na to, że ból minie po krótkiej chwili, ale nie: poczuła wilgoć spływającą po nogach. Niech to jasna cholera. To chyba jednak nie początek ósmego miesiąca, jak myślałam; zmylił mnie ten mały brzuch i ostatnia miesiączka, której już zupełnie nie powinno być. Byłam przy kilkunastu porodach, a sama zachowałam się jak głupia wioskowa dziewka. Zaraz się rozpłaczę.
Zsunęła się z konia, łapiąc oddech dowlokła się do pierwszej z brzegu chaty, ciężko wsparta na futrynie załomotała w drzwi. Otworzył chudy, niski, zabiedzony chłopina; wcisnęła mu w rękę garść srebra, odsunęła na bok, weszła do chaty i padła na zapuszczony barłóg. Do chłopa po chwili dotarło, co się dzieje, zawołał swą babę, a sam wybiegł z chaty. Izolda wyła z bólu, rzucała kurwami, przeklinała wszystko i wszystkich, a najwięcej Tristana. Kobieta coś mówiła, uspokajała, ale jej słowa nie docierały do Izoldy.
Niecałe pół godziny później do chaty wkroczyły wraz z chłopem dwie mniszki w szarych, długich habitach. Spojrzały na leżącą, wyrzuciły mężczyznę za drzwi, a babie kazały szykować wrzątek i jakieś czyste ręczniki. Słysząc nieustanny potok najgorszych przekleństw kazały Izoldzie zawrzeć gębę, wcisnęły jej między zęby kawał drewna owinięty postrzępioną szmatą, zakasały obszerne rękawy i zabrały się do pracy.

Karawana ciężkich, transportowych wozów, konnych rycerzy i piechoty powoli posuwała się szeroką, międzykrólewską autostradą. Na czele pochodu jechał Ryszard Lwie Serce z podniesionym czołem i kretyńskim uśmiechem przylepionym do twarzy; władcę wręcz rozpierała duma. Zebrał wielką armię, której być może trudno będzie poruszać się szybko i niezauważenie, ale dzięki tej liczebności odpadł problem przejmowania się byle oddziałkiem spotkanym na gościńcu. Takiej grupy nie zaczepią niewielkie i słabo uzbrojone drużyny okolicznych władyków, niezadowolonych z ostentacyjnego przemarszu obcych sił przez ich ziemie.
Wrócili zwiadowcy, wysłani dla zbadania drogi. Zameldowali księciu, że szlak aż do granic Lasu Sherwood jest pusty, nie widać żadnych obcych wojsk ani ukrytych w krzakach snajperów. Po godzinie ujrzeli ciemną ścianę prastarej puszczy po prawej stronie drogi; kawałek dalej był zjazd z autostrady. Wąskim, podrzędnym traktem dotarli do granicy Sherwood; ścieżka zagłębiała się między omszałe, rozłożyste drzewa i ginęła w półmroku. Książę Ryszard nakazał kolumnie zatrzymać się.
Przyglądali się ogromnemu, groźnemu lasowi. Przy drodze stały tablice, na których czerwoną farbą – książę miał nadzieję, że to farba – wielkimi kulfonami wypisano ostrzeżenia. Teksty: „Tu łupią!”, „Jesteś pewien, podróżniku?” oraz „Po przekroczeniu czerwonej linii reklamacji nie uwzględnia się” powtarzały się najczęściej. Ich postawienie wymusiła na wyjętych spod prawa rada gminna i towarzystwa ubezpieczeniowe. Pierwsi mieli już dość opłacania kosztów pogrzebów z lichego budżetu, drudzy wypłacania bajońskich odszkodowań. Ryszard pomimo swej umowy ze zbójcami gwarantującej bezpieczny przejazd wolał dmuchać na zimne i ogłosił pogotowie bojowe. Drzewiej bywało, że w Lesie Sherwood, nazywanym przez niektórych Przeklętym, znikały bez śladu oddziały dużo większe od jego drużyny. Mimo przedsięwzięcia środków ostrożności wierzył w obietnicę wyjętych spod prawa; zamierzał też dotrzymać swojej części porozumienia, wybrał więc północne odgałęzienie drogi prowadzącej wprost pod mury siedziby szeryfa Gizberna, któremu mieli obić mordę. Gród nazywał się Not-in-Time, w późniejszych czasach skrócono tę nazwę na Late, kiedy już wymyślono to słowo.
Leśne ścieżki Sherwood były dobrze utrzymane, konary pobliskich drzew starannie przycięte, by nie przeszkadzały zbójcom w pościgu za nieszczęsnymi podróżnymi. Kolumna wojsk Ryszarda utrzymywała równe, szybkie tempo. Nie napotkali żadnych niespodzianek, raz tylko z oddali dobiegło ich głośne, żałosne beczenie, zupełnie jakby jeden ze zbójców dawał upust niezgodnym z naturą i bożym przykazaniem żądzom. Było to zresztą całkiem prawdopodobne – niedobór kobiet wśród wygnańców był powszechnie znany. Co więcej, wyjęci spod prawa mieszkańcy Sherwood byli bardzo izolowaną grupą, której członkowie stronili od nieprzyjaznych obcych, i by utrzymać jako taką populację, uprawiali, brzydko mówiąc, chów wsobny. Nic więc dziwnego, że po kilkuset latach rozmnażania się bez istotnego napływu świeżego materiału genetycznego powierzchowność większości, jak też ich władze umysłowe pozostawiały wiele do życzenia. W owych czasach Las Sherwood stał się naprawdę przerażającym miejscem, pełnym szpetnych na ciele i umyśle potomków szlachetnych zbójców. Minęły kolejne lata i stulecia, ludzie zapomnieli prawdy, a legendy tworzone przez natchnionych, a zwłaszcza solidnie nawalonych poetów dość mocno idealizowały Sherwood i jego mieszkańców. Jedno z podań niezasłużenie wyróżniło jednego z nich, niejakiego Robina, przypisując mu inteligencję, urodę i odwagę. Człowiek ów mógłby w innych okolicznościach być wioskowym głupkiem, ale że nie mieszkał w żadnej wsi, ominęła go nawet tak poślednia funkcja. Wedle słów naocznych świadków Robin był tak koszmarnie brzydki, że towarzysze nakazali mu nosić kaptur, zasłaniający całą twarz. Zaczęto go wkrótce nazywać Robinem Kapturem – Robin Hoodem.

Dopiero szarzało, kiedy książę rozkazał poszukać jakiegoś suchego, bezpiecznego miejsca na nocleg. Umowa umową, lecz w mroku bezksiężycowej nocy łatwo przecież o pomyłkę, a Ryszardowi zupełnie jakoś nie uśmiechały się przeprosiny pośmiertne. Nadarzyła im się duża polana, porośnięta rzadką, pożółkłą trawą; rozbili na niej obóz. Władca liczył, że będzie to ich jedyny nocleg w puszczy; najpóźniej następnego wieczora powinni dotrzeć do Not-in-Time, zaatakować świtem, uporać się do południa z Gizbernem i móc spożyć wieczorną ucztę w ludzkich warunkach, w przytulnych, dobrze ogrzanych zamkowych komnatach. To może być ostatnia okazja przed ryzykowną wyprawą na odsiecz królowi Brytanii; rycerze muszą przedtem solidnie podjeść, popić i pociupciać, ponieważ nie wiadomo, jak długo może potrwać walka pod murami królewskiego grodu, a żołnierz wyposzczony, ukradkiem wciąż marszczący freda to dupa, nie żołnierz.
Ryszard kazał wystawić porządne warty i mieć baczenie na wszystko. Kto jest w stanie przewidzieć, co strzeli do głowy wyjętym spod prawa; mogą chcieć dla żartu napędzić nam trochę strachu, powygłupiać się; moi żołnierze są zdenerwowani, moment nieuwagi, a pozostanie nam liczenie trupów. Po osobistym sprawdzeniu, czy nie zlekceważono jego rozkazów, książę wrócił do namiotu, nalał sobie szczodrze łyskacza i włączył mały, turystyczny telewizor. Obejrzał informacje i prognozę pogody na Polsacie, potem była jakaś durna komedia, na jedynce któryś tam odcinek serialu, w dwójce publicystyka, położył się więc spać szpetnie przeklinając, że nikt w Sherwood nie pomyślał o założeniu kablówki, a on sam w ferworze przygotowań do wyprawy zapomniał o zabraniu przenośnego zestawu satelitarnego.
Obudził się wczesnym rankiem wściekły i przemarznięty do szpiku kości, zeżarł zimną konserwę (sam wcześniej zakazał palenia jakichkolwiek ognisk), zapił kwartą diabelnie mocnej rosyjskiej wódki i kazał dać sygnał do wyruszenia. Rycerze też byli źli, burczeli i narzekali pod nosem, zwłaszcza najsłynniejsi bohaterowie, ci, którzy byli gotowi poważyć się na wszystko, byle tylko bzyknąć zamkniętą w niebotycznej wieży księżniczkę albo dokonać innych równie chwalebnych czynów, oczywiście pod warunkiem, że nie trzeba było przy tym nocować pod gołym niebem i moczyć nóg w na pół zamarzniętej fosie. Ryszard widząc długie miny rycerzy z miejsca postarał się wlać otuchę w ich serca, obrzucając wiązką przekleństw nie zostawiających suchej nitki na ich rodzinach i inwentarzu domowym. O tak, Ryszard umiał bluzgać. Rycerze znajomi lingwistycznych talentów księcia postarali się przywołać na twarze uprzejme uśmiechy i przyspieszyli, by nie narażać się na ciąg dalszy.
Drugi dzień podróży przez Sherwood był równie monotonny jak poprzedni, zamilkły nawet żałosne pobekiwania owieczki. Nie napotkali żadnych śladów działalności wyjętych spod prawa, gościniec był czysty, nie walały się na nim resztki spalonych wozów, trupy podróżnych czy gnijące zezwłoki koni. Ryszard poczuł sympatię dla herszta zbójców, że tak dba o porządek i nie pozwala swym ludziom zanieczyszczać środowiska naturalnego. Po południu, mimo wszystko z rozdzierającym westchnieniem ulgi opuścili las i podążyli gościńcem wśród pól i łąk. Trwały właśnie wykopki ziemniaków, uprawianych w Europie trochę wcześniej, niż wynikało to z założeń Stwórcy i chronologii wielkich odkryć geograficznych. Do uszu Ryszarda dobiegał głos profesora, który zupełnie niezrażony tłumaczył ryczącym ze śmiechu wojakom, że płodozmian to nie biseksualizm, a trójpolówka nie ma nic wspólnego z zatruwaniem pól nawozami sztucznymi. Książę zastanawiał się, czy porwany z takim nakładem środków dwudziestowieczny uczony okaże się kiedyś użyteczny i czy wysiłki zmierzające do pobicia Graala przy pomocy przybysza z jego czasów przyniosą jakieś rezultaty, bo większego idioty od profesora w życiu jeszcze nie spotkał.
« 1 5 6 7 8 9 19 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 7
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

17 XI 2012

Lady Sith nie potrzebowała widzieć Twi’lekanki, żeby całą sobą czuć efekt działania Mocy. Dziewczyna żyła jeszcze, właściwie Beyre bawiła się nią dopiero, nie czyniąc przy tym poważniejszej krzywdy. Na to przyjdzie czas.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 6
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

3 X 2012

Sala tronowa w pałacu imperatorskim i ona sama leżąca na podłodze, z trudem łapiąca haustami powietrze. Niebieskie błyskawice zgasły sekundę wcześniej, a Lord Sidious podszedł nieśpiesznie i najwyraźniej nie mogąc darować sobie ostatniego akcentu, kopnął Beyre w żołądek.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 5
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

18 VIII 2012

Człowiek szedł powoli, prowadząc przed sobą Windu, czy Beyre, czy jak jej tam. Domniemana lady Sith miała ramiona wykręcone do tyłu, a nadgarstki zapewne skute kajdankami. Fett zasłaniał się nią w taki sposób, że Bossk nie widział jego dłoni.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.