Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 3 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Marek Wasielewski
‹Dzieje Tristana i Izoldy inaczej›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorMarek Wasielewski
TytułDzieje Tristana i Izoldy inaczej
OpisAutor pisze o sobie (2005):
Pani od polskiego w podstawówce kładła nam do głów, jak ważne dla analizy jest podanie czasu i miejsca akcji. Postaram się zatem scharakteryzować siebie poprzez te dwie kategorie.
Wiek – trzydzieści trzy i jedna trzecia, a więc liczba okrągła i znamienna. Zdecydowanie za późno na młodzieńczy genialny debiut, o wiele za wcześnie na przesycone mądrością dzieło życia. Urodzony i wychowany w Poznaniu, mieście, które nie wydało żadnego literackiego giganta, mieście do bólu nudnym i pozbawionym fantazji. Bez złudzeń, że można to zmienić, co udowadnia fatalistyczne podejście do świata. Tristan ma pokazać, że mimo wszystko poznańskie pyry nie do końca pozbawione są poczucia humoru. A jeśli niczego nie pokaże? Cóż, zawsze można iść w ślady Cegielskiego, pracować organicznie i u podstaw, prawda?
Gatunekhumor / satyra

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi IV-VI

« 1 3 4 5 6 7 19 »

Marek Wasielewski

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi IV-VI

Księżna przystanęła, słysząc za plecami jakiś hałas. Czwórka barczystych gwardzistów z elitarnego oddziału specjalnego czaiła się za nią, szykując się do ataku. Chciał krzyknąć, ostrzec ich, ale nie zdążył. Księżna w mgnieniu oka odwróciła się w ich stronę.
Dobre dwa miesiące później czterech gwardzistów, dopiero co przeniesionych z intensywnej terapii na oddział ogólny zgodnie twierdziło, że wejście do sali tronowej i próba dyskusji z Eleonorą były niewątpliwie najgorszym pomysłem w ich życiu.
Księżna nie patrząc na porozrzucane po całej komnacie ciała ponownie zwróciła się w stronę Marka. „Aniele Boży, królu mój…” szeptał wstając, gdy podchodziła do syna. Była wyższa od niego o głowę. Chciał coś powiedzieć. Ostatni raz.
Eleonora Walijska podniosła rękę i z rozmachem strzeliła go w pysk.
– Ty głupi gówniarzu – odezwała się, a na drugim policzku wylądował następny cios. Przez chwilę stał jeszcze, po czym stwierdził, że nie warto i z hałasem klapnął dupą o podłogę.
– Całe tygodnie zajmie mi porządkowanie tego burdelu, do którego doprowadziłeś – kontynuowała księżna – Niech cię cholera. Gdyby to w jakiś sposób było możliwe, pomyślałabym, że nie jesteś moim synem. Zostajesz odsunięty od władzy. Od tej chwili rządzę ja, jako Królowa Matka, a ty stajesz się w czymś w rodzaju niepełnoletniego następcy tronu, aż odzyskasz rozum. Jeśli kiedykolwiek go odzyskasz.
– Tak, mamo – wyszeptał król Marek i rozpłakał się.

Godfryd i Zygfryd od czasu tajemniczego zniknięcia Emeralda stali się nierozłączną parą. Przeżyli całe mnóstwo przygód, uczestniczyli w setkach bitew, kampanii i potyczek, zwiedzili kraje znane i nieznane, zawsze razem. Dzielili się wszystkim, no, może poza aktualnie miłowanymi partnerami. Niebawem stali się na tyle sławni, że zaczęto opowiadać o nich dowcipy. Nasi bohaterowie nie byli pozbawieni poczucia humoru, więc słysząc większość z nich zaśmiewali się do rozpuku, pecha mieli jedynie opowiadacze tych anegdot, które przypisywały im niezgodne z naturą i obrzydliwe dewiacje seksualne. Notabene było to zupełną nieprawdą, gdyż Zygfryd i Godfryd byli zwykłą, normalną parą homoseksualistów i żaden z nich nigdy nie tknął faceta po trzydziestce. Jak często powtarzali, ludzka zawiść nie zna granic.
Brali udział w kolejnych wojnach i wciąż nie odczuwali zmęczenia rycerskim rzemiosłem, choć oboje dobrze czuli, że coś się zmieniało. Oboje w młodości zaczytywali się Trylogią Tolkiena, książkami Williamsa i Le Guin z temporalnego przemytu, doskonale znali też cykl o pewnym sympatycznym wiedźminie, więc w sprawach światów fantasy byli obstukani. Wieczorami, paląc papierosa po amorach, rozpoczynali długie dyskusje, przeciągające się do późnej nocy, a kończące nieuchronną konstatacją, że ich średniowieczny świat umiera, mimo że dopiero co się zaczął, i że to cholernie niesprawiedliwe, i że nie chcą podzielić losu elfów, hobbitów, wiedźminów i innych stworów pozostałych po Koniunkcji Sfer. Jedyną pociechą dla nich był fakt, że świat ogarnięty zmianami świetnie nadaje się do opisania w powieści, więc mają szansę zostać bohaterami, choćby drugoplanowymi, jakiegoś epickiego dzieła. Może nie stanie się ono tak sławne jak książki mistrza Tolkiena, ale i otaczająca ich rzeczywistość była cokolwiek zgrzebnie siermiężna i nie przystawała do wymogów stylu wysokiego. Choćbyś miał na drugie Homer, jakbyś się nie starał, ze śmieciowiecza eposu nie stworzysz.
A świat wokół nich zmieniał się nieustannie i coraz częściej czuli się zmurszałymi anachronizmami. Ludziska napotykani w karczmach przebąkiwali o reformach społecznych, prawach proletariatu i konieczności rychłej likwidacji monarchii. Po takich słowach jeden z drugim zarabiali w pysk od Godfryda czy Zygfryda, co powodowało u chamów momentalne wietrzenie z głowy wszelkich wywrotowych myśli o rewolucji oraz natychmiastowe podjęcie należnych obowiązków feudalnych, jednak rycerze czuli, że w dwójkę nie są w stanie powstrzymać potopu zmian.
Pewnego dnia późnym wieczorem, kiedy w ogromnym małżeńskim łożu odpoczywali po występie w turnieju rycerskim, ujrzeli na Polsacie rzecz niezwykłą. Mężczyzna w sile wieku, nazywający siebie księciem Ryszardem, w którym z zaskoczeniem rozpoznali przyszłego króla Anglii, gorąco zachęcał do wstępowania w szeregi organizowanej przez siebie drużyny, której celem było: a) wyprawa na odsiecz oblężonemu przez złych lenników aktualnemu władcy Brytanii, b) zbrojna rozprawa z niejakimi Merlinem i Graalem, paskudami co niemiara i c) przywrócenie dawnego porządku w średniowieczu. Widząc na ekranie trzy podpunkty pomyśleli początkowo, że to następny teledurniej, lecz nikt, cholera, nie kazał nigdzie dzwonić z poprawną odpowiedzią. Zrozumieli, że to nie są żarty.
– Jedziemy! – wykrzyknęli równocześnie.
W jednej chwili zniknęło gdzieś zmęczenie, uleciały rozterki moralne i ponury nastrój. Wreszcie wiedzieli, co robić, żeby móc wpieprzyć tym wszystkim wstrętnym draniom mieszającym w ich przepięknym świecie. Proste sytuacje nie wymagające myślenia to coś, co bohaterowie literaccy lubią najbardziej.
Spakowali się w kilka chwil, dali w zęby recepcjoniście, który ślimaczył się przy wypisywaniu rachunku, rozkwasili nosy stajennym, którzy nie dość szybko okulbaczyli ich konie. I z dzikim wrzaskiem pomknęli przed siebie.
Słońce dawno skryło się już za horyzontem, więc bramy miejskie były zamknięte na głucho. W grodzie panicznie obawiano się ataku którejś z komunistycznych bojówek grasujących w okolicy, rozzuchwalonych do tego stopnia, że napadały nawet pokaźne miasta, najlepiej siedziby różnych książąt i baronów. Zauważyli pojedynczego, zaspanego strażnika stojącego przed masywnymi wrotami. Zygfryd sięgnął po miecz.
– Zaczekaj – powiedział Godfryd, wstrzymując przyjaciela – Nie będziemy zabijać. Wezmę go z zaskoczenia.
Strażnik ocknął się na dźwięk kopyt uderzających w bruk, zauważył pędzących rycerzy i zastąpił im drogę z obnażonym mieczem.
– Dawaj szluga! – krzyknął do niego Godfryd.
Po takich słowach strażnika całkiem wryło w ziemię z zaskoczenia. Dosłownie. I tak już nieszczęśnik pozostał. W procesie przyspieszonej ewolucji jego organizm wyhodował długie na stopę szypułki, tak więc już po niedługim czasie mógł wystawiać oczy ponad ziemię i obserwować boży świat z punktu widzenia glizdy.
Zygfryd uderzył mieczem w bramę. Doskonale opanował tę sztuczkę, której nauczył go Godfryd, bo brama rozpadła się w drzazgi. Byli wolni. Ruszyli galopem, słysząc za sobą wrzask pobudzonych strażników, a pociski z kusz świstały im koło głów. Zupełnie na to nie zważali.
Jako że podany w reklamie ostateczny termin wyruszenia Drużyny Ryszarda zbliżał się wielkimi krokami, jechali gościńcami rzadko się zatrzymując, spali na kulbace, żywili się suszonym mięsem z zapasów, nie chcąc opóźniać marszu, czasami tylko przystawali w knajpkach przy zjazdach z autostrad na parę hamburgerów i kubek coca-coli. W jednej z nich, ciemnej, pamiętającej lepsze czasy oberży w stylu country przyłączył się do nich potężnie umięśniony, przystojny rycerz nazwiskiem SirMacVanVonO’De Grzegżółczyszczykiewicz. Rycerz bardzo chciał wziąć udział w wyprawie Ryszarda i prosił o możliwość przyłączenia się do naszej dwójki. Początkowo wahali się, ale ostatecznie przekonało ich jego swojskie imię – Rodryk. Odtąd jechali w trójkę.
Na miejsce przybyli w ostatniej chwili. Drużyna wyruszała.

Tymczasowy były król Marek samotnie ucztował w małej komnatce położonej, jeśli można tak powiedzieć, na zapleczu budowli. Zajmowało się nim dwóch służących, z czego Marek był niezmiernie zadowolony, bo przez ostatnie miesiące zdążył odwyknąć od podobnych luksusów. Zamkowa służba nader szybko zrozumiała, że nie można już ignorować syna królowej, właśnie z powodu królowej. Czarno odziani ludzie z pobliskiego zakładu pogrzebowego spędzili całą noc na pracowitym zeskrobywaniu ze ściany trzech nieszczęśników, do których nie dość wcześnie dotarło, że zasady rządzące życiem na zamku poddane zostały pewnym drobnym korektom.
Pochłaniając sarni udziec, pierwsze nie-psie i nie-kocie mięso od wielu miesięcy, król Marek pomimo znacznego oddalenia doskonale słyszał odgłosy straszliwej awantury dobiegające z komnat swej żony. Izolda prawdopodobnie wylatywała w tej chwili na kopach z zamku. Prawdopodobnie. Bał się sprawdzić to osobiście, a już zupełnie nie czuł się na siłach zaprotestować. Był przekonany, że Izolda odpowiednio utemperowana byłaby niezłą małżonką, ale było to przekonanie cichutkie, prawie bezgłośne. Z całego serca wolał, by Eleonora nie poznała jego przekonań.
Inną sprawą była domniemana ciąża Izoldy. Lepiej dla dziecka, by nie wychowywało się w towarzystwie takiej babci, to pewne. Po drugie, szczeniak odpowiednio ustawiony przez Eleonorę mógłby zostać następcą tronu zamiast mnie. A po trzecie, nie jestem głupi i dobrze wiem, że szanse na to, że to moje dziecko, są bardziej niż mizerne. Jak mogłeś, podły Tristanie, z własnego ojca zrobić rogacza. Lepiej niech bachor spędzi życie z dala od popieprzonej rodziny, a przynajmniej jej części. Moje sumienie jest czyste.
« 1 3 4 5 6 7 19 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 7
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

17 XI 2012

Lady Sith nie potrzebowała widzieć Twi’lekanki, żeby całą sobą czuć efekt działania Mocy. Dziewczyna żyła jeszcze, właściwie Beyre bawiła się nią dopiero, nie czyniąc przy tym poważniejszej krzywdy. Na to przyjdzie czas.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 6
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

3 X 2012

Sala tronowa w pałacu imperatorskim i ona sama leżąca na podłodze, z trudem łapiąca haustami powietrze. Niebieskie błyskawice zgasły sekundę wcześniej, a Lord Sidious podszedł nieśpiesznie i najwyraźniej nie mogąc darować sobie ostatniego akcentu, kopnął Beyre w żołądek.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 5
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

18 VIII 2012

Człowiek szedł powoli, prowadząc przed sobą Windu, czy Beyre, czy jak jej tam. Domniemana lady Sith miała ramiona wykręcone do tyłu, a nadgarstki zapewne skute kajdankami. Fett zasłaniał się nią w taki sposób, że Bossk nie widział jego dłoni.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.