Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 8 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Marek Wasielewski
‹Dzieje Tristana i Izoldy inaczej›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorMarek Wasielewski
TytułDzieje Tristana i Izoldy inaczej
OpisAutor pisze o sobie (2005):
Pani od polskiego w podstawówce kładła nam do głów, jak ważne dla analizy jest podanie czasu i miejsca akcji. Postaram się zatem scharakteryzować siebie poprzez te dwie kategorie.
Wiek – trzydzieści trzy i jedna trzecia, a więc liczba okrągła i znamienna. Zdecydowanie za późno na młodzieńczy genialny debiut, o wiele za wcześnie na przesycone mądrością dzieło życia. Urodzony i wychowany w Poznaniu, mieście, które nie wydało żadnego literackiego giganta, mieście do bólu nudnym i pozbawionym fantazji. Bez złudzeń, że można to zmienić, co udowadnia fatalistyczne podejście do świata. Tristan ma pokazać, że mimo wszystko poznańskie pyry nie do końca pozbawione są poczucia humoru. A jeśli niczego nie pokaże? Cóż, zawsze można iść w ślady Cegielskiego, pracować organicznie i u podstaw, prawda?
Gatunekhumor / satyra

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi X-XII

« 1 2 3 4 5 6 17 »

Marek Wasielewski

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi X-XII

Popędzając wierzchowca ruszyła gościńcem w stronę szczytów. Droga była w wyjątkowo dobrym stanie, prawie wcale nie zarośnięta, choć pewnie ruch był tutaj niewielki. Kamienne płyty były bardzo dobrze dopasowane i poza lichą trawą nic nie mogło wyrosnąć w szczelinach między nimi. Pewnie jeszcze sto, dwieście lat bez remontów – myślała – a rośliny poradzą sobie i z tym, pokruszą płyty, powiększą wyrwy – i po chwili będzie tu normalny las.
Drugiego dnia wędrówki krętym szlakiem usłyszała przed sobą niepokojące hałasy. Uskoczyła szybko w gęste krzaki na poboczu, uspokajając wierzchowca, by nie zdradził jej przypadkowym parsknięciem. Piekielne wojsko szło gościńcem od strony gór. Obrzydliwe stworzenia, mityczne zwierzęta, potwory z najgorszych koszmarów w karnym szyku maszerowały na wschód, gdzieś tam, gdzie znajdowała się Drużyna. Były ich tysiące, pochód wzniecając tumany kurzu mijał ją przez kilkanaście minut. O wiele za dużo jak na garstkę ludzi księcia. Przepadną z kretesem. Muszę się pospieszyć.
Zmuszała konia do ostrego galopu przez niemal trzy godziny. Biedne zwierzę dyszało ciężko, z pyska ciekła mu piana, boki miało całkiem mokre. Ale była już bardzo blisko.

Usłyszała w pobliżu rżenie innego konia. Poszła tam przedzierając się przez gęste zarośla, ciągnąc klacz za lejce. W lesie, na polanie stało kilka chat, nie wyglądających na opuszczone rudery.
Zawahała się. Nie było widać żywego ducha. Było dopiero południe, pewnie poszli w las – myślała – Ale mogą też siedzieć w chałupach, mężczyźni, albo tylko ich baby z dziećmi. Mam szansę kupić jakiś kożuch albo choć parę ciepłych koców. Tylko oni może tam czekają, zaczajeni. Jak wyjdę na ten placyk, mogą od razu naszpikować mnie strzałami. A ja nie mam czasu stać tutaj i czekać na nie wiadomo co. Żegnaj, kożuszku.
Chciała wycofać się z powrotem w las, ale patrząc na stajnię przylegającą do jednej z chat zorientowała się, że w górach, przy kryjówce czarownika, koń stanie się zawadą. Będę widoczna na milę, a i z paszą pewnie będzie tam krucho. Cholera, zamiast zyskać ciepłe ubranie, jeszcze mam stracić konika?
Przywiązując lejce do palika wbitego w ziemię klęła pod nosem, cicho, wściekle – Smolarze zauważą cię tutaj, wezmą do stajni, nakarmią. Wrócę po ciebie, gdy będzie po wszystkim. To lepsze, gdybym miała zostawić cię na gościńcu na pastwę wilków.
Zostawiła siodło i większość pakunków, zabierając tylko najpotrzebniejsze rzeczy, miecz, kuszę i trochę strzał. Prezent wprost z niebios, cholera. Poklepała na pożegnanie wierną klacz i ruszyła z powrotem na gościniec.

Kilka godzin później wkroczyła na drogę prowadzącą długą doliną między wyniosłymi szczytami. To była ta droga, o której mówił jej nasłany morderca. Znalazła ustronne miejsce na małej polance otoczonej krzakami, gdzie mogła bezpiecznie zatrzymać się na noc. Nie chciała iść po ciemku, by nie przeoczyć ścieżki prowadzącej do jaskiń, albo nie natknąć się na przypadkowy patrol wroga. Rozpaliła malutkie ognisko w ziemnej rozpadlinie – otoczone gęstymi krzakami nie powinno być widoczne nawet z wyżej położonego terenu, a wiedziała, że przyda się trochę ciepła przed nadchodzącą nocą. Zebrane drewno było wyschnięte na wiór, ogień prawie nie dawał dymu. Przed zaśnięciem ujrzała na wschodzie łuny pożarów. Wojsko Merlina zmierzało do celu.

Szli naprzód, choć mieli już dość tej wędrówki i bezczynnego czekania na atak, który już dawno powinien nastąpić. Chcieli zatrzymać się w jakimś bezpiecznym, łatwym do obrony miejscu, odpocząć, zregenerować siły, przygotować się, wywabić wroga z ukrycia i mieć to wreszcie za sobą. Ryszard jednak nie dawał się ubłagać, popędzał ich do dalszego marszu.
Tristan szedł w awangardzie, dotrzymując złożonej sobie wcześniej obietnicy, że już nigdy nie będzie biernie czekał na tyłach na rozwój wypadków, jak wtedy, gdy zniknął O’Merry. Teraz też czuł coś niepokojącego, prowadził więc konia dobre dziesięć jardów przed wierzchowcem księcia.
Ciemne chmury zaczęły się rozpraszać, wyjrzało zamglone, jesienne słońce. Chyba się przejaśni, nie będzie padać – pomyślał Tristan.
I wtedy niebo przecięła błyskawica.
Ujrzał Izoldę. Stała na małym wzniesieniu, bacznie obserwowała drogę jakby czekając na kogoś, kto miał nią nadjechać. Drgnęła, gdy ujrzała kolumnę jeźdźców. Osłaniając oczy przed promieniami słońca patrzyła na nadjeżdżających, próbując rozpoznać znajome twarze. Tristan wbił ostrogi w boki wierzchowca, ostro ruszył w stronę pagórka, na spotkanie Izoldy, która też go zobaczyła, biegła w jego stronę. W pełnym pędzie zeskoczył, pociągnął ją na ziemię, w gęstą, pachnącą trawę. Nie dbali o nic. Niecierpliwie zrzucili z siebie ubrania, połączyli się, byli jednym, jak chyba nigdy przedtem.
Drużyna nie zatrzymała się, podążyła dalej.
Przespali ciepłą noc przytuleni do siebie, a świtem wskoczyli na konie i pojechali, byle dalej od tej krainy, wydarzeń i ludzi, powodujących ból okropnych wspomnień. Jechali, by na zawsze być razem. Mijali wiele znajomych miejsc, dobrych i złych, choć częściej tych drugich, i wtedy w sercach odzywały się koszmary przeszłości, ale zasypiali zawsze obok siebie i szybko zapominali tamte chwile.
Zimnym rankiem piątego dnia dotarli do Wieżowych Wzgórz, a potem do Szarej Przystani, gdzie powitał ich Kirdan z innymi elfami i Powiernikami Pierścienia. Po ostatniej uczcie na piaszczystym brzegu wsiedli razem na wielki okręt o białych burtach i korzystając z pomyślnych wiatrów popłynęli w dal, ani razu nie oglądając się za siebie, na kraniec świata i jeszcze dalej. Ukryta Wyspa powitała ich wiosną w pełni.
Kolejny ognisty zygzak przeciął powietrze.
Dotarł do bezimiennego zamku na wrzosowiskach, dokąd zawiódł go zniszczony gościniec. Stojąc pod murami usłyszał krzyk Izoldy, dobiegający z wysoka, z górującej nad budowlą czworobocznej wieży. Wpadł do środka przez przegniły zwodzony most i otwartą bramę, biegł długimi schodami, rozgarniając dłońmi gęste pajęcze sieci, przeskakując przez rozpadające się w proch ciała w wyblakłych mundurach strażników i liberiach dworzan. Zatrzymał się przy okutych zardzewiałymi sztabami dębowych drzwiach, chwycił leżący na posadzce porzucony topór, kilkunastoma potężnymi uderzeniami zdruzgotał zamknięcie. Z ciasnej komnatki wybiegła do niego Izolda, rzuciła się na szyję.
Była bardzo osłabiona, więc zniósł ją na rękach z wieży, pomógł wsiąść na konia. Pojechali gościńcem, by jak najszybciej oddalić się od posępnego zamku na odludziu. Potem przez ponad tydzień podróżowali bocznymi drogami, unikając patroli Imperatora, aż przekroczyli granicę Cesarstwa. Dotarli do podnóża gór, do Kernil, stolicy małego, od wieków neutralnego księstewka, w którym dzięki szczęśliwemu położeniu zapomniano o konfliktach i wojnach. Osiedli tu na stałe, w niewielkim zamku na stoku szczytu pnącego się aż do chmur. Mieli trzech synów i córkę, oni mieli swoje dzieci, ród szybko się rozrastał. Tristan zmarł niedługo po narodzinach pierwszego prawnuka, Izolda dwa lata później. Pochowano ich obok siebie, wysoko na przełęczy, gdzie zawsze szaleją wichry, a śniegi nie topnieją przez dziesięć miesięcy w roku, zgodnie z ich ostatnią wolą.
Błysk. Błysk. Błysk.
Jeszcze jedna, rozwidlona błyskawica przecięła niebo.
Jechał na południe zdezelowanym chevroletem na resztkach paliwa. Jeszcze pięćdziesiąt mil do Seattle. Parokrotnie napotkał bojówki Armii Wyzwolenia, strzelali do niego, ale uciekł. Raz na poboczu natknął się na lekki czołg, na szczęście unieruchomiony, jednak tylko cudem uniknął trafienia z wciąż sprawnego działa. Kiedy silnik chevroleta zakrztusił się i zgasł, porzucił samochód w krzakach i pozostałe mile przebył pieszo. Przemykał wieczorem opustoszałymi ulicami aż do kryjówki w podziemiach ratusza, gdzie ukrywała się Izolda. Po wielu miesiącach rozłąki rzucili się na siebie i kochali przez całą noc.
Następnego dnia po zmierzchu Tristan odnalazł ukryty w podziemiach garaż, gdzie czekał zatankowany do pełna Jeep Cherokee. Wymknęli się z miasta nad ranem, gdy przygasały uliczne walki, pojechali na zachód, gdzie w lasach, w małym traperskim domku przeczekali jesień i zimę. Wiosną, gdy puściły śniegi, poszli na północ, daleko, gdzie podobno były jeszcze nieskażone tereny. Izolda słabła coraz bardziej, pluła krwią, wypadały jej włosy. Był z nią aż do jej śmierci, trzymał w ramionach; potem połknął kapsułkę z trucizną.
Ostatni błysk.

Leżeli pokotem na ziemi trzymając się za głowy, krzyczeli, jęczeli, błagali zmiłowania. Bardziej przytomni łapali spłoszone konie, zbierali porozrzucane wszędzie bagaże.
– Nigdy więcej – Lancelot siedział na trawie drżąc jak w febrze – Nigdy, kurde, więcej.
Tristan pomagał Ryszardowi stanąć na nogi.
– Jak tam? – zapytał książę.
– Byłem z Izoldą – odparł Tristan – W setkach miejsc i setkach czasów.
– Pieprzony szczęściarz! – mruczał Ryszard ocierając pot z czoła – ja znowu przeżywałem własną śmierć.
« 1 2 3 4 5 6 17 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 7
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

17 XI 2012

Lady Sith nie potrzebowała widzieć Twi’lekanki, żeby całą sobą czuć efekt działania Mocy. Dziewczyna żyła jeszcze, właściwie Beyre bawiła się nią dopiero, nie czyniąc przy tym poważniejszej krzywdy. Na to przyjdzie czas.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 6
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

3 X 2012

Sala tronowa w pałacu imperatorskim i ona sama leżąca na podłodze, z trudem łapiąca haustami powietrze. Niebieskie błyskawice zgasły sekundę wcześniej, a Lord Sidious podszedł nieśpiesznie i najwyraźniej nie mogąc darować sobie ostatniego akcentu, kopnął Beyre w żołądek.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 5
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

18 VIII 2012

Człowiek szedł powoli, prowadząc przed sobą Windu, czy Beyre, czy jak jej tam. Domniemana lady Sith miała ramiona wykręcone do tyłu, a nadgarstki zapewne skute kajdankami. Fett zasłaniał się nią w taki sposób, że Bossk nie widział jego dłoni.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.