Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 26 czerwca 2024
w Esensji w Esensjopedii

Marek Wasielewski
‹Dzieje Tristana i Izoldy inaczej›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorMarek Wasielewski
TytułDzieje Tristana i Izoldy inaczej
OpisAutor pisze o sobie (2005):
Pani od polskiego w podstawówce kładła nam do głów, jak ważne dla analizy jest podanie czasu i miejsca akcji. Postaram się zatem scharakteryzować siebie poprzez te dwie kategorie.
Wiek – trzydzieści trzy i jedna trzecia, a więc liczba okrągła i znamienna. Zdecydowanie za późno na młodzieńczy genialny debiut, o wiele za wcześnie na przesycone mądrością dzieło życia. Urodzony i wychowany w Poznaniu, mieście, które nie wydało żadnego literackiego giganta, mieście do bólu nudnym i pozbawionym fantazji. Bez złudzeń, że można to zmienić, co udowadnia fatalistyczne podejście do świata. Tristan ma pokazać, że mimo wszystko poznańskie pyry nie do końca pozbawione są poczucia humoru. A jeśli niczego nie pokaże? Cóż, zawsze można iść w ślady Cegielskiego, pracować organicznie i u podstaw, prawda?
Gatunekhumor / satyra

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi X-XII

« 1 7 8 9 10 11 17 »

Marek Wasielewski

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi X-XII

Że też muszę trzymać tu tę gnidę – myślał czarownik, pokonując długie korytarze kryjówki wykute w skale, łączące naturalne pieczary, które wykorzystali na tajną bazę. Miejsce nie do zdobycia, przynajmniej to mu się udało – Z drugiej strony bez Graala nie dałbym rady, przynajmniej na początku, choć coraz trudniej mi o tym pamiętać. Muszę trochę odpocząć, zapomnieć o problemach na jakiś czas, a potem skupić się i przygotować jeszcze jedno uderzenie, sięgnąć do najgłębszych otchłani piekieł i wydobyć z nich jeszcze okropniejsze potwory, które zmiotą z ziemi Ryszarda i Drużynę. Ta cholerna Uryna, dlaczego zdecydowała się przejść na moją stronę tak późno? Byłaby nieoceniona, nam dwojgu razem podbój Anglii zająłby nie więcej niż miesiąc. Głupia, bezmyślna krowa. Za bardzo zawierzyła własnym siłom, nie doceniła przeciwnika, zapomniała o ostrożności i załatwił ją ten mały, wkurwiający szczyl, Tristan. Bogowie, ile bym dał za niego, żeby mieć go w swoim obozie. Moi najlepsi zabójcy byli przy nim po prostu śmieszni.
Żeby tak zamiast Graala była tu Morgana. Raz jeszcze razem! O tak, z moją córką ta batalia wyglądałaby zupełnie inaczej! Lud narzeka na terror wielmożów? Zobaczyliby prawdziwy terror, przypomnieli czasy, gdy Morgana rządziła tym królestwem. Elfy coś o tym wiedzą, płaczą teraz rzewnymi łzami przeklinając dzień, w którym przeciwstawili się jej potędze. Myślały, że odsuwając swój świat od naszego unikną odpowiedzialności za tysiąc lat panowania nad ludźmi na Ziemi, traktowania nas gorzej od niewolników, jak bezmyślne zwierzęta. Cudowna zemsto naszych bogów, Morgano, sprawuj się dobrze, aż wreszcie uda nam się ponownie połączyć dwa światy!
Przeszedł przez zewnętrzną bramę, doskonale zamaskowaną w głębokim cieniu skalnego nawisu, przez co podziemna baza była niedostrzegalna nawet dla przypadkowego podróżnika, który by się tutaj zaplątał. Dziesiątka strażników wyprężyła się na jego widok, prezentując broń. Odprawił ich ruchem ręki, gdy chcieli iść za nim. Tu przecież nic mu nie groziło, na tej zapomnianej przez bogów i ludzi głuszy.

Izolda już szósty dzień tkwiła w swej kryjówce w gęstych krzakach. Niedaleko znalazła mały strumyczek, gdzie uzupełniała nocą zapasy wody. Bez tego odkrycia już dawno musiałaby zrezygnować i zejść na dół napełnić bukłaki. Miała jeszcze trochę suszonego mięsa i nie cierpiała głodu. Najbardziej dokuczał jej chłód ciągnących się w nieskończoność jesiennych nocy; nad ranem temperatura spadała poniżej zera. Budziła się z zimna przed świtem, obserwowała gasnące gwiazdy, z utęsknieniem oczekując wschodu słońca, które powoli ogrzewało powietrze. Teraz, w południe, było zupełnie inaczej; dni były ciepłe, pogodne; ukryta w osłoniętym przed wiatrem zagłębieniu często musiała nawet zdejmować skórzaną kurtkę.
Przez te sześć dni niewiele się działo, na ścieżce rzadko pojawiali się uzbrojeni strażnicy i przemykały wierzchowce kurierów, pod bramą monotonnie zmieniali się wartownicy. Szukała jakiegoś słabego punktu, możliwości, by wedrzeć się do środka. Nic. Obrona podziemnej twierdzy była perfekcyjna. A jednak siedziała tam na przekór wszystkiemu. Mam jedną szansę na milion, by pomóc Tristanowi. On żyje, jestem pewna, powtarzała w duchu, uparcie, bez przerwy. To były tylko koszmary.
Popołudniowe słońce paliło niemiłosiernie, najmniejszy powiew wiatru nie poruszał trawami. Czekała.
I nagle w skalnej bramie pojawił się Merlin. Sam, bez towarzystwa strażników, zaczął schodzić ścieżką w dół, ku kryjówce Izoldy.
Ręce drżały jej jak w febrze, spocone dłonie nie potrafiły poradzić sobie z naciągiem kuszy, serce kołatało tak mocno, że nie mogła skoncentrować wzroku; w skroniach boleśnie pulsowała krew. Merlin, w pojedynkę, nie podejrzewający niczego, jakby bogowie wysłuchali wreszcie jej modlitw. Sto jardów od niej. Dziewięćdziesiąt. Osiemdziesiąt. Jeszcze trochę. Przyłożyła broń do policzka, parę głębokich oddechów uspokoiło dygotanie rąk. Chwila skupienia, koncentracji tak silnej, że świat dookoła przestawał się liczyć, odchodził w niebyt. Pięćdziesiąt jardów. Palec delikatnie, jak płatek śniegu spadający na ziemię spoczął na spuście. Merlin zatrzymał się, spoglądał na otaczające ich zewsząd, pokryte śniegami szczyty. Środek siatki celownika tkwił dokładnie między jego oczami. Jak podany na tacy. Zupełnie bezbronny.
Nie. Nie mogę. Nie w taki sposób, zdradziecko, z ukrycia. Nawet tego podłego skurwysyna, który nasyłał na mnie płatnych morderców, by mnie wybebeszyli i zostawili na drodze.

Merlin nadal stał nieruchomo, patrząc na góry i gęstwiny lasów poniżej, na wijący się pośród nich gościniec. To wszystko już niedługo będzie moje. Całkiem moje. Od Oceanu po Kanał, od północnych wybrzeży Szkocji po Kornwalię. Wszystko, bez wyjątku. A wtedy, gdy dawni królowie tego świata będą płaszczyć się u moich stóp, będzie czas na zajęcie się innymi sprawami. Nieśmiertelność. Podróże w czasie i między światami. Zmiana przebiegu wojen rozegranych od początku do końca świata, tak, żeby ich wynik służył moim celom. Bez Graala, bez Uryny, bez napalonego Tristana, bez depczącego po piętach Ryszarda, bez ogarniętej żądzą krwi Izoldy, która włóczy się gdzieś po świecie, zabijając moich najlepszych ludzi. Już niedługo.

Palec opadł ze spustu. Cholera, nie mogę. Nie potrafię. Mówili o mnie: ta cholerna idiotka. Mieli rację. Wiedziałam, że skończę tak głupio, że dopadną mnie skrupuły i to mnie załatwi.
Czas umierać, Izoldo.
Wytarła spocone dłonie. Dobra. Idę do ciebie, skurwysynu.
Wstała powoli, głęboko oddychając, rozprostowując zdrętwiałe kości, odczekała chwilę, aż krew napłynie do zastałych mięśni. Nie zdjęła bełtu z kuszy, nadal pewnie tkwił w specjalnie zaprojektowanym łożu, gotowy do wystrzelenia. Wyplątała się z krzewów i po cichu wyszła na ścieżkę, trzymając broń przy nodze. Ruszyła wprost na czarownika.
Czterdzieści jardów. Trzydzieści.
Zauważył ją, zareagował w mgnieniu oka, wzniósł ręce z rozcapierzonymi palcami; szykując się do rzucenia potężnego czaru pospiesznie wypowiadał zaklęcie.
Ręka z kuszą wystrzeliła ku górze, palec odnalazł spust. Muszę zdążyć. Ramię i broń utworzyły jedną linię, na moment zamarły w absolutnym bezruchu. Rozbłysnęła łuna na dłoniach czarownika. Ciężki bełt poszybował w powietrzu na spotkanie Merlina i tworzących się kul ognia.
Dostał prosto w oko. Uderzenie odrzuciło go do tyłu, ciężko grzmotnął o ziemię, głowa z trzaskiem rozbiła się na głazach. Umarł nie wydawszy najmniejszego jęku.
Nie zagrzmiały trąby, nie usłyszano lamentu aniołów.
Oto koniec twojego podłego żywota. Śmierć bez chwały.
Strażnicy stojący dwieście jardów powyżej zauważyli ją, biegiem ruszyli w dół ścieżki. Założyła następny bełt, uniosła kuszę, jednocześnie wysuwając lekko miecz z pochwy, tak, by zauważyli.
Zatrzymali się, choć było ich dziesięciu na nią jedną. Widzieli dobrze, jak szybko może ładować broń, widzieli celność. Zastanawiali się pewnie, których dwóch spośród nich nie zostanie trafionych i dotrze do niej, by spotkać się z jej mieczem. I zrezygnowali, cofnęli się pod bramę, wołając innych. Nędzni tchórze. Odwróciła się i zniknęła w wysokich trawach, zostawiając za sobą tego, który chciał być ponad królami i równy bogom, ze strzałą aż po lotki wbitą w oczodół, martwego na wieki.
Ilustracja: Łukasz Matuszek
Ilustracja: Łukasz Matuszek

Szli już od wielu dni. Niezrażeni niepowodzeniami przeczesywali wszelkie zakamarki, pytali w wioskach i miasteczkach i, tak jak przedtem, nigdzie nie znaleźli śladów Merlina. Z drugiej jednak strony nikt ich nie niepokoił, nie atakowały ich żadne wojska, nie wpadali w przemyślne pułapki. Tymczasem słoneczna jesień miała się ku końcowi i Ryszard kazał rozejrzeć się za miejscem do przezimowania.
Nocowali w małej osadzie zagubionej pośród gęstych lasów. Tristan długo przewracał się z boku na bok, zanim wreszcie usnął, dobrze po północy.
Miał sen. Zobaczył złote wrota, olbrzymie, wysokie na wiele jardów, aż do obrzydliwości naćpane przesadnymi zdobieniami, pretensjonalne i kiczowate. A jednak…
Możesz mieć wszystko – słyszał głos – jeśli przekroczysz te drzwi, jeśli odważysz się to uczynić. Możesz zdobyć wszystko. A jeśli mówię wszystko, to nie oznacza to złota, klejnotów, ziemi, najpiękniejszych kobiet, najwspanialszych i najbogatszych królestw, najwierniejszych przyjaciół. Wszystko oznacza wszystko. Mityczna Vinetta jest tylko żałosną próbą oddania językiem doczesności tego, co zaczyna się poza nią. Oddania słowami wszystkiego. Będziesz mógł mieć wymienione przeze mnie rzeczy, które teraz uważasz za najcenniejsze, ale – na bogów! – po cóż ci one, a raczej tylko one, jeśli będziesz tu i teraz, tam i kiedyś, wszędzie, zawsze…
Merlin! To Merlin! Merlin-oszust, Merlin-błazen!
To ja, Tristanie, trzeci z moich największych wrogów. Ja, Merlin, w błazeńskich szatach, igrający ze światem, jedyny prawdziwy czarodziej. I jedyny prawdziwy człowiek pośród bezwolnych marionetek, przebierańców z każdego czasu i świata. Ja, Merlin, Merlin Władca. Zapamiętaj dobrze moje słowa, mój wrogu, sprawco wielu moich klęsk, wrogu, którego znienawidziłem. Którego podziwiałem. I któremu teraz chcę pomóc. Pamiętaj: możesz przejść przez wrota. Teraz. Jutro. Kiedyś. Sekundę przed śmiercią. Będziesz pamiętał. Przypomnisz sobie. Za sto, za dwieście, za tysiąc lat. W przeszłości lub przyszłości. Przypomnisz sobie słowa – właściwe słowa. Pamiętaj: słowa. Słowa.
Zniknął.

Rano, po przebudzeniu, długo nie mógł otrząsnąć się z koszmaru.

Opowiedział swój sen Ryszardowi. Ten zasugerował, że to być może nowa sztuczka Merlina, że teraz będzie próbował dostać się do nich poprzez senne koszmary, osłabić ich, skłonić do tego, by zaprzestali pościgu. Nawet wezwany Tuck nie potrafił wytłumaczyć treści snu, co mogła oznaczać widziana przez Tristana złota brama.
« 1 7 8 9 10 11 17 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 7
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

17 XI 2012

Lady Sith nie potrzebowała widzieć Twi’lekanki, żeby całą sobą czuć efekt działania Mocy. Dziewczyna żyła jeszcze, właściwie Beyre bawiła się nią dopiero, nie czyniąc przy tym poważniejszej krzywdy. Na to przyjdzie czas.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 6
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

3 X 2012

Sala tronowa w pałacu imperatorskim i ona sama leżąca na podłodze, z trudem łapiąca haustami powietrze. Niebieskie błyskawice zgasły sekundę wcześniej, a Lord Sidious podszedł nieśpiesznie i najwyraźniej nie mogąc darować sobie ostatniego akcentu, kopnął Beyre w żołądek.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 5
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

18 VIII 2012

Człowiek szedł powoli, prowadząc przed sobą Windu, czy Beyre, czy jak jej tam. Domniemana lady Sith miała ramiona wykręcone do tyłu, a nadgarstki zapewne skute kajdankami. Fett zasłaniał się nią w taki sposób, że Bossk nie widział jego dłoni.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.