Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 26 czerwca 2024
w Esensji w Esensjopedii

Marek Wasielewski
‹Dzieje Tristana i Izoldy inaczej›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorMarek Wasielewski
TytułDzieje Tristana i Izoldy inaczej
OpisAutor pisze o sobie (2005):
Pani od polskiego w podstawówce kładła nam do głów, jak ważne dla analizy jest podanie czasu i miejsca akcji. Postaram się zatem scharakteryzować siebie poprzez te dwie kategorie.
Wiek – trzydzieści trzy i jedna trzecia, a więc liczba okrągła i znamienna. Zdecydowanie za późno na młodzieńczy genialny debiut, o wiele za wcześnie na przesycone mądrością dzieło życia. Urodzony i wychowany w Poznaniu, mieście, które nie wydało żadnego literackiego giganta, mieście do bólu nudnym i pozbawionym fantazji. Bez złudzeń, że można to zmienić, co udowadnia fatalistyczne podejście do świata. Tristan ma pokazać, że mimo wszystko poznańskie pyry nie do końca pozbawione są poczucia humoru. A jeśli niczego nie pokaże? Cóż, zawsze można iść w ślady Cegielskiego, pracować organicznie i u podstaw, prawda?
Gatunekhumor / satyra

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi X-XII

« 1 8 9 10 11 12 17 »

Marek Wasielewski

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi X-XII

– Nasza wyprawa nie skończy się chyba przed zimą – odezwał się Tristan.
– Raczej nie, choć wydawało mi się, że zdążymy. Dlatego musimy jak najszybciej iść na południe, gdybyśmy nie znaleźli dobrego miejsca na przezimowanie. Tam będzie łatwiej przetrwać mrozy w lasach.
– Mamy kryć się jak wyjęci spod prawa zbójcy?
– Niestety, Tristanie – gorzko powiedział władca – Odkąd Aleksander opuścił scenę, nie jesteśmy chronieni. Nie mamy już przyjaciół. Staliśmy się prawdziwymi wygnańcami w chorym świecie. I tak już pozostanie, aż do końca. Gdzie się podziały czasy, kiedy wszystko było zabawą?

Opornie brnęli w sypkim, świeżo spadłym śniegu pokrywającym równinę, walcząc z coraz to nowymi porcjami białego puchu, nawiewanego prosto w ryło przez przenikliwy, zachodni wiatr.
– Kurwa, zdobądźmy jakiś zamek! – odezwał się Lancelot zajęty wydłubywaniem paluchami śniegu z oczu – Po cholerę mamy tak łazić?
– On ma rację – natychmiast przyłączył się Godfryd – To pierwsze uderzenie zimy, za tydzień, dwa, znów się ociepli. Powinniśmy przeczekać to załamanie pogody w jakimś miłym miejscu. Zróbmy, jak mówi Lancelot. To dobry pomysł, książę.
– Nie, to nie jest dobry pomysł – odpowiedział Ryszard.
– Książę, prosimy! – inni gorąco poparli Godfryda.
Władca zastanawiał się parę minut. Zmarznięta, zgłodniała gromadka nie jest najlepszą armią. I muszę pamiętać o tym, co mówił mi Wódz, co stało się pod Wounded Knee. Nie chcę, żeby i mnie przez resztę życia prześladowały takie koszmary, jak jego. Zdecydował się.
– Niech tak będzie! – powiedział – Ale wkrótce przekonacie się, że nie wyjdzie to nam na dobre.

Trafiła im się całkiem spora forteczka. Po wcześniejszym wysłaniu zwiadowców do paru chłopskich chat na podzamczu i upewnieniu się, że tutejszym władcą jest człowiek zły i bezwzględny, by przez przypadek nie wpierdolić jakiemuś altruiście, co zaszkodziłoby dobremu wizerunkowi Ryszarda i Drużyny, zaatakowali znienacka i wstępnym bojem zdobyli zamek.
Osobiście nic nie mieli do księcia i jego popleczników, więc zamiast zwyczajowego ścinania głów skazali ich na banicję w trybie natychmiastowym. Wywalono też rycerzy, by nie knuli po kątach, a także administrację, zwłaszcza księgowych, bo to zawsze podejrzane typy. Zachowano tylko garstkę służących i personel kuchni.
Pierwszy raz od dawien dawna mogli najeść się do syta i wyspać w wygodnych, ciepłych łóżkach. Po obfitej wieczornej uczcie, rozwaleni pod ogromnymi puchowymi kołdrami, zapomnieli zupełnie o przestrogach Ryszarda dotyczących zdobywania zamku.

Kłopoty zaczęły się trzeciego dnia. Służący burkliwie oznajmili, że porannej uczty nie będzie, bo skończyły się zapasy.
– Trzeba by wysłać łowczych do lasu – nieśmiało zaproponował Godfryd – Niech coś upolują.
– Nie ma łowczych – wtrącił Henryk – Wywaliliśmy.
– No to poborców podatków do wiosek. Niech oskubią chłopów.
– Poborców też wywaliliśmy – gorzko rzekł Roland.
Wszyscy zamyślili się głęboko.
– No to weźcie złoto ze skarbca i wyślijcie służbę na targ, niech kupią jakieś jedzenie – zasugerował Lancelot.
– Niestety, Lancelocie, skarbiec jest pusty! – Ryszard roześmiał się gorzko – Księgowi trzymali wszystko na kontach bankowych, numery znali tylko oni. Nie będzie żarcia. A za parę dni zbuntują się służący, gdy na ich ROR-y nie wpłynie kolejna pensja. Nie zmienią pościeli, nie napalą w piecach, nie wypiorą waszych rzeczy. Ostrzegałem was.
– Do cholery, kiedyś wszystko było prostsze!
– To były inne czasy – odrzekł książę – Inne średniowiecze.

Po kolejnych dwóch dniach spakowali wszystkie pozostałe zapasy żywności, przehandlowali trochę zbędnej broni za parę beczułek wina, napisali list do wypędzonego księcia, by zaraz wracał na zamek, a sami, zasępieni, ruszyli z powrotem na szlak.

Przestało padać, droga stała się nieco łatwiejsza, choć wierzchowce nadal z trudem przebijały się przez nawiane zaspy. Jednak zimny wiatr ucichł, z południa zaczęło napływać cieplejsze powietrze błyskawicznie topiące białą pokrywę. Uciekali przed zimą.
Zalegający śnieg wkrótce zamienił się w chlapę, teraz walczyli z oblepiającym wszystko błotem, prowadzili wierzchowce nierównymi poboczami, by nie potopić biednych zwierzaków. Nareszcie zza chmur wyjrzało długo oczekiwane słońce; w ciągu następnych kilku dni ciepłe promienie osuszyły ziemię. Nastroje w Drużynie poprawiły się od razu.
Żałosne resztki zapasów zabranych z zamku nie mogły starczyć na długo, okazało się jednak, że sprawa jadła przestała być problemem. Otaczające gościniec lasy obfitowały w zwierzynę, więc nie głodowali.
W napotkanym stawie – przedziwna sprawa, był ogrodzony, a jakiś człowieczek wrzeszczał coś do nich, kiedy sforsowali płot, póki nie dostał po łbie – nałapali przesmacznych pstrągów; cholera jedna wie, skąd się tam wzięły, ale nasi rycerze wcale się nad tym nie zastanawiali.

Z każdą przebytą milą robiło się coraz cieplej. Słońce, mimo że już nisko nad horyzontem, strasznie przypiekało.
– Fakt, idziemy na południe – rzekł Ryszard ocierając pot z czoła piękną jedwabną chusteczką pożyczoną z zamku – Ale bez przesady!
Zaczęli podejrzewać, że znów włączył się Merlin. Upał stał się niemożliwy do wytrzymania, powietrze tak przesycone wilgocią, że po dwóch dniach zaczęły pleśnieć im buty i skórzane kaftany. Dyszeli z wysiłku błagając wszelkich bogów o odrobinę chłodu albo kilka obłoczków, które choć od czasu do czasu przesłoniłyby gorejącą słoneczną tarczę, odganiali roje wściekle tnących komarów i ogromnych końskich much.
– Chyba jednak wolałem zimę, choć odmarzały jajca – odezwał się Henryk, cały w czerwonych bąblach od ukąszeń – książę, musimy coś natychmiast zrobić, za dwie mile Drużyna pospada z koni!
– Przed nami jest jakiś spory las – odrzekł Ryszard, już od jakiegoś czasu obserwujący przez lornetkę okolicę – Wejdziemy trochę głębiej, schronimy się w cieniu na parę godzin, a po południu, gdy przestanie tak przypiekać, pójdziemy dalej. Aha, i wysmarujemy gęby Fenistilem. Mam w jukach zapas, właśnie sobie przypomniałem.
Ucieszeni perspektywą bliskiego odpoczynku przyspieszyli, kierując się w stronę wyraźnie już widocznej ściany lasu. Już z tej odległości można było dostrzec soczystą zieleń liści na potężnych, wysokich drzewach. Jeszcze dwieście jardów. Jeszcze sto.
To nie był las. To była pieprzona dżungla.
Zamiast wyniosłych sosen i rozłożystych dębów – palmy i inne dziwactwa gęsto oplecione lianami. Zamiast ćwierkotu ptaków pokrzykiwania papug. Zamiast miłego chłodu wilgotny, duszny żar.
– Z deszczu pod rynnę – stwierdził Lancelot – ten paskudny magik znowu nas wykiwał.
– Może Merlin ukrywa się gdzieś tutaj? – mimo gęsto spływającego potu Ryszard uśmiechnął się szeroko, przypominając sobie słowa sennej zjawy, okazało się, wcale nie takie głupie – Może wreszcie dorwiemy paskudnego drania? Idziemy w głąb.

Poprosili dwójkę Indian o pomoc w przeprawie, ale ci znacząco pukając się w czoło odmówili, twierdząc, że są porządnymi, północnoamerykańskimi czerwonoskórymi, wychowanymi na bezkresnych trawiastych preriach, a nie przyzwyczajonymi do cholernych dżunglowatych gęstwin Indianami z Ameryki Południowej, i żeby się od nich łaskawie odpierdolić. Za żadne skarby nie pójdą przodem.
Ryszard wzruszył ramionami. Niestety, oboje byli w książęcej radzie, więc nie mógł ich zmusić. Przydałby się teraz Tristan ubrany we wszystkoodporny kombinezon. No tak. Skończyliśmy z tym przecież.
Wyznaczył ochotników spośród rycerzy, ci z kwaśnymi minami przeszli na czoło pochodu i niezbyt zdatnymi do takiej roboty mieczami zaczęli torować ścieżkę w gęstwinie. Drużyna pozsiadała z koni i prowadząc za lejce oporne rumaki ruszyła za nimi. Po godzinnym marszu jeden z przewodników, spocony jak świnia i nieludzko śmierdzący, przybiegł do księcia.
– Słychać jakieś głosy – wydyszał – Przed nami są jacyś ludzie.
Ryszard zawołał Tristana, Henryka i jeszcze paru rycerzy. Skradając się cicho poszli zobaczyć, na kogo się natknęli. Ich oczom ukazała jakby żywcem wzięta z obrazka południowoamerykańska wioska zagubiona w lesie. W końcu nic dziwnego, zważywszy na otoczenie. Śniadoskórzy, mocno umięśnieni, wysocy wojownicy z włóczniami, półnagie, czarnowłose kobiety, bawiące się nad rzeką dzieci. Niskie chaty kryte wielkimi liśćmi.
« 1 8 9 10 11 12 17 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 7
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

17 XI 2012

Lady Sith nie potrzebowała widzieć Twi’lekanki, żeby całą sobą czuć efekt działania Mocy. Dziewczyna żyła jeszcze, właściwie Beyre bawiła się nią dopiero, nie czyniąc przy tym poważniejszej krzywdy. Na to przyjdzie czas.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 6
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

3 X 2012

Sala tronowa w pałacu imperatorskim i ona sama leżąca na podłodze, z trudem łapiąca haustami powietrze. Niebieskie błyskawice zgasły sekundę wcześniej, a Lord Sidious podszedł nieśpiesznie i najwyraźniej nie mogąc darować sobie ostatniego akcentu, kopnął Beyre w żołądek.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 5
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

18 VIII 2012

Człowiek szedł powoli, prowadząc przed sobą Windu, czy Beyre, czy jak jej tam. Domniemana lady Sith miała ramiona wykręcone do tyłu, a nadgarstki zapewne skute kajdankami. Fett zasłaniał się nią w taki sposób, że Bossk nie widział jego dłoni.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.