Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 16 czerwca 2024
w Esensji w Esensjopedii

Marek Wasielewski
‹Dzieje Tristana i Izoldy inaczej›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorMarek Wasielewski
TytułDzieje Tristana i Izoldy inaczej
OpisAutor pisze o sobie (2005):
Pani od polskiego w podstawówce kładła nam do głów, jak ważne dla analizy jest podanie czasu i miejsca akcji. Postaram się zatem scharakteryzować siebie poprzez te dwie kategorie.
Wiek – trzydzieści trzy i jedna trzecia, a więc liczba okrągła i znamienna. Zdecydowanie za późno na młodzieńczy genialny debiut, o wiele za wcześnie na przesycone mądrością dzieło życia. Urodzony i wychowany w Poznaniu, mieście, które nie wydało żadnego literackiego giganta, mieście do bólu nudnym i pozbawionym fantazji. Bez złudzeń, że można to zmienić, co udowadnia fatalistyczne podejście do świata. Tristan ma pokazać, że mimo wszystko poznańskie pyry nie do końca pozbawione są poczucia humoru. A jeśli niczego nie pokaże? Cóż, zawsze można iść w ślady Cegielskiego, pracować organicznie i u podstaw, prawda?
Gatunekhumor / satyra

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi X-XII

« 1 9 10 11 12 13 17 »

Marek Wasielewski

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi X-XII

– Nie powinniśmy tam wchodzić, książę – powiedział cicho Tristan – Merlina tam na pewno nie ma, a dla Drużyny to miejsce oznacza koniec. Po prostu czuję to. Jeszcze nigdy nie miałem tak silnego przeczucia.
– Przecież i tak kiedyś to musi się skończyć – odpowiedział Ryszard – Czemu nie teraz? To przecież końcówka jedenastej księgi, dobry czas na ostateczne rozwiązania, dzielny Tristanie. Zawołajcie wszystkich. Idziemy, ale bez broni, żeby nie wystraszyć tych ludzi, nie chcę kolejnej jatki. Oni nie zaatakują bez powodu.
Weszli do wioski ze schowanymi mieczami, pokazując puste dłonie. Dzieci z krzykiem uciekły do chat, kobiety wołały wojowników. Kilkunastu srogich, potężnie zbudowanych mężczyzn z dwumetrowymi włóczniami zastąpiło im drogę, w zaroślach dostrzegali ukryte postacie z długimi dmuchawami, pewnie szykowano już zatrute strzałki. Przywódca Indian powiedział coś w nieznanym języku, groźnie potrząsając bronią.
Obecność Godfryda raz jeszcze okazała się nieoceniona. Szybko dogadał się z miedzianoskórymi wojownikami.
– To dość rzadki dialekt, mój panie – powiedział po krótkiej rozmowie z Indianinem do Ryszarda – Na szczęście poznałem go kilka lat temu, gdy z grupą znajomych przygotowywaliśmy tu parę zagadek dla archeologów z przyszłości. To przyjaźni ludzie, zapraszają nas do wioski.

Indianie okazali się niesamowicie sprawni i zorganizowani. W try miga naznosili z lasu wielkich stert gałęzi i zbudowali tuzin okrągłych chat o średnicy mniej więcej ośmiu jardów, stadko młodych kobiet przykryło dach wielkimi płachtami liśćmi. Rycerze łakomie spoglądali na obnażone, jędrne cycki.
– Wiem, że jesteście wyposzczeni – rzekł Ryszard widząc głodne spojrzenia – Ale nic z tego. Nie jesteśmy dzikusami, pieprzonymi konkwistadorami. Osobiście rozbiję łeb pierwszemu, który ruszy którąś z tych kobiet.
Wojownicy rozlokowali Drużynę w chatach. Praktyczne, pełne szpar ściany nie zatrzymywały przepływu powietrza, grube poszycie dachu z liści chroniło przed żarem słońca, w środku było chłodno i przytulnie. Zmęczeni przeprawą rycerze legli na ziemi. Indianie przynieśli wodę i owoce, by przybysze mogli zaspokoić pierwszy głód, obiecując wielką ucztę pod wieczór.

Książę zebrał członków rady i poszedł z nimi rozmówić się z przywódcą Indian. Wódz, otoczony wianuszkiem starych mężczyzn, przyjął ich na placyku przed swą chatą. Niezrównany lingwista Godfryd tłumaczył rozmowę.
Ryszard gorąco podziękował starszyźnie za gościnę udzieloną Drużynie w krytycznym dla niej momencie. Powiedział, że niestety nie będą mogli zrewanżować się za pomoc, na co wódz machnął ręką mówiąc, że las i rzeka dają im wszystko, czego potrzebują, karmią ich, ubierają i dają materiał do budowy chat i łodzi. Nie potrzebują niczego więcej i nie mogą żądać od swych gości zapłaty za coś, czym bogowie obdarowują wszystkich ludzi.
Niech on, kurde, nie mówi w taki sposób – pomyślał Ryszard – bo czuję się jak jakiś cholerny barbarzyńca. Pewnie zresztą ma rację. Wszyscy powinniśmy wsadzić łby do gnojówki i mocno zaczerpnąć.
Poruszony słowami wodza opowiedział mu historię Drużyny, nie przemilczając niczego, ani dobrych, ani złych chwil. Gdy Ryszard skończył, Indianin porozmawiał chwilę z jednym ze swych ludzi, ubranym w skóry dzikich zwierząt dumnym starcem, mimo wieku trzymającym się prosto.
– Pomożemy ci złapać złego czarownika – powiedział wreszcie do Ryszarda – Nasz mędrzec przygotuje napój, który da ci władzę zrozumienia wszystkich niewyjaśnionych spraw. A teraz odpocznijcie przed ucztą.

Zajadali, opychali się mięsem, owocami i rybami w wielkich ilościach, zgromadzeni wokół ognisk rozpalonych na pustym placu przed chatami. Nastrój stawał się coraz lepszy za sprawą nieznanego napoju, którym Indianie hojnie częstowali gości.
– Z czego oni toto pędzą? – zastanawiał się Tuck, bimbrowniczy ekspert.
– Czy to istotne, hep? Ważne, braciszku, że daje niełz… niezłego kopa – Tristanowi zaczynał plątać się język.
Rycerze pomieszani z Indianami porozumiewali się ze sobą w języku migowym, posiłkując się paroma poznanymi słowami, a komunikacja wychodziła im nadzwyczaj dobrze. Niektórzy próbowali nawet opowiadać świńskie dowcipy; sprawę ułatwiał im międzynarodowy, mimo braku kodyfikacji powszechnie zrozumiały system gestów. Sądząc z reakcji Indian, wychodziło im całkiem nieźle.
Po godzinie w całym obozie nie było ani jednej osoby, która nie znałaby podstawowych słów z drugiego języka. Dupa, sikać, pieprzyć, pierdzieć, kupa, cholera. Jak twierdzą autorytety, tworzenie poezji epickiej stało się możliwe.

Przy centralnym ognisku siedział Ryszard z towarzyszami, miejsca naprzeciwko zajęła starszyzna indiańska. Koło północy wódz dał znak ręką i dwóch wojowników przytargało kociołek z wrzącą zawartością. Indianin wskazał go księciu.
Tego się spodziewałem – pomyślał Tristan, już nieco trzeźwiejszy, wąchając unoszące się gęste opary – Sto procent halucynogennych alkaloidów, wywar z chyba wszystkich tajemnych roślin znanych kulturom indiańskim. W Nowym Jorku za litr tego specyfiku dostałbym dziesięć milionów zielonych. Wielcy bossowie czołgaliby się u moich stóp skamląc o działkę. Po jednym małym łyku Ryszard odleci stąd szybciej niż odrzutowiec.
– Nie rób tego, panie – spróbował ostatniego ostrzeżenia.
– Muszę, Tristanie – władca przechylił kubek pełen gorącej cieczy.
Po chwili jego ciało zesztywniało, oczy pokryła mgła, na czoło wystąpił gęsty pot. Zachwiał się na leżącym pniaku, na którym siedział; podtrzymali go, podnieśli, ostrożnie przetransportowali do chaty. Został przy nim Henryk i profesor, reszta wróciła do ogniska.
– Nie martwcie się, przyjaciele – odezwał się indiański wódz – Obudzi się rankiem, mądrzejszy o wielką wiedzę, płynącą ze snów. Czy któryś z was również chciałby spróbować tej drogi?
Pokręcili przecząco głowami. Za nic w życiu, pomyślał Tristan. Wystarczą mi moje koszmary.

Po odwrocie spod bramy tajnego schronienia czarownika Izolda ponownie zaczaiła się w swej kryjówce w krzakach, obserwując ścieżkę, czekając na wymarsz kolejnej wielkiej armii, by jej śladem podążyć ku Drużynie. Jednak nic się nie stało, na drodze nie pojawiali się nawet posłańcy, odwołano większość straży spod wrót, pozostawiając zaledwie dwójkę rycerzy. Nikt również nie wyruszył na poszukiwanie zabójcy czarownika. Zastanawiała się, dlaczego, co może dziać się wewnątrz fortecy, kto przejął schedę po Merlinie.
Trzeciego dnia o poranku zrezygnowała. Obudziła się zesztywniała z zimna, koce już zupełnie nie wystarczały. Zauważyła, że woda w bukłaku zamarzła, w nocy musiał być cholerny mróz. Dłużej nie dam rady, pomyślała. I chyba już nie będzie żadnej wielkiej armii. Zabrakło wodza, który poprowadziłby ją do boju. Śmierdzący Graal się nie liczy.

Zeszła ze zbocza na gościniec. Tutaj nie było tyle śniegu, co na zboczach, ale mimo tego piesza wędrówka sprawiała wiele trudu. Postanowiła wrócić po konia, zostawionego w leśnej smolarni.
Doszła na miejsce dopiero następnego dnia w południe; była straszliwie zmęczona i przemarznięta do szpiku kości. Tym razem na podwórzu przed chatą bawiła się trójka dzieci, kopiąc piłkę ze starych gałganów, smolarzy nie było widać. Przedzierając się przez krzaki zbliżyła się do szopy, gdzie trzymano konie. Dostrzegła swoją klacz, nachyloną nad żłobem pełnym owsa. Cholera, skąd oni w tej głuszy biorą zboże? – pomyślała. Muszą mieć gdzieś ukryte małe poletko. Prześliznęła się do środka. Obok klaczy stały dwie stare, chude szkapiny. Sięgnęła po siodło, leżące na półce u powały.
Co ja robię? – przemknęło jej przez głowę. Odłożyła siodło z powrotem. Znów nie mogę. Pieprzone skrupuły. Rozkleiłaś się, Izoldo, na dobre. Jesteś stracona. Bo przecież ten koń to dla nich dar z niebios.
Gdyby nie te cholerne bachory, bawiące się na dworze, które wplotły wstążki w grzywę mojej klaczy. Przepraszam, koniku, nie pojedziemy już razem. Tu ci będzie dobrze, lepiej, niż na szlaku. Żegnaj, koniku. Pójdę, kurwa, pieszo, tak jak tu stoję.
Cicho wyszła z szopy, zanurkowała w zarośla. Żadne z bawiących się dzieci niczego nie zauważyło.
Ilustracja: Łukasz Matuszek
Ilustracja: Łukasz Matuszek

Wróciła na gościniec. Poszła na zachód, ku przełęczy, by przedostać się na drugą stronę łańcucha górskiego, tam, gdzie powinna być Drużyna i Tristan. Droga była prawie pusta, rzadko mijały ją kupieckie wozy, jadące na wschód, żaden na zachód. Wściekła, że nie może nawet podjechać paru mil, przebijała się przez coraz większe zaspy.
Czwarty postój wypadł na skraju lasu, za którym widać było ośnieżone wzgórza, pomiędzy które chowała się droga. Wypadło fatalnie, bo następnego ranka okazało się, że nawet nie milę dalej, pośród tych wzgórz, leży miasteczko, ostatnie na szlaku ku przełęczy. W taki sposób straciła możliwość szybszego wyspania się w ludzkich warunkach, w porządnym łóżku.
Ludzie zapytani w grodzie powiedzieli jej, że droga na drugą stronę jest już nie do przebycia, że śniegi kompletnie zasypały przełęcz. Przed wiosennymi roztopami nikt nie przedostanie się przez góry. Nie uwierzyła.
« 1 9 10 11 12 13 17 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 7
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

17 XI 2012

Lady Sith nie potrzebowała widzieć Twi’lekanki, żeby całą sobą czuć efekt działania Mocy. Dziewczyna żyła jeszcze, właściwie Beyre bawiła się nią dopiero, nie czyniąc przy tym poważniejszej krzywdy. Na to przyjdzie czas.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 6
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

3 X 2012

Sala tronowa w pałacu imperatorskim i ona sama leżąca na podłodze, z trudem łapiąca haustami powietrze. Niebieskie błyskawice zgasły sekundę wcześniej, a Lord Sidious podszedł nieśpiesznie i najwyraźniej nie mogąc darować sobie ostatniego akcentu, kopnął Beyre w żołądek.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 5
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

18 VIII 2012

Człowiek szedł powoli, prowadząc przed sobą Windu, czy Beyre, czy jak jej tam. Domniemana lady Sith miała ramiona wykręcone do tyłu, a nadgarstki zapewne skute kajdankami. Fett zasłaniał się nią w taki sposób, że Bossk nie widział jego dłoni.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.