Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 27 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Alan Akab
‹Więzień układu›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorAlan Akab
TytułWięzień układu
OpisAutor pisze:
O autorze może tyle – absolwent technikum chemicznego, ukończył biologię, lecz na równi ze ścisłym umysłem ceni humanizm. Czymże bowiem byłaby ludzka technika, cywilizacja, czy choćby najbardziej udane społeczeństwo bez wiedzy o człowieku, o tym jaki jest naprawdę, jakim chciałby być widziany, czego pragnie i jakie są jego słabości?
GatunekSF

Więzień układu – część 10

« 1 3 4 5 6 7 23 »

Alan Akab

Więzień układu – część 10

– Mam do niego prawo – odparł. – Tak samo jak każdy.
– Nie chodzi mi o to! – Buris uniósł ręce w geście zdumienia. – Co z naszą pracą? Z tamtą pracą? Naprawdę się poddajesz?
Wilan westchnął z irytacją.
– Już ci to tłumaczyłem. Ten urlop jest bardziej prawdopodobny od… wiesz czego.
– Niech mnie próżnia jeśli ci na to pozwolę! Nie polecisz na ten urlop…
– Zrób cokolwiek, by mnie przekonać. Pokaż mi reaktor. Do tego czasu nie chcę słyszeć o komorach, złączach, czy czymkolwiek!
Buris odszedł, nie kryjąc gniewu. Zefred miał rację. Było o wiele za wcześnie, by dawać mu nadzieję. Nadzieja łatwo czyniła Burisa niebezpiecznym.
• • •
Wchodząc do domu bezwiednie zwiesił głowę. Co z tego, że było późno. Nie ukrywał tego jak się czuł, nie chciał i nie miał na to sił. Czasami miał prawo wrócić taki, jak teraz.
– Arto…
Głos ojca zatrzymał go w połowie drogi na schody. Podniósł głowę, spostrzegając, że oprócz rodziców w domu jest także kolonista. Znieruchomiał. Ojciec nie wołałby na niego, gdyby chciał, żeby im nie przeszkadzał. Rodzice byli tak poważni, że nawet nie zauważyli jego przygnębienia i rezygnacji.
– Musimy… musimy ci o czymś powiedzieć.
Minął kuchnię i wszedł do pokoju. Rodzice siedzieli w fotelach, pochyleni do przodu, uważnie patrząc na syna. Zefred stał pod ścianą; ledwo go było widać. Gdy wszedł, kolonista przesunął się w głąb; gdyby Arto wciąż stał przy drzwiach wejściowych, nie mógłby go już zobaczyć. W milczeniu spojrzeli na siebie, niczym nie zdradzając, że już się widzieli. Rodzice popatrzyli na kolonistę, potem na syna – i Arto już wiedział po co go zawołali.
– Arto, potrzebujemy twojej pomocy – powiedział ojciec. – To ważne abyś nikomu nie mówił, nikomu… poza tymi komu powinieneś. Zamierzamy… zamierzamy uciec ze stacji. Uciec z Układu. Są ludzie, którzy nam w tym pomogą, ale…
– Wiem – był tak zrezygnowany, że nawet się nie zdziwił, że ojciec wreszcie o tym powiedział. Czekał na tę chwilę z niecierpliwością i nadzieją, układał w głowie wszystko co chciał powiedzieć, że rozumie, wytrzyma, da sobie radę i w ogóle, by się nie martwili, lecz teraz był w stanie powiedzieć tylko to jedno, krótkie słowo. Dopiero po chwili dotarło do niego, że skoro mu o tym mówią to znaczy, że nadszedł czas.
Ilustracja: <a href=mailto:changer@interia.pl>Rafał Kulik</a>
Ilustracja: Rafał Kulik
Ojciec rzucił koloniście szybkie, zdziwione spojrzenie.
– Wiesz? Od kiedy?
– Od rozjaśnienia gdy zamówiłeś komory! – odpowiedział z ożywieniem. – Wszystko w porządku, nikomu nic nie powiedziałem! – dodał szybko.
Teraz to Zefred spojrzał na ojca, unosząc brwi w zdumieniu. To zdumienie, Arto poznał, było takie samo jak jego własne – sztuczne. Dawał do zrozumienia, że się dziwi, choć, gdyby zechciał, nikt by tego nie zauważył. Reszta twarzy, zwłaszcza oczy, pozostały nieruchome.
– Komory…? – szepnęła matka. – Wil…
– To już nieważne – ojciec zaczął baczniej obserwować syna. – Mamy inny sposób. Lepszy.
– Dlatego pan tu jest – Arto odwrócił głowę do Zefreda. Sam także zaczął się kontrolować. Doświadczenie wzięło górę nad emocjami. – Pan jest kolonistą, z innych światów. Potrzebujecie ludzi, którzy wam pomogą uniezależnić się od rządu.
Nie pytał, po prostu to stwierdzał, nie odrywając wzroku od gościa. Czas pokazać, że on także coś wie. Coś więcej niż było zaplanowane, jak kartka w płaszczu. Rodzice mniej będą musieli tłumaczyć. Mniej będą czuć się winni.
– Prawda, chłopcze – jeśli kolonista się dziwił to dobrze to ukrywał. – Nie możemy pomóc wszystkim, więc wybieramy tych, którzy pomogą nam wybudować własną Flotę, by z jej pomocą zmusić kiedyś Rząd do zniesienia wszystkich granic.
Przynajmniej się przyznał. Arto wierzył, że potrafi rozpoznać kiedy kolonista mówi prawdę a kiedy kłamie. Na razie robił to pierwsze. Na razie.
– Więc kiedy? – spojrzał na ojca. – Tato, znam cię. Nie powiedziałbyś mi o tym, gdyby… Albo odlatujecie jutro, albo macie kłopoty, prawda?
Rodzice zaniemówili. Naprawdę byli jak inni dorośli; myśleli, że dziecko musi być głupie. Spojrzał na kolonistę. On był innym dorosłym. On rozumiał.
– Znowu masz rację – kolonista przejął ciężar rozmowy. – Ta rozmowa nie odbywa się bez powodu. Potrzebujemy twojej pomocy.
– Dlaczego dopiero teraz? – rozłożył ręce. – Dlaczego mówicie mi o tym dopiero, gdy nie macie wyjścia? – spojrzał z wyrzutem na rodziców. – Jeśli tylko dlatego, że nie potrafiliście mi powiedzieć że zostaję, przez pluskwę, a na statku nie ma dość miejsca, bym…
– Zaraz! – ojciec zerwał się z fotela, chcąc podejść, lecz rozmyślił się. Wyciągnął tylko rękę. – Nie wiem skąd to wiesz, ale… Na wielki kosmos, chyba nie myślałeś, że…
Arto zamrugał. Teraz sam stał niczym pomnik zdziwienia. Coś się zmieniło w planach, coś, przez co komory nie były ważne, za to ważny był ten kolonista, którego wcześniej nie było. Więc może jednak, może naprawdę mógłby…? Czy aż tak się przyzwyczaił do myśli, że zostanie, iż nie potrafił dać sobie nadziei?
– Myślałem… – powiedział siląc się na spokój, choć wewnątrz wrzał od nagłej radości. – Ze mną będzie wam trudniej! Pluskwa zepsułaby wszystko, prawda? Przeze mnie już i tak dość czekaliście! Trzymałem was tutaj i nie mówcie, że to nieprawda! Ta stacja… To nie jest miejsce dla was! Dlaczego nie potrafiliście mnie zostawić i odlecieć? Dopiero teraz…
Nie chciał tego mówić, lecz to samo z niego wyszło. Zapadło milczenie. Matka przyłożyła dłonie do twarzy, zakrywając usta. Płakała, przez niego. Pożałował, że to powiedział. Dlaczego nie mógł się powstrzymać?
– To głupota! – ojciec wybuchnął za nich obu. – Myślisz, że to wszystko przez ciebie? Skąd ci to przyszło do głowy? Przez… Przez lokalizator? Myślisz, że na to draństwo nie ma sposobu?
Matka wstała i przytuliła go mocno do siebie. Na krótką chwilę Arto zapomniał o zbroi. Odpowiedział, obejmując ją tak jak zawsze chciał. Nie, jeszcze nie teraz, pomyślał zaraz, jeszcze za wcześnie. Dopiero gdy będą bezpieczni. Zesztywniał. Opuścił ramiona wzdłuż ciała. Matka postawiła go przed sobą.
– Nigdy byśmy cię nie zostawili – powiedziała patrząc mu w oczy. – Nigdy.
– Wiem… i dlatego…
Dlatego tyle razy patrzyłem w gwiazdy, pomyślał, obserwowałem odlatujące statki… i miałem nadzieję, że kiedyś wejdziecie na jeden z nich i odlecicie. Miałem rację, beze mnie byście nie uciekli. Koloniści obiecali, że zabiorą także i mnie, więc się zgodziliście. Gdyby odmówili, zostalibyście. Przeze mnie, mimo wszystko. Miałem rację. Lecz tego nie powiedział. Obiecał sobie, że więcej o tym nie wspomni. Nie potrafiliby zrozumieć. Byli dorośli. Do próżni z Anhelem, do próżni ze szkołą, niech ich wszystkich kosmos weźmie, prosto do otchłani. Teraz miał to wszystko gdzieś. Miał wyjście. Nie zamierzał się poddawać.
– Albo uciekniemy wszyscy, albo wszyscy zostaniemy – ton głosu ojca nie pozostawiał wątpliwości. – Całą resztę od razu wybij sobie z głowy. To rząd wymyślił takie prawa i ty nie jesteś temu winien, słyszysz? Głupie dziecko…
Powiedział to łagodnie, jakby mówił do pięciolatka. Nie musisz traktować mnie jak dziecko, pomyślał, nie jestem dzieckiem. Rozumiem kto jest winien.
– Więc co mam robić? – powiedział, przerywając ten kłopot, tę sytuację, przez którą poczuł się dziwnie, niepewnie i której wciąż przyglądał się ten kolonista.
– Jest więcej rodzin, które chcemy zabrać. Całych rodzin – podkreślił kolonista. – Niektóre są pod obserwacją. Pozostało nam osiem dni. Może damy radę przesunąć wszystko o jeden dzień wcześniej, lecz to zależy tylko od Lerszena. Lerszen, ojciec twojego kolegi, Iwena, jest dla nas najważniejszy. Dlatego ty jesteś ważny. Dzięki wam będziemy mieć z nim kontakt.
Kiwnął głową. Rozumiał. Więc oni też. To była dobra wiadomość, bardzo, niesamowicie dobra. Odlatują wszyscy. Jeszcze tydzień i skończą się wszelkie kłopoty. Spełni obietnicę.
Lecz były też złe wieści. Rozumiał więcej niż usłyszał. Wiedział co to dla nich oznacza.
• • •
Panowało głębokie zaciemnienie, lecz niespokojne myśli nie opuszczały jego głowy nie pozwalając zasnąć. Dorośli tak naprawdę nie byli gotowi mu zaufać; dowodem była dzisiejsza rozmowa – to, że odbyła się właśnie dzisiaj, gdy nie było już innego wyjścia, gdy musieli mu powiedzieć co zamierzają, by nosił te ich karty. Wciąż by milczeli, gdyby nic się nie zmieniło, traktowali go jak kosmitę czy obcego z promenady. Jego wyczulone zmysły ostrzegły go gdy Zefred kilka razy zapytał go o szkołę. Dziwnie przy tym patrzył. Dość, by rozumiał, że powodzenie operacji zależy także od tego co się dzieje w szkole.
« 1 3 4 5 6 7 23 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 7
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

17 XI 2012

Lady Sith nie potrzebowała widzieć Twi’lekanki, żeby całą sobą czuć efekt działania Mocy. Dziewczyna żyła jeszcze, właściwie Beyre bawiła się nią dopiero, nie czyniąc przy tym poważniejszej krzywdy. Na to przyjdzie czas.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 6
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

3 X 2012

Sala tronowa w pałacu imperatorskim i ona sama leżąca na podłodze, z trudem łapiąca haustami powietrze. Niebieskie błyskawice zgasły sekundę wcześniej, a Lord Sidious podszedł nieśpiesznie i najwyraźniej nie mogąc darować sobie ostatniego akcentu, kopnął Beyre w żołądek.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 5
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

18 VIII 2012

Człowiek szedł powoli, prowadząc przed sobą Windu, czy Beyre, czy jak jej tam. Domniemana lady Sith miała ramiona wykręcone do tyłu, a nadgarstki zapewne skute kajdankami. Fett zasłaniał się nią w taki sposób, że Bossk nie widział jego dłoni.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Tegoż twórcy

Nudna lekcja fantastyki
— Zofia Marduła

Śladami Endera?
— Magdalena Kubasiewicz

Prima Aprilis: Blaszana pułapka
— Wojciech Gołąbowski

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.