Manga i komiks typowo amerykański różnią się niczym dzień i noc. Trzeba naprawdę dużo talentu i wyczucia, by stworzyć dobrą hybrydę obu stylów. Tutsomiemu Nihei prawie się udało, jednak tam, gdzie do głosu dochodzą pieniądze, kunszt artystyczny idzie w odstawkę. Panowie biznesmeni, trochę więcej zaufania do artystów!
Snikt! I po bólu
[Tsutomu Nihei „Snikt!” - recenzja]
Manga i komiks typowo amerykański różnią się niczym dzień i noc. Trzeba naprawdę dużo talentu i wyczucia, by stworzyć dobrą hybrydę obu stylów. Tutsomiemu Nihei prawie się udało, jednak tam, gdzie do głosu dochodzą pieniądze, kunszt artystyczny idzie w odstawkę. Panowie biznesmeni, trochę więcej zaufania do artystów!
Autorem pięcioczęściowej miniserii „Snikt!” jest znany i ceniony japoński mangaka
1) Tsutomu Nihei. Nie jest on artystą formatu Masamune Shirowa („Ghost in the shell”) czy Akiry Toriyamy („Dragon Ball”), jednak w pewnych kręgach zdobył uznanie jako twórca cyberpunkowej mangi „Blame!”, do której „Wolverine: Snikt!” poniekąd nawiązuje. Nihei ma bardzo charakterystyczny styl – stosuje rzadko dziś spotykaną narrację graficzną, unikając dialogów czy monologów postaci. Zamiast na fabule, skupia się na szczegółowych rysunkach, choć sprawiają one wrażenie pospiesznie nakreślonych kadrów.
Jak oryginalny, nowatorski styl mangaki wypadł w konfrontacji z nietuzinkową postacią, jaką niewątpliwie jest Wolverine? Cóż, średnio. Fabuła przedstawia się następująco: spacerujący po ulicach Nowego Jorku Wolverine (bodaj najpopularniejszy z X-Menów) zostaje zaczepiony przez dziewczynę, która prosi go o pomoc. Nim skołowany mutant zdoła zrozumieć, o co idzie, przenosi się do post-apokaliptycznego świata, w którym ludzkość została stłamszona przez biomechaniczne stwory zwane Mandate’ami. Mandate’y pokonać można tylko za pomocą pewnego rzadkiego metalu – adamantu, z którego zbudowane są szkielet i szpony Wolverine’a. Teraz Rosomak musi pomóc grupce partyzantów zabić Replikanta – pierwszego Mandate’a, który jako jedyny ma możliwość rozmnażania się.
Zabierając się do czytania tego komiksu, wciąż miałem w pamięci fenomenalne kadry z „Blame!”. Niestety, srodze się rozczarowałem – Nihei, czy to świadom oczekiwań, jakie ciążą na postaci Wolverine’a, czy to ulegając naciskom oficjeli z Marvela, postawił na konserwatyzm. W jednym zeszycie serii pojawia się więcej dialogów niż w całym, dziesięciotomowym, liczącym przeszło półtora tysiąca stron „Blame!”. Także rysunki pozostawiają sporo do życzenia – mangaka usiłował naśladować swoich zachodnich kolegów po pędzlu, co japońskim rysownikom prawie nigdy nie wychodzi na dobre. Design postaci jest jakby żywcem wyjęty z innych dzieł autora. Co do sposobu kreacji głównego bohatera… Cóż, jak na mój gust jest on trochę zbyt wysoki i ma odrobinę za długie szpony w porównaniu z klasycznym wizerunkiem, do którego przyzwyczaiły nas komiksy Marvela. Przyznam, że największą wadą komiksu są… kolory. Wierzcie mi, rysunki Japończyka są jakby stworzone do ukazywania ich w czerni i bieli. Kolor (notabene bardzo dobrze podłożony) zupełnie zepsuł klimat serii. W tym momencie konserwatyzm wydawnictwa wyszedł bokiem czytelnikom.
Choć do tej pory głównie narzekałem na ten komiks, to muszę przyznać, że nie jest on taki zły. Ot, typowa sieczka z Loganem/Wolverinem w roli głównej. Oczy cieszą szerokie plany, na których autor daje upust swoim architektonicznym fascynacjom (Nihei studiował architekturę), a zbliżenia jakże charakterystycznych mangowych twarzy też wypadają przyzwoicie. Fanom zapewne niezbyt spodoba się nowe, odrobinę nietypowe ujęcie graficzne Rosomaka – facet wygląda jak po generalnym liftingu, bo – powiedzmy sobie szczerze – Wolverine nie jest typem uroczego bishōnena
2). Miłośnicy „Blame!” będą raczej zawiedzeni. Autor poszedł dokładnie za wytycznymi, jakie dali mu pracodawcy, i nie doświadczymy tu szalonych wyskoków typu wypadnięcie z ronda czasoprzestrzeni czy utknięcie między sekundami. Może to i dobrze, bo „Blame!” przy całym swoim kunszcie odrzucał hermetycznością świata i rozwiązań fabularnych.
„Snikt!” zawiera kilka uroczych kadrów, które zapadają w pamięć (ucieczka bohaterów przed pająkowatym Mandate’em, pierwsze starcie Logana z potworem), jednak giną w niedopracowanej warstwie narracyjnej i kolejnych kwiatkach typu brak zachowania proporcji czy źle rzucona perspektywa.
Manga i komiks amerykański to dwa zupełnie różne światy. Niby prawda oczywista i prosta do zaakceptowania, jednak na przekór zdrowemu rozsądkowi co kilka lat ukazuje się na rynku pozycja jakoby łącząca obie gałęzie sztuki komiksowej. Najczęściej w takiej sytuacji wychodzą jakieś pokraczne hybrydy, które amerykańskich fanów odrzucają nietypowymi rysunkami, a japońskich – głupawą fabułą. Owszem, zdarzają się chlubne wyjątki (do takich należy „Death” Neila Gaimana – spin-off przesławnego „Sandmana”), ale należą one do rzadkości. Czy omawiany tutaj „Wolverine: Snikt!” zalicza się do takowych? Z przykrością stwierdzam, że nie, choć wynika to nie tyle z braku talentu twórcy, co z przyjętych przez niego założeń – „Snikt!” od początku miał być mało ambitnym komiksem rozrywkowym. I jako taki spisuje się znakomicie.
1) Mangaka (jap. manga-ka) – japońskie słowo określające twórcę komiksów.
2) Bishōnen to specyficzny japoński koncept estetyczny idealnie pięknego, młodego mężczyzny.