Ekspresjonistyczna karykatura, naturalistyczna deformacja, szokujące losy bohaterów i absurdalny humor. De Crécy! Chomecie! Módlcie się za naszym „brzydkim, biednym i chorym” społeczeństwem. Wbrew tytułowi recenzji, ludzie wcale nie są dobrzy.
Tutejsi ludzie są dobrzy
[Sylvain Chomet, Nicolas de Crécy „Dziadek Leon 2: Brzydki, biedny i chory módl się za nami” - recenzja]
Ekspresjonistyczna karykatura, naturalistyczna deformacja, szokujące losy bohaterów i absurdalny humor. De Crécy! Chomecie! Módlcie się za naszym „brzydkim, biednym i chorym” społeczeństwem. Wbrew tytułowi recenzji, ludzie wcale nie są dobrzy.
Sylvain Chomet, Nicolas de Crécy
‹Dziadek Leon 2: Brzydki, biedny i chory módl się za nami›
Gdy do współpracy ponownie przystępuje dwóch doskonałych artystów, można założyć, że znów powstanie arcydzieło. I tym razem tak się stało. „Foligatto”, debiutancki album artysty numer jeden, był przerażający, a zarazem zachwycający. Bohaterem był wykastrowany śpiewak operowy. Niezwykłe kolory, barokowy rysunek, nasuwający równie nieodparcie skojarzenie z Klimtem, alegoria, absurd i niepokój – tak najkrócej można opisać te komiks. Seria „Bibendum Céleste” była bardzo malarska, ze zróżnicowaną kolorystyką: miasto przedstawione głównie w czerwieni i złocie, piekło w czerwieni i błękitach. W końcu dopiero co wydany w Polsce, „Super Pan Owoc” , do absurdu zdeformowany, stanowi ostry komentarz do otaczającego świata.
Drugi artysta jest w Polsce chyba najbardziej znany z przerysowanej, zwariowanej animacji „Trio z Belleville” oraz filmu „Zakochany Paryż”, w którym dwudziestu reżyserów nakręciło pięciominutowe nowelki. W „Wieży Eiffla”, dziele naszego artysty, najbardziej zapada w pamięć syn mima z karykaturalnie wielkim plecakiem. Artysta numer dwa już wiele lat wcześniej, przy komiksowej adaptacji powieści „Bug-Jargal” Wiktora Hugo oraz przy debiutanckim filmie animowanym „Starsza pani i gołębie”, nawiązał współpracę z artystą numer jeden.
Pierwszy artysta to oczywiście Nicolas de Crécy, a drugi – Sylvain Chomet.
Przypomniałam dokonania obu panów, ponieważ charakterystyczne cechy ich twórczości widać w kolejnym wspólnym projekcie, jakim jest drugi tom „Dziadka Leona”, zawierający kolejne części: „Brzydki, biedny i chory” (nagroda Alpha-Art za najlepszy komiks na festiwalu w Angouleme w 1998 r.) oraz „Módl się za nami”.
Sądzę, że do drugiej części „Dziadka Leona” można przystąpić bez zapoznania się z pierwszą. Tytułowy dziadek już nie żyje, a jego infantylny wnuk Géraldo-Georges, zamiast zająć się ciężarną żoną-inwalidką, bawi się lalkami i wykrzykuje apostrofy do drzewa lub góry. Nie potrafi utrzymać rodzinnego imperium, ale w zamian zaśpiewa piosenkę o dziesięciu świnkach lub ułoży poemat o swojej śmierci. Suzie wykazuje się anielską cierpliwością, tolerując męża, który jednak pośrednio przyczynia się do utraty dziecka. Gégé przypadkowo trafia na książkę „Poradnik savoir-winner” Briana Moldurena i postanawia zostać zwycięzcą. W kolejnym rozdziałach obserwujemy, jak wciela w życie złote rady Moldurena, dzięki którym zaczyna wspinać się po szczeblach kariery. Nasz bohater zostaje merem, ma na tyle dużo pieniędzy, by kupić Suzie inwalidzki superwózek na pilota, a miasteczko zyskuje taką sławę, że azjatyccy producenci robią film o tutejszej „bestii o dwóch kłach”. Wszystko idzie zgodnie z planem. Do czasu, gdy okazuje się, że idiotyczne rady z podręcznika w połączeniu z głupotą nowego mera poruszą kamyczki absurdu, które w ostateczności doprowadzą do lawiny tragedii.
Otrzymujemy sugestywny obraz posuwającego się wyniszczenia psychicznego i fizycznego. Groteskowe, brzydkie rysunki odpowiadają brzydocie świata. Wszystkie postacie robią się moralnie paskudne, kończą jako karykatury samych siebie. Już na początku komiksu Suzie jako beznoga kaleka, kadłub w ciąży, była szokująca, ale jako obłąkana na zniszczonym nowoczesnym wózku jest tym bardziej zatrważająca. Pani Adrienne, pocieszna, malutka staruszka kończy jako wymachująca bronią wspólniczka oszustów. A Gégé? Przekonajcie się sami.
Nie ukrywam, że jestem wielką entuzjastką rysunku De Crécy’ego: fascynuje mnie mieszanie technik, a w jego albumach znajdzie się i gwasz, i raster, i farby, i pastele. Efekt przywodzi na myśl malarstwo Stephana Balleux lub Józefa Czapskiego, dla którego charakterystyczne było groteskowe przerysowywanie kształtu, a także gra kolorami (tak widoczna chociażby w „Parze w kawiarni”). U De Crécy’ego kadry dziejące się „U Billoutte” są w niebiesko-czerwono-czarnej tonacji, co odpowiada nastrojowi w nocnym lokalu. Podobnie jak w „Bibendum Céleste”, widać wpływ niemieckich ekspresjonistów. Czarna linia, jeden lub dwa kolory są środkami wyrazu zbliżonymi do komiksu, mocnymi i zdecydowanymi. De Crécy przyznaje się do inspiracji surrealizmem Becketta czy światem Bułhakowa, ale polski czytelnik odnajdzie też podobieństwo z groteską „Sanatorium pod Klepsydrą” Schulza lub z „Historiami maniaków” Jaworskiego.
Gégé to ciężki przypadek głównego bohatera – opasły, z niezbyt myślącym wzrokiem, nieskomplikowany i niechwytający aluzji. Zupełnie nieprzystosowany do świata, ma mniej rozumu, niż jego drewniane lalki. Co bardziej nerwowych czytelników może irytować swoją głupotą. Ciężko jest się z nim identyfikować, ale w tym komiksie nie ma pozytywnej postaci. Chomet i De Crécy stworzyli mistrzowską satyrę na społeczeństwo postprzemysłowe, ogarnięte neoliberalnym szaleństwem. Galopujący absurd na monochromatycznych obrazach, okraszony surrealizmem przedstawia krytykę współczesnego, konsumpcyjnego stylu życia.
Wykoślawieniu ulega komercyjność kultury (scena przyjazdu autora podręcznika „Savoir-winner”), jej nic niemówiących sloganów, które przede wszystkim mają intrygować, wykpienie nowych religii (homoseksualny Pan Ktoś sprawia, że Gégé, jako święty Jerzy Wieśniak, zostaje Papieżem Kościoła Trzeciego Tysiąclecia) i groteskowe pozbawienie człowieka godności. Człowiek jest zwierzęciem, którym kieruje wewnętrzna bestia: pycha, egoizm, głupota, chciwość. Drugi tom „Dziadka Leona” jest szokujący, absurdalny, wstrząsający i jednocześnie zabawny. Czytelnikowi na widok społeczeństwo w krzywym zwierciadle z gardła wydobywa się nerwowy chichot. Jednak warto zaryzykować i zmierzyć się z tym lustrem.