Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 5 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

C.J. Cherryh
‹Ogień z nieba›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułOgień z nieba
Tytuł oryginalnyHammerfall
Data wydaniasierpień 2002
Autor
PrzekładAgnieszka Sylwanowicz
Wydawca MAG
ISBN83-89004-30-5
Format444s.
Cena29,—
Gatunekfantastyka
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Ogień z nieba

Esensja.pl
Esensja.pl
C.J. Cherryh
« 1 8 9 10

C.J. Cherryh

Ogień z nieba

Co będzie się wołać w świętym mieście i na targu? Marak Trin jest człowiekiem Ili?
Jego ojciec prędzej czy później o tym usłyszy. Jego ojciec będzie przerażony, wściekły i, tak, zawstydzony po raz drugi.
Czy może jednak nie oddać na żądanie Ili swojej odrzuconej żony i córki, skoro wysłał do niej swego syna?
A czy jego syn mógłby postąpić inaczej, skoro Tain Trin Tain pokłonił się niegdyś Ili i podpisał rozejm?
W tym sensie to nie była decyzja jego, lecz Ili. A kiedy Tain wyklął swoją żonę, na pewno wiedział, że wykopuje w ten sposób między nimi przepaść i dorzuca na dokładkę swoje sumienie, jak niedbale spakowany tobołek. Marak miał tylko nadzieję, że ludzie Ili dotrą do Kais Tain na czas, by zapewnić bezpieczeństwo jego matce.
Miłość do ojca? Lojalność? Marak już nie wiedział, gdzie mógłby je u siebie znaleźć. Przez obietnicę daną Ili stracił jeden cel, lecz zyskał inny. Nie miał Ili za złe bólu, który mu zadała: urażeni władcy uderzają. Była żywiołem jak upał, jak pragnienie, które trzeba znosić. Zgodziła się na cenę i jednak go kupiła. Czy mimo wszystkich ciosów, jakie zadał przez te lata jego ojciec, osiągnął on choćby tyle?
Marak wyszedł z dowódcą straży, przekonany, że jest to człowiek, który, podobnie jak jego ojciec, wolałby go widzieć martwym. Mężczyzna nie sprzeciwił się jednak ani słowem życzeniom Ili, zaprowadził Maraka prosto do zbrojowni i pozwolił mu wybrać sobie dobrą, praktyczną broń: sztylet i nóż do buta; Marak zastanawiał się nawet nad bardzo rzadkim pistoletem, trudnym do utrzymania na pustyni i głodnym metalu.
- Piasek go uszkodzi - stwierdził dowódca, wyraźnie nie chcąc, by Marak go sobie wziął. - A celowanie jest kwestią ćwiczeń.
- Nie mam na to czasu - rzekł Marak i odłożył pistolet, za który można by wynająć cały oddział.
Łuk - było tam wiele dobrych łuków - mógłby mu dać zasięg i szybkostrzelność, lecz nie przydałby się przeciwko atakującemu plugastwu, a poza tym był bronią nizin. W letnim upale z miejsca by się rozwarstwił.
W końcu Marak zdecydował się na machai, lekką i cienką klingę, stanowiącą tyleż narzędzie, co broń, którą powiesił sobie u pasa, i dobry nóż w pochwie ukrywanej pod ubraniem.
Dowódca spojrzał na niego dziwnie i szczerze usiłował mu wmusić choćby włócznię.
- Będzie zawadzać - stwierdził Marak. Z tego samego powodu nie chciał żadnego z oddziałów Ili, które objuczały się wszystkimi tymi rzeczami, a poza tym na pustyni piekły się w utwardzonej skórze. - Wezmę tylko to. Dla pozostałych dobre buty. Będziemy jechać wierzchem. Wszyscy pojedziemy wierzchem. Ale dobre buty są potrzebne. Nic nigdy nie wiadomo.
- Jak sobie życzysz - rzekł dowódca, ale sprawiał wrażenie zmartwionego, jakby wysyłając Maraka na czele armii dobrze obutych szaleńców bez wystarczającego wyposażenia, nie dopełnił w jakiś sposób swoich obowiązków. Dowódca usiłował zrekompensować braki innymi przedmiotami: srebrnymi lustrami do podgrzewania, palącym szkłem, dwoma pięknymi kocami i osobistym zestawem maści i leków w skórzanym etui. Marak przyjął je wszystkie.
Następnie dowódca zaprowadził go do zagród dla beshti, leżących w sporej odległości od zbrojowni, i wybrał z puli rezerwowej wierzchowca klasy rzadko widywanej w Kais Tain.
Marak to docenił i stwierdził, że osiągnęli z dowódcą stan praktycznej współpracy. W innych warunkach godziliby w siebie wzajemnie taką czy inną bronią. Teraz jednak dowódca chyba zrozumiał, że celem Maraka jest nie kradzież, lecz oszczędne - oraz bez żadnej ostentacji - wypełnienie rozkazów Ili.
Dzięki temu zrozumieniu zaczęli się traktować niemal z sympatią, a dowódca zbeształ sierżantów, którzy ukrywali co lepszą uprząż. Znaleźli najlepszą. Marak dowiedział się, że dowódca ma rangę kapitana i nazywa się Memnanan. Całe życie spędził w służbie Ili, podobnie jak Marak w służbie Taina.
Szli w dobrej komitywie przez obszary Beykaskh, dla ujrzenia których ojciec Maraka poświęciłby życie setki mężczyzn. Dobrze o tym wiedząc, Marak spojrzał na wysokie mury obronne, odcinające się na tle nocnego nieba; zauważył też wiele bram bez rygli, oddychających parą.
Nigdy nie byli nawet blisko sforsowania tych zabezpieczeń. Zwracali na siebie uwagę tylko napadami na karawany, a i to najprawdopodobniej z powodu możliwej uciążliwości sytuacji, gdyby przerwali przepływ towarów.
Magazyny, które odwiedzili i te, które mijali, były ogromne. Znajdowało się tu całe bogactwo świata. Minęli kuchnie. Plugastwo miasta gardziło kawałkami chleba wrzucanymi do rynsztoka, gdzie leżały i gniły. Maraka zdumiewało to tak samo, jak drzwi poruszane parą.
- Posłaliśmy po przewodnika karawany - rzekł Memnanan. - Naliczyliśmy czterdzieści jeden osób, które przebędą całą drogę, łącznie z tobą. Wyposażenie ich zajmie w najlepszym wypadku wiele godzin.
Kapitan zamówił nocną kolację i podzielił się nią z Marakiem pod płóciennym daszkiem w pobliżu kuchni. Pili piwo, które w końcu przytępiło ból, i lekko się upili, co nie przeszkadzało im prowadzić poważnej dyskusji o zaletach zachodnich kuźni i wyważeniu wyrabianych tam kling. Każdy był zbyt dumny, by ustąpić drugiemu, więc rzucali do celu - drzwi skarbca.
Ich noże utkwiły w drewnie na szerokość palca jeden od drugiego i od środka zaimprowizowanej tarczy. Jeszcze jedno piwo i mogliby zaprzysiąc sobie wzajemne braterstwo. Na tę myśl Marak zatrząsł się ze zgrozy i wytrzeźwiał, jak zapewne wytrzeźwiał też kapitan.
Sierżant zameldował, że na zewnętrzny dziedziniec przybył przewodnik karawany. Okazał się nim jednooki mężczyzna z trzema synami; razem mieli pięćdziesiąt zwierząt, sześciu niewolników i pięć namiotów oraz dwóch wyzwoleńców jako pomocników. Przewodnik powiedział, że służy szczególnym potrzebom Ili od dziesięciu lat, przyjmuje jej pieniądze i boi się jej jak letniego wiatru.
- Nie wystarczy wierzchowców dla nas wszystkich - powiedział Marak. - Jeżeli grupa będzie liczyć ponad czterdzieści osób, potrzeba nam więcej zwierząt i zapasów.
- Do Pori - rzekł przewodnik karawany, co mogło odzwierciedlać jego zrozumienie misji.
- Za krawędź Lakht. Za Pori.
Przede wszystkim nie można okłamywać przewodnika. To człowiek, od którego oceny sytuacji i przygotowania zależało życie ich wszystkich.
- Za Pori nic nie ma - stwierdził.
- Dlatego potrzebujemy więcej zwierząt i zapasów - powiedział Marak i spojrzeniem poprosił kapitana o pomoc. - Potrzebuję więcej namiotów, więcej pierwszorzędnych beshti, i to o wiele bardziej, niż broni.
Kapitan strzelił palcami i zawołał sierżanta, który przyprowadził przewodnika karawany; sierżant wywołał au′it, a ta usiadła na ławce na dziedzińcu i przygotowała się do pisania na luźnych kartkach. Niewolnik przyniósł lampę i postawił ją na drewnianym stole obok au′it; małe owady ginęły rozbłyskami w płomieniu.
- Ile zwierząt? - zapytał kapitan Maraka.
- Spytaj przewodnika karawany - odparł Marak. - On będzie wiedział, chyba że nie wie nic.
- Proś śmiało, lecz rozważnie - przykazał kapitan surowo przewodnikowi. - To rozkaz Ili.
Przewodnik, który miał na imię Obidhen, spuścił wzrok i zaczął szybko liczyć na palcach, co wśród ludzi pustyni zastępowało pisaninę au′it.
- Sześćdziesiąt dziewięć zwierząt - rzekł w końcu. - Namiotów wystarczy, jeden na dziesięć osób. Więcej będzie oznaczało więcej beshti, więcej jedzenia, więcej zwierząt jucznych, więcej pracy i większe ryzyko. Mam dość niewolników, moich dorosłych synów i dwóch wyzwoleńców.
- Namiotów wystarczy - zgodził się Marak.
- To skromny człowiek - powiedział kapitan do Obidhena. - Ila go ceni, bóg jeden wie, dlaczego.
Obidhen spojrzał z ukosa na Maraka, być może nie poinformowany, że jego grupę stanowią wyłącznie szaleńcy.
Potem jednak trzeba było zdobyć i załadować zapasy, więc przewodnik odszedł z rozkazami, by z polecenia Ili natychmiast zgromadził wszystko, czego mu trzeba, i sformował karawanę za murami przy fontannie. Obidhen, który trzymał swoje zwierzęta w zagrodach na północ od miasta, a sprzęt i namioty miał starannie złożone w magazynach przy północnej bramie, obiecał trzy godziny według klepsydry na dziedzińcu. Mając za sobą rozkazy Ili, resztę znajdzie w przydzielonym czasie.
- Będziemy potrzebowali dla każdego mężczyzny czy kobiety zmianę ubrania - powiedział Marak. - Bukłaki. Materiały do naprawy butów i ubrań. I maści oraz leki dla wszystkich.
- Zrobione - rzekł wtedy kapitan i wyznaczył przybocznych do przyniesienia potrzebnych rzeczy oraz kaprala, by obudził oddział, który wyniesie wszystko przez bramę przy fontannie i pod kierunkiem Obidhena podzieli na paczki; każdy mężczyzna i każda kobieta dostanie jedną z nich. Wody nie tyle, by jej utrata była katastrofą, ale dość, by uzupełnić jej zapas o jeden cały dzień, a żywności tyle, by wystarczyło jej na dodatkowy tydzień.
- Sierżant Magin odprowadzi was spod murów do waszego pierwszego obozu - oznajmił kapitan, kiedy au′it zapisała wszystkie te szczegóły dla osoby, która czytuje takie zapiski. - Wiem, nie pragniesz eskorty - dodał Memnanan. - To nie jest eskorta.
- Przyjąłem ostrzeżenie - odparł Marak.
Memnanan spojrzał na niego, jakby chciał się dowiedzieć, powiedzieć i wiedzieć o wiele więcej, zanim wypuści na swój teren abjori z nizin oraz sporą karawanę.
- Dostaniesz list i wodną pieczęć dla władcy Pori - rzekł kapitan.
Gdyby przed zejściem z krawędzi pustyni mogli do woli napić się, napoić zwierzęta i nabrać wody, przyśpieszyłoby to ich podróż. Marakowi spodobało się to. Jeśli chodzi o znajomość studni i niebezpieczeństw, ufał Obidhenowi.
Zanim upewnił się co do reszty bagażu, a ludzie Ili donieśli, że szaleńcy zostali doprowadzeni pod wzgórze, zaczęło świtać.
koniec
« 1 8 9 10
1 sierpnia 2002

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Inne recenzje

Krótko o książkach: Październik 2002
— Wojciech Gołąbowski, Jarosław Loretz, Joanna Słupek, Konrad Wągrowski

Pustynia wciąga nas
— Joanna Słupek

Tegoż twórcy

Cudzego nie znacie: Przyczajony Fremen, ukryty Harkonnen
— Michał Kubalski

Z trzech stron zgniatany
— Eryk Remiezowicz

Szerokie spojrzenie
— Eryk Remiezowicz

Piekło kiepskiego przekładu
— Eryk Remiezowicz

Ciężkie czasy, lekka lektura
— Eryk Remiezowicz

W fortecach dusze duszą
— Eryk Remiezowicz

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.