WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Szaleństwo aniołów |
Tytuł oryginalny | A Madness of Angels |
Data wydania | 12 stycznia 2011 |
Autor | Kate Griffin |
Przekład | Michał Jakuszewski |
Wydawca | MAG |
Cykl | Matthew Swift |
ISBN | 978-83-7480-196-6 |
Format | 560s. 135×202mm |
Cena | 39,— |
Gatunek | fantastyka |
WWW | Polska strona |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | MadBooks.pl |
Wyszukaj w | Selkar.pl |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Szaleństwo aniołówKate Griffin
Kate GriffinSzaleństwo aniołówMoje nogi działały sprawniej od mózgu. Wyprowadziły mnie z pokoju. Palce otworzyły drzwi. Zamrugałem, porażony oślepiającym blaskiem stuwatowej żarówki palącej się na korytarzu. Położono tu nowy dywan i wypolerowano poręcze, ale na ścianie wisiał obraz, reprodukcja Picassa, przed zbyt wielu już laty kupiona przeze mnie za piątaka – same kolory i dziwne, porozrzucane proporcje. Obraz całkowicie pochłonął naszą uwagę. Wisiał dokładnie tam, gdzie go umieściłem. Uznałem to niemal za zniewagę. Byliśmy zafascynowani: eksplozja wizualnych cudów nabyta za cenę taniego tajskiego posiłku wisiała przed nami w całej swej chwale. Czy wszystko było takie? Spróbowałem to sobie przypomnieć. Oblizałem wargi i poczułem smak starej zakrzepłej krwi. Myśli i wspomnienia wciąż pozostawały zbyt splątane, bym mógł się z nich czegoś dowiedzieć. Najważniejsze, by pozostawać w ruchu, przeżyć wystarczająco długo, by stworzyć jakiś plan i poznać odpowiedzi. Z dołu dobiegły mnie śmiechy, brzęk szkła i dźwięk otwieranych drzwi. Usłyszałem kroki zmierzające z salonu do kuchni, stukot luźnej, białej płytki pośrodku romboidalnego wzoru, brzęk talerzy i warczenie wentylatora pieca, usuwającego gorące powietrze. Ruszyłem na dół. Coraz wyraźniej słyszałem uprzejmą, towarzyską rozmowę. Dominowała w niej kobieta o przenikliwym głosie i śmiechu, który zaczynał się gdzieś w głębi nosa, nim zszedł do płuc, a potem wydostał się na zewnątrz. Poczułem do niej instynktowną antypatię. Zerknąłem w stronę kuchni i zobaczyłem odwróconego do mnie plecami mężczyznę. Pochylał się nad czymś, co parowało, i buchała od tego woń ciasta. Minąłem kuchnię jak oszołomiony duch, który nie potrafi pojąć, że umarł, i pchnąłem uchylone drzwi salonu. Siedziało tam troje ludzi. Czwarte, wolne krzesło czekało na nieobecnego kucharza. Pili wino, a na stole o blacie z matowego szkła stały resztki sałatki. Nikt nie zauważył, że wszedłem do środka. Skupiali uwagę na kobiecie wyglądającej i brzmiącej, jakby była w samym środku dowcipnego monologu. Nagle jednak spojrzała w moją stronę. – George, ciasto… Nim jeszcze skończyła mówić, kieliszek wypadł z jej rąk i rozbił się o blat. Brzęk przyciągnął uwagę pozostałej dwójki. Gapili się na mnie, a ja na nich. Zapadło pełne zażenowania milczenie, jakie tylko Anglicy potrafią odgrywać tak doskonale. Chwila zapewne trwała krócej niż sekundę, ale odniosłem wrażenie, że minęło kilkanaście tyknięć zegara. Potem stało się to, co zapewne musiało się stać. Jedna z kobiet krzyknęła. Wzdłuż mojego kręgosłupa przebiegło drżenie. Jej głos przebił się przez warstwę grozy i niezrozumienia otulającą mój mózg. Wreszcie zrozumiałem, w końcu sobie uświadomiłem, że to już nie jest mój dom, że zbyt długo mnie tu nie było, że ci ludzie to prawowici właściciele, a ja jestem w ich oczach intruzem. Krzyk uderzył w mój umysł z siłą buforów pociągu, utorował w mojej świadomości ścieżkę, po której do środka wlała się cała reszta. Zrozumiałem, że jeśli mój dom nie należy już do mnie, straciłem również dawne życie, dobytek, pieniądze, długi, ubrania, buty, filmy i muzykę. Wszystko to zniknęło w mgnieniu oka – rzeczy, które posiadałem jeszcze jako chuderlawy nastolatek; elektryczna szczoteczka do zębów, którą podarował mi ojciec w przypływie nagłej troski o moje zdrowie; zdjęcia kolegów i miejsc, w których byłem; egzemplarz Calvina i Hobbesa, otrzymany od mojej pierwszej dziewczyny na znak wiecznej przyjaźni na Gwiazdkę po naszym zerwaniu; ulubione pantofle; wakacje, które planowałem spędzić w górach północnej Hiszpanii; wszystko, na co pracowałem, co posiadałem i co pragnąłem osiągnąć, ulotniło się z tym jednym krzykiem. Rzuciłem się do ucieczki. Nie uciekaliśmy przed dźwiękiem, nie on nas przestraszył. Chciałem się zagubić. Żałowałem, że w ogóle się przebudziłem, zamiast nadal unosić się w błękicie. • • • Pewnego razu, nie tak dawno temu, usiadłem ze swą szaloną babcią na ławce obok zaśmieconego niedopałkami trawnika przezwanego przez miejscową radę „zielenią osiedlową”. Patrzyliśmy na przelatujące wysoko samoloty i na podświetlone pomarańczowawym blaskiem chmury przesłaniające żółty, posępny księżyc. Miała na sobie ciepły płaszcz z kapturem, wyblakłą niebieską koszulę nocną i wielkie, różowe kapcie. Ja włożyłem szkolny mundurek i duży granatowy płaszcz po ojcu. Matka znalazła go któregoś dnia w kartonowym pudle. Zamierzała go spalić, ale zalałem się łzami. Miałem dopiero jedenaście lat i nie byłem pewny, dlaczego mi na nim zależy, matka zgodziła się jednak zachować go dla mnie. Siedzieliśmy tam we dwoje. Gołębie obsiadały rynsztoki i mury, skakały wokół pantofli babci, kuśtykały na naderwanej nóżce, łopotały połamanymi, wystrzępionymi skrzydłami, gapiły się na nas okrągłymi, pomarańczowymi, niemrugającymi oczami osadzonymi w maleńkich główkach niczym szklane soczewki. Nie okazywały strachu. Powinienem odrobić lekcje z matematyki, ale nie miałem zamiaru się tym zajmować. Brzuch wypełniał mi mrożony groszek z keczupem. Zbliżała się zima, ale pogoda była ładna. Panował rześki chłód, a powietrze było zupełnie przezroczyste. We wszystkich domach na osiedlu zapalono już światła. Byłem tajnym agentem, chłopcem, który siedział w mroku na ławce i obserwował, jak pan Paswalah spod dwudziestego siódmego prasuje koszule, Jessica i Al spod trzydziestego drugiego kłócą się, kto ma posprzątać, a stara pani Gregory spod dwudziestego pierwszego przerzuca trzysta kanałów telewizyjnych w poszukiwaniu czegoś głośnego i pełnego przemocy. Dopóki żył jej mąż, wstydziła się oglądać takie rzeczy. Damie wychowywanej w latach czterdziestych ubiegłego stulecia nie wypadało zachwycać się filmami takimi jak Szklana pułapka. Siedziałem obok babci, jak podczas wielu poprzednich nocy. Tylko nas dwoje, gołębie i nasz skradziony świat obserwowanych ukradkiem okien. Babcia milczała przez długi czas. Sprawiała wrażenie szczęśliwej właściwie tylko wtedy, gdy siedziała na tej ławce wśród gołębi. Nagle zwróciła się ku mnie i spojrzała mi prosto w oczy. – Chłopcze? – Słucham, babciu? – wymamrotałem. Wciągnęła usta, osłaniając jasnoróżowe dziąsła. Sztuczną szczękę zostawiła w domu, obok małego łóżka. Przeżuwała wargi przez dłuższą chwilę, spoglądając na niebo, a potem na ziemię. Wreszcie skierowała wzrok z powrotem na mnie. – Ładnie śpiewasz w chórze, prawda? – Tak, babciu – skłamałem. Może i płakałem, by uratować płaszcz ojca, ale uważałem się już za nastolatka i nigdy w życiu nie zgodziłbym się śpiewać w szkolnym chórze. – Chłopcze? – Słucham, babciu? – Ściągasz na sprawdzianach? – Tak, babciu. – Mówiłam im, mówiłam, ale wszystkie starsze panie powtarzały… Angelina ma kłopoty z lewym uchem, wiedziałeś o tym? Ściągasz na sprawdzianach, chłopcze? – Nie, babciu. – Pamiętasz, by naostrzyć ołówki, zanim wyschnie atrament? – Tak, babciu. Zapadła bardzo długa cisza. Pamiętam, że gapiłem się na nogi staruszki, wystające spod nocnej koszuli. Były szare, pokryte sinymi żyłami, wielkie i obrzękłe. Wyglądały jak spłaszczone bryły cuchnącego, pleśniowego sera, wyrastające z pantofli. – Chłopcze? – odezwała się wreszcie. – Słucham, babciu. – Nadchodzi cień, chłopcze – westchnęła. Wyciągnęła serwetkę z kieszeni płaszcza, by wytrzeć cieknący nos. – Nadchodzi cień. Jeszcze go tu nie ma. Nie przyjdzie tak szybko. Ale nadchodzi. Zje cię, chłopcze. – Tak, babciu. Uniosła szybko rękę i zdzieliła mnie w ucho. To było tak, jakby walnęła mnie cienkim płatem surowego mięsa. – Słuchaj! – warknęła. – Gołębie go widziały! Widziały wszystko! Nadchodzi cień. Młodzi nigdy nie słuchają. Idzie po ciebie, chłopcze. Jeszcze nie, jeszcze nie… będziesz musiał śpiewać jak anioły, żeby go powstrzymać. – Tak, babciu. Spojrzałem w wyblakłe, pokryte zaćmą oczy i ku swemu zaskoczeniu zauważyłem, że zaszły łzami. Ująłem jej rękę, nagle zatroskany. – Babciu? Dobrze się czujesz? – Nie jestem szalona – oznajmiła, wycierając nos i oczy zasmarkanym rękawem. – Nie jestem wariatką. Widziały go. Gołębie wiedzą najlepiej. Widziały go. – Uśmiechnęła się, odsłaniając dziąsła pełne maleńkich strzępków ciała, zwisających luźno w miejscach, gdzie kiedyś były zęby. Wstała, chwiejąc się przez chwilę. Ptaki rozpierzchły się na wszystkie strony. Potem ujęła mnie za ręce, pociągnęła ku sobie i zaczęła tańczyć, pchając mnie w przód i w tył z gracją i swobodą pijanego wielbłąda. Tańczyliśmy walca w blasku miejskich latarń. – „Myśmy są światło, myśmy są życie, myśmy są ogień, ta-dam, ta-dam!” – nuciła cały czas niemelodyjnym, piskliwym głosem. – „Wyśpiewujemy elektryczny płomień, ta-dam, dudnimy z podziemnym wiatrem, ta-dam, tańczymy niebo! Stań się nami i bądź wolny…”. |
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner
Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner
Trzy miasta i trzej magowie – część druga
— Beatrycze Nowicka
Zemsta w rytmie miasta
— Anna Kańtoch
Miasto, magia, Matthew Swift
— Beatrycze Nowicka
Ogniu krocz ze mną
— Beatrycze Nowicka
Londyńska litania
— Beatrycze Nowicka
Uciekający czarnoksiężnik 3
— Anna Kańtoch
Czarnoksiężnik w cudzych butach
— Anna Kańtoch