Fragment opowiadania „Aa-a kotki dwa, jeden potwór…” reprezentuje w Esensji zbiór opowiadań Eugeniusza Dębskiego „Szklany Szpon” wydany przez Fabrykę Słów.
Eugeniusz Dębski
Aa-a kotki dwa, jeden potwór…
Fragment opowiadania „Aa-a kotki dwa, jeden potwór…” reprezentuje w Esensji zbiór opowiadań Eugeniusza Dębskiego „Szklany Szpon” wydany przez Fabrykę Słów.
Eugeniusz Dębski
‹Szklany szpon›
Minęli drzwi, na których został ślad po oderwanej dawno temu szóstce, potem przebili się przez falę ciężkiego smrodu emitowanego przez drzwi z wypisaną szerokim, złotym mazakiem siódemką. Zatrzymali się pod drzwiami dziwnie czystymi, z wycieraczką pod drzwiami, plastykową, posrebrzaną ósemką na wysokości czół. Nasłuchiwali chwilę, ale drzwi nie zdradzały żadnej z domowych tajemnic. Devey nacisnął przycisk dzwonka, Steve poczuł nagle jakiś chłód na karku, zdążył pomyśleć, że jakoś trzeba było inaczej to rozegrać. Za drzwiami rozległ się głośny i wyraźny dziecięcy głosik:
– Kto ta-am?
– Otwórz, dziewczynko – zawahawszy się, powiedział Devey.
– Ja jestem kotek, a ty?
Sierżant rzucił szybkie spojrzenie na Steve’a.
– Ja się nazywam Devey, a obok mnie stoi Steve McGuire, chcemy porozmawiać z twoją mamusią... – I niespodziewanie Kat dokończył: – ...kotku.
– Mamusia teraz śpi – odpowiedziała radośnie mała – ale mogę pana wpuścić.
Drzwi szczęknęły zamkiem, McGuire zakołysał się, wprawiając górną połowę ciała w ruch, podczas gdy stopy pozostały na miejscu, ponieważ Devey dziwnie drgnął, jakby chciał uskoczyć za granicę framugi drzwi. Potem zadziwił Steve’a po raz drugi w ciągu minuty, wsadzając kciuk za połę marynarki i przejeżdżając nim po krawędzi paska. Robił tak, i nie tylko on, odruchowo sprawdzając, czy poły odchylają się gładko i nie przeszkodzą w wyjęciu broni. McGuire przypomniał sobie zimny powiew w plecy i odchylił połę kurtki. Devey przekręcił klamkę i pchnął wolno drzwi; spodziewali się, że za nimi będzie jakiś wózek z dzieckiem, ale mała zdążyła już odjechać. Sierżant wsunął się do długiego, kichowatego hallu, z którego kilkoro drzwi prowadziło do różnych pomieszczeń.
– Gdzie jesteś? – zapytał.
– Tu-u!
Devey cicho podszedł do otwartych drzwi, zatrzymał się z rękami za plecami. McGuire ze zdziwieniem zauważył, że splecione palce sierżanta podrygują. Od progu Kat uśmiechnął się.
– Dzień dobry – powiedział. – Ja jestem Devey, a ty Kotek, tak?
– Kotek mnie nazywa mamusia – powiedziało dziecko. – I Sandra. Ona mnie gimnastykuje, na zmianę z Cony’m, ale jego nie lubię, bo zawsze chce wszystko zobaczyć – co jest w safkach i sufladach i w ogóle.
McGuire zrobił pół kroku, ale Devey nie posunął się, i Steve zrozumiał, że sierżant nie chce, by i on pokazywał się małej. Na palcach okręcił się wokół własnej osi, usiłując odgadnąć rozmieszczenie innych izb i ich przeznaczenie. Przy okazji chwycił jakiś zapachowy trop, coś specyficznie zapachniało. Chemicznie i słodkawo. Narkotyki? Zmarszczył brwi i węszył, zobaczył, że Devey usłyszał jego węszenie i sam, zachowując uśmiech, wciąga powietrze przez nos.
– A mamusia śpi? – zapytał sierżant.
– Tak. Musis być cicho – ostrzegła poważnie mała.
Nie wiadomo dlaczego Steve uznał, że należy uszanować, koniecznie uszanować, jej żądanie.
– Dobrze – powiedział Devey, cicho powiedział. – A gdzie mamusia śpi? Mogę zobaczyć?
Kat, który nie pytał burmistrza, czy może zapalić w jego obecności! Kat, który nie pytał trzymającego go na muszce strzelca, czy może podrapać się po nosie?! Kat zapytał potulnie niespełna czteroletnią dziewczynkę, czy może popatrzeć na jej mamusię!
– Do-obze – przyzwoliła mała. – Ale jej nie budź!
– No coś ty! Pewnie że nie – zapewnił ją.
Odsunął się z przestrzeni drzwi, krótkim trzepotem dłoni zatrzymał Steve’a w miejscu, a sam ruszył, zaglądając do każdych drzwi. Pierwsze prowadziły do łazienki, to widać było z miejsca, gdzie stał McGuire, drugie do kuchni, trzecie były uchylone i było za nimi ciemno, widocznie w tym pokoju były opuszczone szczelne rolety czy żaluzje. Devey, zerkając do łazienki i kuchni, dotarł do ciemnego pokoju, długą chwilę stał z wychyloną do przodu głową, usiłując dojrzeć coś w mroku.
Wyglądało, że coś zobaczył, bo zesztywniał, potem wolno wsunął rękę i pstryknął włącznikiem światła. Chwilę później odwrócił się do Steve’a i, tępo patrząc gdzieś obok partnera, pokazał trzy palce, co oznaczyło konieczność wezwania pełnej ekipy z koronerem i labo na czele.
Steve rzucił się do drzwi i pognał do wozu. Czekając na windę, usiłował zanalizować minę Devey’a i myślał, kogo wezwałby, gdyby sierżant dodatkowo nie pokazał umówionego sygnału. Bo że chciał ściągnąć jak najwięcej ludzi, to było pewne. Z jego miny można było wyczytać, że najchętniej sprowadziłby dwa bataliony komandosów-kamikadze. Tylko po co? Przecież Kat nigdy i nikogo się nie bał.