Czarne czy białe?
[Eugeniusz Dębski „Władcy nocy, złodzieje snów” - recenzja]
Białe:
Autor wielokrotnie zaznacza, iż kpi sobie z konwencji: jego bohater otwarcie cytuje Chandlera, tytuły rozdziałów są żywcem wyjęte z groszowej literatury sensacyjnej. Nowatorskim i odważnym zabiegiem jest wstawienie w środek książki obszernego (1/3 objętości) opowiadania – czy też raczej mikropowieści – dość luźno związanej z głównym nurtem fabuły.
Czarne:
A już szczytem bezczelności ze strony autora jest wstawienie w środek książki zupełnie innego opowiadania, na siłę doszytego do akcji. Zajmuje ono 1/3 objętości książki i składa się głównie z bardzo szczegółowych opisów życia w Małym Sennym Amerykańskim Miasteczku – co ciekawsze, choć nie cofamy się bynajmniej w czasie, miasteczko to wydaje się technicznie zapóźnione o jakieś 50 lat w stosunku do świata, w którym rozgrywa się zasadnicza akcja.
Eugeniusz Dębski
‹Władcy nocy, złodzieje snów›
nie zawiera istotnych spoilerów
Po dość długiej przerwie Eugeniusz Dębski powrócił do jednego ze swoich sztandarowych bohaterów – prywatnego detektywa Owena Yeatesa. W książce „Władcy nocy, złodzieje snów” otrzymuje on zlecenie od tajemniczej bogatej damy: ma powstrzymać złodzieja, który kradnie baseballowe pamiątki z kolekcji jej zmarłego męża. Mimo iż przestępca działa w dość wyrafinowany sposób, nasz detektyw niemal od niechcenia rozwiązuje problem. Zostaje jednak wplątany w sprawę znacznie dziwniejszą. Starsza pani wyjawia mu, że miała dziwny i nieco bezsensowny sen o kradzieży lodówki, po czym okazuje się, że jej modysta śnił dokładnie to samo – tyle że jakby z innego punktu widzenia. Owen, pukając się w duchu w czoło, zaczyna badać okoliczności zjawiska. Nagle atmosfera się zagęszcza. Modysta zostaje potrącony przez samochód, dom Yeatesów nawiedza podejrzana pseudoagentka, wreszcie jego syn zostaje porwany… A to dopiero początek niezwykłych wydarzeń.
Akcja książki rozgrywa się w USA w nieodległej przyszłości – zmiany w porównaniu z naszą rzeczywistością polegają głównie na nieco wyższm, po części osiągalnym już obecnie, poziomie rozwoju technicznego: sterowana komputerem lodówka sama wydziela karmę psu, w opuszki palców można sobie wszczepić chipy płatnicze, itp. Książka jest kryminałem, więc nie dowiadujemy się niczego odnośnie sytuacji politycznej świata ani o wpływie powszechnej komputeryzacji na społeczeństwo. Autor ani się też zająknie o tak modnym obecnie temacie rzeczywistości wirtualnej. Fantastyczne gadżety są zaledwie ozdobnikiem akcji, która równie dobrze dałaby się przerobić na nie-fantastyczny kryminał. No… z wyjątkiem zakończenia.
Autor wielokrotnie zaznacza, iż kpi sobie z konwencji: jego bohater otwarcie cytuje Chandlera, tytuły rozdziałów są żywcem wyjęte z groszowej literatury sensacyjnej. Nowatorskim i odważnym zabiegiem jest wstawienie w środek książki obszernego (1/3 objętości) opowiadania – czy też raczej mikropowieści – dość luźno związanej z głównym nurtem fabuły.
Podsumowując: „Władcy nocy, złodzieje snów” to wciągająca, sprawnie napisana książka, która zainteresuje zapewne każdego miłośnika lekkiej literatury sensacyjno-rozrywkowej.
Eugeniusz Dębski zrobił to, co potrafi najlepiej: napisał powieść sensacyjną. Prywatny detektyw w roli głównej, narowista akcja, co jakiś czas strzelaniny, mordobicia, trupy, piękne kobiety, ewentualnie trupy pięknych kobiet. Zgrabne dialogi z nutką humoru w odpowiednich miejscach; wyraziste postaci, opisy tworzone pod wyraźnym wpływem Chandlera. Fantastyczne zawiązanie intrygi… i całkowity brak pomysłu, jak to wszystko sensownie zakończyć.
Ale zacznijmy od początku. Powrót do swojego „starego” bohatera niejako wymusił na autorze osadzenie akcji w nieco podrasowanej technicznie Ameryce. W polskiej fantastyce takie zabiegi były modne w latach 70 – 80 ubiegłego wieku; dziś już mało kto tak pisze, aby nie ryzykować ośmieszenia się. Cała „fantastyczność” książki sprowadza się do obecności paru mechanicznych gadżetów dla dużych chłopców (supersamochody, superpistolety, superkomputery), które mają ułatwiać życie bohaterom i w domyśle uatrakcyjniać akcję.
Pierwszy rozdział książki, dotyczący wykrycia włamywacza pojawiającego się w posiadłości tajemniczej milionerki, został chyba napisany jako osobne opowiadanie – i to niestety widać. Fabularnie wyraźnie odstaje od reszty książki. Opisane w nim wydarzenia tworzą osobną historię, całkowicie niezwiązaną z resztą akcji, w dodatku pełną dziur logicznych: jeżeli ktoś dysponuje technologią umożliwiającą podróże w czasie, to czemu wykorzystuje ją do kradzieży nikomu niepotrzebnych pamiątek sportowych, które w dodatku w jego czasach nie były jeszcze pamiątkami i nie miały jeszcze żadnej „zabytkowej” wartości? A dokładniej: po co złodziej miałby sprowadzać z przyszłości kije baseballowe drużyny, która właśnie rozpoczyna – zapewne tymi właśnie kijami – mecz? Chciał im dać zapasowe, czy jak?
W dalszych rozdziałach (o pretensjonalnych tytułach będących wyrwanymi z kontekstu zdaniami narracji, np. „…wpadłem do wody z szeroko otwartą kłapaczką…”) wykluwa się dość niesamowita, wręcz metafizyczna tajemnica: zleceniodawczyni i jej modysta śnią ten sam dziwaczny sen o kradzieży lodówki. Potem następuje seria „wypadków”, wyraźnie obliczonych na zniechęcenie detektywa do śledztwa. Robi się interesująco, zwłaszcza że przeciwnik jest wyraźnie potężny i nie liczy się z nikim i niczym. Dębski mistrzowsko buduje napięcie, mnoży punkty kulminacyjne. Wprowadza kolejne Osoby, Które Coś Wiedziały, Ale Zniknęły w Tajemniczych Okolicznościach, jakieś niedomówienia agentów z CBI – jednym słowem wszystko, żeby zaintrygować czytelnika. I co? Ano, nic. Przedstawione na końcu rozwiązanie jest tak banalne, że aż głupie – wręcz trudno uwierzyć, że pisarz tej klasy nie mógł wpaść na nic lepszego, niż tak dziecinny i „deus-ex-machinowaty” pomysł rodem z co słabszych odcinków „Z archiwum X”. Niestety, puszczone w kanał zakończenia są poniekąd specjalnością tego autora – że przypomnę choćby opowiadania z „Fenixa”: „Koty”, „W naszej klasie” czy takie coś, co się chyba nazywało „Kougr”. Dwa z tych opowiadań kończą się w momencie, w którym powinny się dopiero zacząć, a jedno służy wyłącznie do opisu, jak to na kolonizowanej planecie nastolatki bzykają się w krzakach.
Dodatkowo biją po oczach liczne nielogiczności i naiwności akcji – rzekomo doświadczony detektyw jak ostatni idiota samotnie idzie pojmać niebezpiecznego przeciwnika, choć na wyciągnięcie ręki ma batalion gotowych do akcji komandosów. Oczywiście musi to zrobić, żeby dać się schwytać.Inaczej przeciwnik nie będzie miał okazji opowiedzieć mu, o co w tym wszystkim od początku chodziło… Niektórzy czytelnicy mogą się też zastanawiać, czemu Główny Zły, zamiast po prostu kazać usunąć wścibskiego detektywa, marnuje siły i środki na finezyjne działania ostrzegawcze: porwanie syna, wysadzenie domu w powietrze (z dołożeniem wszelkich starań, aby nikomu nic się nie stało) czy zabicie ulubionego psa, z którym na smyczy szła żona bohatera – nie prościej byłoby zastrzelić żonę? Dodam jeszcze, że „działania ostrzegawcze” są motorem coraz to bardziej drobiazgowego śledztwa prowadzonego przez kumpli głównego bohatera, pracujących w Bardzo Tajnej Agencji Rządowej. Doprawdy, wygląda to tak, jakby znudzony Demoniczny Przestępca sam nasyłał na siebie agentów – dla rozrywki? Można oczywiście przyjąć, że bawi go kpienie sobie z bezsilności tychże agentów, ale chyba musi zdawać sobie sprawę z tego, ile ryzykuje?
A już szczytem bezczelności ze strony autora jest wstawienie w środek książki zupełnie innego opowiadania, na siłę doszytego do akcji. Zajmuje ono 1/3 objętości książki i składa się głównie z bardzo szczegółowych opisów życia w Małym Sennym Amerykańskim Miasteczku – co ciekawsze, choć nie cofamy się bynajmniej w czasie, miasteczko to wydaje się technicznie zapóźnione o jakieś 50 lat w stosunku do świata, w którym rozgrywa się zasadnicza akcja.
Podsumowując: „Władcy nocy, złodzieje snów” są perfekcyjnie napisanym kryminałem, który ze względu na spaprane zakończenie przypomina setera irlandzkiego z obciętym ogonem.