Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 26 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Caitlín R. Kiernan
‹Tonąca dziewczyna›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułTonąca dziewczyna
Tytuł oryginalnyThe Drowning Girl
Data wydania15 stycznia 2014
Autor
PrzekładPaulina Braiter
Wydawca MAG
SeriaUczta Wyobraźni
ISBN978-83-7480-417-2
Format336s. 135×202mm; oprawa twarda
Cena39,—
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Tonąca dziewczyna

Esensja.pl
Esensja.pl
Caitlín R. Kiernan
1 2 3 »
Prezentujemy fragment powieści Caitlín R. Kiernan „Tonąca dziewczyna”. Książka ukaże się nakładem wydawnictwa MAG w ramach serii „Uczta Wyobraźni”.

Caitlín R. Kiernan

Tonąca dziewczyna

Prezentujemy fragment powieści Caitlín R. Kiernan „Tonąca dziewczyna”. Książka ukaże się nakładem wydawnictwa MAG w ramach serii „Uczta Wyobraźni”.

Caitlín R. Kiernan
‹Tonąca dziewczyna›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułTonąca dziewczyna
Tytuł oryginalnyThe Drowning Girl
Data wydania15 stycznia 2014
Autor
PrzekładPaulina Braiter
Wydawca MAG
SeriaUczta Wyobraźni
ISBN978-83-7480-417-2
Format336s. 135×202mm; oprawa twarda
Cena39,—
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup
1
„To będzie historia o duchach”, napisała.
„Historia o duchach, w której wystąpią syrena i wilk”, napisała dalej.
Ja napisałam.
Nazywam się India Morgan Phelps, choć niemal wszyscy znajomi mówią na mnie Imp. Mieszkam w Providence, Rhode Island, a kiedy miałam siedemnaście lat, moja matka zmarła w Szpitalu Butlera, stojącym przy Blackstone Boulevard, tuż obok cmentarza Swan Point, gdzie pochowano wiele znanych osobistości. Kiedyś ośrodek ten nosił nazwę „Szpital Butlera dla Umysłowo Chorych”, ale gdzieś po drodze to „dla umysłowo chorych” zniknęło. Może szkodziło w interesach. Może lekarze, dyrektorzy, członkowie rady nadzorczej czy ktokolwiek tam podejmuje decyzje w takich kwestiach, uznali, że szaleńcy woleliby raczej, by nie umieszczano ich w domu dla wariatów, który śmie otwarcie nazywać się domem wariatów. Prawda w reklamie bywa szkodliwa. Nie wiem, ale moja matka, Rosemary Anne, została umieszczona w Szpitalu Butlera, ponieważ była umysłowo chora, i zmarła tam w wieku pięćdziesięciu sześciu lat, zamiast umrzeć gdzie indziej, bo była szalona. Nie w tym rzecz, że o tym nie wiedziała, podobnie jak ja, gdyby więc ktoś chciał znać moje zdanie, usunięcie „dla umysłowo chorych” to jak usunięcie burgera z Burger Kinga, bo hamburgery szkodzą bardziej niż sałatki. Albo skreślenie „donutów” z nazwy Dunkin’ Donuts, bo powodują one próchnicę i otyłość.
Moja babcia Caroline – matka matki, która przyszła na świat w 1914 roku i straciła męża w drugiej wojnie światowej – również była szalona, ale umarła we własnym łóżku, w swoim domu w Wakefield. Nikt nie zamknął jej w szpitalu ani nie próbował nawet udawać, że nie jest wariatką. Może, kiedy człowiek zaczyna się starzeć, ludzie przestają zwracać na to uwagę? Caroline odkręciła gaz, pozamykała wszystkie okna i drzwi, i zasnęła; w liście samobójczym podziękowała mojej matce i ciotkom za to, że nie odesłały jej do ośrodka dla psychicznie chorych, gdzie zmuszono by ją do życia, nawet kiedy nie mogła już go dłużej znieść. To znaczy, życia. Albo obłędu. Albo jednego i drugiego.
O ironio, to właśnie moje ciotki doprowadziły do zamknięcia matki w szpitalu. Przypuszczam, że ojciec sam by to zrobił, tyle że odszedł, kiedy skończyłam dziesięć lat, i nikt nie miał pojęcia, gdzie zniknął. Zostawił matkę, bo była szalona, toteż lubię myśleć, że po odejściu od nas nie pożył długo. W dzieciństwie często leżałam w łóżku, nie mogąc zasnąć, i wyobrażałam sobie najróżniejsze okropne śmierci, jakie mogły spotkać mojego ojca, sprawiedliwą zapłatę za to, że nas porzucił i uciekł, bo był zbyt wielkim tchórzem, by wytrwać przy mnie i mojej matce. W pewnym momencie sporządziłam nawet listę co nieprzyjemniejszych możliwych zgonów. Schowałam ją w notatniku, a notatnik w starej walizce pod łóżkiem, bo nie chciałam, żeby matka ją znalazła. „Mam nadzieję, że mój ojciec umarł na chorobę weneryczną po tym, jak jego fiut zgnił i odpadł” zaczynało tę listę, a potem następowała cała seria bardziej oczywistych śmierci – wypadki samochodowe, zatrucia, rak – z czasem jednak stałam się bardziej pomysłowa i ostatnią pozycją na liście (numer 316) było: „Mam nadzieję, że ojciec postradał zmysły i skonał samotny i przerażony”. Nadal mam ten notatnik, teraz jednak leży na półce, a nie ukryty w starej walizce.
No i tak. Moja matka, Rosemary Anne, zmarła w Szpitalu Butlera. Popełniła w nim samobójstwo, choć w owym czasie specjalnie jej pilnowano. Leżała w łóżku, skrępowana pasami, a w pokoju umieszczono kamerę wideo. A jednak jej się udało. Zdołała połknąć własny język i zadławić się na śmierć, nim ktokolwiek z sióstr bądź pielęgniarzy zorientował się, co się święci. W akcie zgonu zapisano „śmierć z powodu konwulsji”, ale wiem, że nie to ją spotkało. Zbyt wiele razy powtarzała mi podczas odwiedzin, że pragnie umrzeć, a ja zwykle mówiłam, że wolałabym, by przeżyła, wydobrzała i wróciła do domu, ale nie będę zła, jeśli naprawdę musi to zrobić, jeśli musi umrzeć. Jeżeli nadejdzie taki dzień bądź noc, gdy po prostu nie będzie mogła już dłużej wytrzymać. Odparła, że jej przykro, ale cieszy się, że rozumiem, jest wdzięczna, że rozumiem. Przynosiłam jej słodycze, papierosy i książki, i rozmawiałyśmy o Anne Sexton, Diane Arbus i o Virginii Woolf, która napełniła kieszenie kamieniami i weszła do rzeki Ouse. Nigdy nie wspomniałam lekarzom Rosemary o tych rozmowach. Nie opowiedziałam im także, jak miesiąc przed tym, nim zadławiła się własnym językiem, wręczyła mi liścik, w którym parafrazowała list samobójczy Virginii Woolf: „Chcę przez to powiedzieć, że całe szczęście mojego życia zawdzięczam tobie. Byłaś wobec mnie niewiarygodnie cierpliwa i niewiarygodnie dobra. Chcę powiedzieć, że wszyscy to wiedzą. I jeśli ktokolwiek mógł mnie ocalić, to ty. Straciłam już wszystko, prócz pewności twojej dobroci”. Przypięłam ten list pinezką do ściany w pokoju, w którym maluję – można chyba nazwać go moją pracownią, choć zazwyczaj myślę o nim jako o pokoju, w którym maluję.
Dopiero parę lat po śmierci Rosemary zorientowałam się, że ja także jestem szalona i że zawsze taka byłam. To mit, że wariaci nie mają pojęcia o własnym obłędzie. Wielu z nas radzi sobie z przebłyskami i introspekcjami równie dobrze jak zwykli ludzie, może nawet lepiej. Przypuszczam, że poświęcamy znacznie więcej czasu niż ludzie zdrowi rozważaniom na temat naszych myśli. Mimo to po prostu nie przyszło mi do głowy, że mój sposób postrzegania świata oznacza, że odziedziczyłam „Klątwę Rodziny Phelpsów” (by zacytować moją ciotkę Elaine, która ma talent do wymyślania dramatycznych określeń). Kiedy w końcu dotarło do mnie, że nie jestem normalna, umówiłam się z terapeutką w szpitalu Rhode Island. Zapłaciłam jej kupę kasy i rozmawiałyśmy (to znaczy, głównie ja mówiłam, a ona słuchała), a w szpitalu przeprowadzili serię badań. Po wszystkim lekarz psychiatra oznajmiła, że cierpię na schizofrenię zdezorganizowaną, zwaną także hebefrenią, od imienia Hebe, greckiej bogini młodości. Tego ostatniego już mi nie powiedziała; sama to sprawdziłam. Hebefrenia nosi imię greckiej bogini młodości, bo zazwyczaj pojawia się w okresie dojrzewania. Nie chciałam nawet mówić, że jeśli sposób, w jaki myślę i postrzegam świat, oznacza, że jestem schizofreniczką, to obłęd zaczął się znacznie wcześniej. W każdym razie potem, po kolejnych badaniach, diagnozę zmieniono na schizofrenię paranoidalną, której nie nazwano imieniem żadnych greckich bogów, ani w ogóle jakichkolwiek znanych mi bóstw.
Doktor psychiatra, kobieta z Bostonu, Magdalene Ogilvy – które to nazwisko zawsze kojarzy mi się z Edwardem Goreyem albo powieścią P.G. Wodehouse’a – niezwykle zainteresowała się Klątwą Rodziny Phelpsów, bo, jak twierdziła, istnieją dowody świadczące o tym, że schizofrenia może być chorobą dziedziczną, przynajmniej w niektórych przypadkach. Zatem proszę. Jestem wariatką, bo Rosemary była wariatką i miała dziecko, a Rosemary była wariatką, bo moja babcia była wariatką i miała dziecko (no, tak naprawdę kilkoro, ale tylko Rosemary się poszczęściło i odziedziczyła klątwę). Powtórzyłam doktor Ogilvy historie, które opowiadała mi babcia o siostrze swojej matki, także noszącej imię Caroline. Według babci, Caroline przechowywała martwe ptaki i myszy w szczelnie zamykanych szklanych słojach ustawianych na wszystkich parapetach. Na każdym z nich umieszczała etykietę z cytatem z Biblii. Dodałam, że podejrzewałabym, że cioteczna prababcia Caroline była jedynie głęboko zainteresowana historią naturalną, gdyby nie te kawałki z Biblii. Z drugiej strony, możliwe, że próbowała stworzyć coś w rodzaju konkordancji, łącząc poszczególne gatunki z Pismem Świętym. Lecz doktor Ogilvy odparła, że nie, najpewniej ona także była schizofreniczką. Nie spierałam się. Rzadko mam ochotę z kimkolwiek się spierać.
Mam zatem w domu bursztynowe fiolki z pigułkami, farmakopeję, na której zazwyczaj mogę polegać, środki antypsychotyczne i uspokajające, nawet w połowie nie tak ciekawe jak flaszeczki z myszami i wróblami, należące do ciotecznej prababci. Biorę risperdal, depakene i valium, i jak dotąd ani razu nie trafiłam do Szpitala Butlera, i tylko próbowałam się zabić. I to zaledwie raz. Czy może dwa. Może zawdzięczam to lekom, a może swojemu malarstwu, albo może malarstwu i temu, że moja dziewczyna wytrzymuje wszystkie schizy i pilnuje, żebym łykała pigułki, a do tego jest świetna w łóżku. Może matka zabawiłaby na tym świecie trochę dłużej, gdyby od czasu do czasu z kimś się bzyknęła. Z tego, co mi wiadomo, nikt jeszcze nie proponował terapii seksualnej w leczeniu schizofrenii. Ale przynajmniej po pieprzeniu nie mam zaparć ani nie trzęsą mi się ręce – dzięki, panie Risperdal – ani nie przybieram na wadze, nie męczę się i nie dostaję trądziku – wielkie dzięki, panie Depakene. O wszystkich moich lekach myślę jak o mężczyznach, którego to faktu nie ujawniłam jeszcze lekarce. Mam przeczucie, że przypisałaby mu zbyt wielkie znaczenie, zwłaszcza że wie już o mojej liście „Jak tato powinien zdechnąć”.
1 2 3 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Inne recenzje

Szaleństwo postmodernistyczne
— Beatrycze Nowicka

Tegoż twórcy

Krótko o książkach: Cierpienia nie tak młodej pisarki
— Miłosz Cybowski

Kroniki udręki
— Marcin Knyszyński

Scenariusz legendy
— Michał Foerster

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.