WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Księżyc Buntowników |
Tytuł oryginalny | Mutineer’s Moon |
Data wydania | 23 października 2006 |
Autor | David Weber |
Wydawca | ISA |
Cykl | Dahak |
ISBN | 83-7418-122-2 |
Format | 320s. 135×205mm |
Cena | 29,90 |
Gatunek | fantastyka |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | MadBooks.pl |
Wyszukaj w | Selkar.pl |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Księżyc BuntownikówDavid Weber
David WeberKsiężyc BuntownikówPrzez głowę przelatywały mu szczegółowe instrukcje misji „Prometeusz”, zwłaszcza zalecenia powstrzymania się od pierwszego kontaktu. Jednak czym innym jest powstrzymać się od pościgu za obcymi, na których się przypadkiem natknęło, a czym innym sytuacja, gdy spadają na ciebie i zaczynają cię ciągnąć niczym schwytaną rybę! Uniósł plastikową osłonę panelu kontroli ognia. Wielokrotnie wyrażano sprzeciw wobec uzbrajania „pokojowych” sond międzygwiezdnych, lecz na szczęście wojskowi, którzy dostarczali większości pilotów, mieli w tej sprawie ostatnie słowo; teraz, gdy systemu obrony ożyły, MacIntyre podziękował im po cichu, że to misja szkoleniowa z pełnym wyposażeniem. Przekazał dane namierzające z radaru i już sięgał do przycisku strzału, lecz nagle się zatrzymał. Nie próbowali się z nim porozumieć, a on także tego nie zrobił. – Nieznany pojazd, tu NASA Papa-Mike X-Ray Jeden – powiedział ochrypłym głosem do radia. – Uwolnijcie mój statek i oddalcie się. Nie nadeszła żadna odpowiedź. Popatrzył na punkcik na radarze. – Uwolnijcie mój statek albo otworzę ogień! Nadal nie było żadnej odpowiedzi. Zacisnął wargi. Dobrze. Skoro te żałosne dranie nie chcą nawet rozmawiać… Z beagle’a wystrzeliły trzy małe, lecz potężne pociski. Nie były to pociski atomowe, lecz każdy z nich był wyposażony w trzystukilową głowicę, a do tego miały idealny namiar. Colin śledził ich lot na radarze. Nic się nie stało. Komandor MacIntyre opadł na swój fotel. Pociski nie zostały oszukane przez systemy zagłuszające ani nie wybuchły przed osiągnięciem celu. Po prostu… zniknęły, a płynące z tego wnioski były niepokojące. Bardzo niepokojące. Wyłączył silniki. Nie było powodu, by tracić paliwo, zresztą zaraz razem z porywaczem wejdą w zasięg łączności Heinleina. Usiłował sobie przypomnieć, czy obecnie w powietrzu są też inne beagle. Sądząc po swojej własnej porażce, należałoby się spodziewać, że one również nie odniosą zwycięstwa nad Kimkolwiek-By-Oni-Byli, zwłaszcza że żaden z pozostałych przebywających w pobliżu statków nie był uzbrojony. Przypuszczał, że na Tierieszkowej jest Wład Czernikow, lecz plany lotów członków misji tak często się zmieniały, że trudno było za nimi nadążyć. Jego beagle nadal zbliżał się do intruza, potem zaczął powoli obracać się do niego dziobem. Komandor rozsiadł się wygodnie i popatrzył przez iluminator. Powinien coś zobaczyć… Tak, byli tam. Czuł się bardzo rozczarowany. Tak naprawdę nie wiedział, czego powinien się spodziewać, lecz ten płaski, gładki, zaokrąglony na krańcach cylinder nie był tym, czego oczekiwał. W tym momencie był jakiś kilometr od niego. Poza tym, że był to najwyraźniej wytwór czyichś rąk, wydawał się zaskakująco mało dramatyczny. Nie widać było żadnych silników, klap, otworów, systemów łączności… Tylko gładki, odbijający światło metal; przynajmniej sądził, że to metal. Sprawdził swój chronometr; łączność mogła w każdej chwili wrócić. Jego usta rozciągnęły się w pozbawionym radości uśmiechu na myśl, jak baza Heinlein zareaguje, gdy zobaczy na swoim radarze taką parę. To będzie… Zatrzymali się. Tak po prostu, bez żadnego widocznego zwalniania. Przez chwilę gapił się na intruza z niedowierzaniem. Uświadomił sobie bowiem, że cylinder nie porusza się względem powierzchni Księżyca, nie wznosi się ani nie opada. Fakt, że intruz mógł to robić, był znacznie bardziej przerażający niż to wszystko, czego do tej pory doświadczył. Przerażenie pogłębiała jeszcze znajomość własnego kokpitu, dlatego komandor zacisnął dłonie na oparciu fotela, walcząc z irracjonalnym przekonaniem, że musi zaraz spaść. Wtedy obcy znowu zaczęli się poruszać, tą samą drogą, którą przybyli, z niemożliwą do opisania szybkością, a do tego zupełnie bez wrażenia przyspieszenia. Położenie beagle’a względem cylindra znów się zmieniło; teraz leciał za nim, a zaokrąglony koniec znajdował się jakieś kilkaset metrów od jego własnych silników. W dole widać było rozmytą powierzchnię Księżyca. Nagle beagle i jego porywacz zniżyli lot, kierując się w stronę niedużego krateru. Palce stóp Colina podkurczyły się, a dłonie bezskutecznie usiłowały się oderwać od oparcia fotela. Uporczywie zmagał się z paniką, nie chcąc się jej poddać, lecz kiedy krater nagle się otworzył, z jego ust wyrwało się westchnienie ulgi. Cylinder zwolnił do szybkości kilkuset kilometrów na godzinę, a MacIntyre poczuł zbliżające się objawy katatonii, lecz coś kazało mu z nią walczyć równie zaciekle, jak wcześniej zmagał się z paniką. Cokolwiek go złapało, nie chce, na miłość boską, aby go znaleźli zwiniętego w kłębek i zaślinionego! Lecieli ogromnym tunelem o średnicy ponad dwustu metrów, oświetlonym migoczącym pasem świateł. Kamienne ściany dziwnie błyszczały, jakby kamień był gładko wypolerowany. Potem przecisnęli się przez wielowarstwowy właz, tak wielki, że mogłyby nim lecieć obok siebie dwa transportowce, i nagle tunel stał się metalowy. Przypominał brąz i ciągnął się tak daleko, że nawet jego potężny wylot miał wielkość świecącej kropki. Ich szybkość nadal malała; mijali dziesiątki włazów, które były tak wielkie, jak ten, którym wlecieli do tej niewiarygodnej metalowej gardzieli. Umysł komandora kurczył się na samą myśl o wielkości tej konstrukcji, lecz zachował dość równowagi, by przeprosić w duchu projektantów proktoskopu. Nagle jeden z włazów odskoczył z szybkością atakującego węża. Ten, kto kierował ich lotem, zmusił ich do skrętu, przeprowadził elegancko przez otwór i bez problemów posadził na posadzce wykonanej z tego samego, podobnego do brązu stopu. Byli w słabo oświetlonej metalowej jaskini, szerokiej może na kilometr, w której stały równo zaparkowane identyczne cylindry. Colin wyjrzał przez okienko, żałując, że na liście uzbrojenia beagle’a nie ma osobistej broni. Choć po zniknięciu rakiet nie sądził, by coś to dało, można by jednak spróbować. Oblizał nerwowo wargi. Ogromny rozmiar budowli wykluczał możliwość, że przybysze dopiero niedawno odkryli Układ Słoneczny, ale jak to zrobili, skoro nikt tego nie zauważył? A potem ożyło radio. – Dobry wieczór, komandorze MacIntyre – powiedział łagodnie głęboki, spokojny głos. – Proszę wybaczyć, że przybył pan tutaj w tak niekonwencjonalny sposób, lecz nie miałem innego wyboru. Obawiam się, że pan również. – K…kim jesteś? – spytał nieco ochryple MacIntyre, po czym znowu przełknął ślinę. – Czego ode mnie chcesz? – dodał już wyraźniej. – Obawiam się, że odpowiedź na te pytania będzie nieco skomplikowana – odparł głos z niezmąconym spokojem. – Może mnie pan nazywać Dahak, komandorze. Rozdział trzeci MacIntyre zrobił głęboki wdech. Wreszcie się odezwali. I to po angielsku. Spowodowało to niewielki przypływ uzasadnionego oburzenia. – Twoje przeprosiny miałyby nieco większą wartość, gdybyś zechciał połączyć się ze mną, zanim mnie porwałeś – powiedział zimno. – Zdaję sobie z tego sprawę – odparł porywacz – lecz było to niemożliwe. – Doprawdy? Wydaje mi się, że poradziliście sobie z tym problemem. – MacIntyre ucieszył się, że nadal stać go na ironię w głosie. – Wasze urządzenia łączności są dość prymitywne, komandorze. – Te słowa brzmiały niemal przepraszająco. – Mój tender nie jest tak wyposażony, by móc się z nimi połączyć. – Ale tobie idzie całkiem nieźle. Dlaczego więc ty nie chciałeś ze mną rozmawiać? – To było niemożliwe. System maskujący tendera osłaniał zarówno pana, jak i jego samego polem odpornym na transmisje radiowe. Mogłem łączyć się z nim za pomocą moich systemów łączności, lecz nie miałem możliwości przesłania swoich słów do pana. Jeszcze raz przepraszam za niedogodności, jakie pana spotkały. MacIntyre stłumił chichot na myśl, jak spokojnie ten cały Dahak wypowiedział to eleganckie słowo „niedogodność”, które było o tysiąc procent dalekie od prawdy. Przeciągnął drżącymi palcami po jasnobrązowych włosach, czując się tak, jakby wypił o jednego czy dwa kielichy za dużo. – Dobra… Dahak. Masz mnie. Co zamierzasz ze mną zrobić? – Byłbym ogromnie wdzięczny, gdyby opuścił pan swój pojazd i przyszedł na mostek dowodzenia, komandorze. – Tak po prostu? – Słucham? – Chcesz, abym wysiadł ze statku i tak po prostu się poddał? – Przepraszam. Minęło trochę czasu od chwili, kiedy porozumiewałem się z człowiekiem, więc mogłem nieco wyjść z wprawy. Nie jest pan więźniem, komandorze. A może jednak pan nim jest. Powinienem traktować pana jako honorowego gościa, lecz szczerość zmusza mnie do przyznania, że nie mogę pozwolić, aby pan stąd odszedł. Zapewniam pana jednak na honor Floty, że nie stanie się panu żadna krzywda. Choć brzmiało to nieco dziwacznie, MacIntyre poczuł niepokojącą chęć, aby w to uwierzyć. Ten Dahak mógł skłamać i obiecać, że go odeśle do ludzkości jako swego przedstawiciela, a jednak tak się nie stało. Słowa „nie mogę pozwolić, aby pan stąd odszedł” były mocno przerażające, lecz czyż taka otwartość nie stanowi gwarancji uczciwości? Nawet jeśli Dahak jest notorycznym kłamcą, to i tak nie ma wyjścia. |
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner
Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner
Angielscy łucznicy kontra obcy
— Beatrycze Nowicka
Kosmiczne nudy
— Michał Foerster
Idzie ku lepszemu
— Grzegorz Wiśniewski
Krótko o książkach: Marzec 2002
— Magda Fabrykowska, Wojciech Gołąbowski, Jarosław Loretz, Eryk Remiezowicz
Odpowiedź jest oczywista
— Magda Fabrykowska
Krótko o książkach: Listopad 2001
— Wojciech Gołąbowski, Jarosław Loretz, Joanna Słupek
Obszernie o niczym
— Jarosław Loretz
Bóg, Honor i Ojczyzna
— Magda Fabrykowska
Wracam po raz kolejny do jej czyatnia