Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 19 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

William King
‹Anioły Śmierci›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułAnioły Śmierci
Tytuł oryginalnyDeath’s Angels
Data wydania25 kwietnia 2007
Autor
Wydawca ISA
CyklTerrarchowie
ISBN978-83-7418-143-3
Format368s. 135×205mm
Cena29,90
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Anioły Śmierci

Esensja.pl
Esensja.pl
William King
« 1 2 3 4 5 13 »

William King

Anioły Śmierci

Furażerzy ustawili się w zgrabny szereg na placu przed gospodą. Tuż za nią znajdowała się ziemna grobla i rów forteczny otaczający redutę. Grupa dosiadających rumaków oficerów Terrarchów przecięła plac, przejeżdżając obok nich. Dziewczyny służebne przechodziły, niosąc stosy prania i jedzenie, odprowadzane pełnymi uznania spojrzeniami żołnierzy.
Porucznik Sardec we własnej osobie pojawił się na progu gospody. Przeszedł wzdłuż szeregu, dokonując inspekcji ludzi dziwnymi, kocimi oczami Terrarchów. W czerwonym mundurze ze złotymi insygniami wyglądał bardziej na emisariusza Cienia niż na jednego z bożych wybrańców. Mimo wszelkich starań, Mieszaniec nie potrafił pozbyć się z głowy tej myśli. Tłumaczył sobie, że przemawia przez niego jedynie niechęć będąca rezultatem niekończącej się małej krucjaty, jaką porucznik zdawał się prowadzić przeciwko niemu.
Sardec musiał wyczuć tę awersję, zatrzymał się bowiem przed Mieszańcem i chłodnym spojrzeniem ogarnął jego mundur.
– Brakuje guzika, sierżancie – powiedział, wskazując na pustą dziurkę w tunice Mieszańca. – Dopilnuj, aby temu… żołnierzowi przydzielono dziś wieczorem dodatkowe obowiązki. Może to go nauczy lepiej troszczyć się o własność jej królewskiej mości. Jeśli nie, pozostaje jeszcze bicz.
– Tak, panie – odparł sierżant Hef z obojętnym wyrazem twarzy.
Mieszańca rozzłościło to, że drgnął, gdy Sardec wspomniał o biczu, ale przynajmniej trzymał gębę na kłódkę, choć chciał zaprotestować. Gdyby brakujące guziki były powodem do wszczęcia postępowania dyscyplinarnego, trzeba by ukarać połowę ludzi w tym oddziale. Mieszaniec wiedział oczywiście, że to nie z tego powodu tak go wyróżniono. Jego prawdziwa zbrodnia polegała na tym, że wyglądał jak Terrarch, a nosił mundur zwykłego piechura. Potrząsając głową, Sardec stanął przed całym regimentem.
– Dobra, ludzie – rzekł, wymawiając słowo „ludzie” szyderczym tonem Starszej Rasy. – Słuchajcie. Ruszamy na wzgórza, żeby wyłapać najeźdźców, którzy pustoszą te ziemie. Doszły nas wieści, gdzie ich znaleźć. Dopadniemy paru i zawisną na drzewach jako przykład dla swoich pobratymców. Koniec z porwaniami. Koniec z zasadzkami. Koniec z zaginięciami podróżnych.
Mówił tak głośno, jakby miał nadzieję, że podsłuchają go szpiedzy plemion górali. Mieszaniec pomyślał, że to typowe dla próżnego dowódcy. Sardec pewnie myśli, że już na samo wspomnienie o tym, że nadciąga, tubylcy uciekną przerażeni. Nikt się nie odezwał – choć byli furażerami, w obecności Czcigodnych zachowywali dyscyplinę – lecz szmer podniecenia przebiegł wzdłuż szeregu.
Mimo złości z powodu kary Mieszaniec zauważył, że Łasica nieco zesztywniał – podejrzewał, że wraz z kwatermistrzem, a może także Barbarzyńcą, obwieś przyczynił się do tego, że najeźdźcy tak długo unikali patroli. Jeśli tylko pojawiała się okazja, by zarobić nielegalnie trochę grosza, Łasica zawsze z niej korzystał. Trudno zresztą mieć o to do niego pretensje. Każdy z nich był biedny jak mysz kościelna, a lokalni gospodarze gardzili nimi za kradzież owiec i córek – czasami w tym samym celu, jak twierdzili. Dlatego też jak dotąd nie miało dla nich znaczenia, czy ludziom z gór udawało się umknąć, dopóki nie strzelali do patroli.
Szczerze mówiąc, Mieszaniec odnosił wrażenie, że jak do tej pory Terrarchów także niewiele to obchodziło. Wszyscy zdawali się myśleć, że regiment przysłano tutaj w innym celu. Nie umknęło ich uwadze, że zakwaterowano ich poniżej Przełęczy Złamanego Zęba – po drugiej stronie leżała Kharadrea, a za nią starodawny wróg – Mroczne Imperium. Od paru tygodni krążyły plotki o przyczynie ich pobytu w tym właśnie miejscu. Od śmierci lorda Orodruine’a trwała zacięta walka o kharadreńską sukcesję.
Kharadrea stanowiła strefę buforową pomiędzy Taloreą a Mrocznym Imperium Sardei od ponad stu lat. Przedtem przez ponad pięćset lat była polem bitwy pomiędzy dwiema zwalczającymi się frakcjami w czasie wojny domowej Terrarchów. Teraz każdy wędrowny handlarz, każdy uchodźca i żebrzący mnich przynosił opowieści o tym, jak reżim panujący na wschodzie wydaje złoto hojną ręką, starając się zapanować nad Kharadreą, przekupuje członków kharadreńskiego parlamentu i opłaca najemników, aby popierali pretendenta Niebieskich. Mówiono, że Legion Wygnańców, śmiercionośne siły sardeńskich wielmożów renegatów i czarodziejów, wspiera księcia Khaldarusa. Królowa Talorei wraz ze swoją radą nie mogła dopuścić do tego, by władca Niebieskich zasiadł na tronie. Mając za zachodnią granicą wiecznie żądnego podbojów króla Aquileusa z Valonu, królowa Arielle musiała zapobiec temu, by Kharadrea wpadła w ręce Mrocznego Imperium. Oznaczałoby to bowiem sojuszników Niebieskich za obydwiema granicami i wojnę na dwóch frontach przeciwko dwóm najsilniejszym państwom na kontynencie Ascaleanu, wojnę, w której Talorea nie miałaby cienia szansy na zwycięstwo. Pozostawało zatem kwestią czasu, kiedy bębny zaczną wybijać rytm i odezwą się trąbki. Wyglądało na to, że ten czas wreszcie nadszedł.
Wzrok Mieszańca przyciągnęła niewielka postać mężczyzny czekającego w drzwiach gospody. Porucznik dał mu znak, a wtedy nowo przybyły stanął obok niego. Odziany w kurtkę z niewyprawionej owczej skóry oraz futrzaną czapę człowieka z gór, uzbrojony był w muszkiet o bardzo długiej lufie. Jego spodnie i szal wykonano z jakiegoś niebieskawego, kraciastego sukna. Jedno było pewne – nie był żołnierzem. A to oznaczało, że mieli do czynienia z lokalnym przewodnikiem. Może Terrarchowie naprawdę zamierzali wreszcie coś zrobić w sprawie zaginięć.
Przez ostatnie miesiące znikało nie tylko bydło i owce, ale także dzieci oraz samotni podróżni. Nie domagano się też okupu, co zaniepokoiło miejscowych. Dawne zwyczaje nie wymierały w górach tak szybko; mówiono, że niektórzy nadal czczą starożytnych bogów. Górale byli niegdyś jednymi z najbardziej fanatycznych wyznawców Demonicznych Bogów starej religii sprzed przybycia Terrarchów i nie zostali całkowicie nawróceni. Niedawno pojawiła się pogłoska o nowym proroku starodawnej religii, który mieszka w górach i podburza plemiona do religijnego szaleństwa.
– To jest Vosh. Będzie waszym przewodnikiem – powiedział porucznik. – Macie go bronić za cenę własnego życia.
Jasne, pomyślał z ironią Mieszaniec. Mało prawdopodobne, żeby jakiś furażer zaryzykował życie dla kogoś spoza regimentu, a zwłaszcza dla człowieka z gór.
Porucznik zaprowadził wszystkich wraz z ich nowym towarzyszem do ogrodzenia z wyrmami. Pod spojrzeniami innych Czcigodnych oddział zachowywał ciszę. Chodź furażerzy cieszyli się pewnymi przywilejami, Terrarchowie sięgnęliby po bat, gdyby dostrzegli przejaw braku szacunku, a nigdy nie wiadomo, co któryś ze spiczastouchych uzna za obrazę swojej godności.
Gdy zbliżyli się do wybiegu, w nozdrza Mieszańca uderzył ostry gadzi odór skór wyrmów i dziwny, gryzący smród szczyn i gówien. Poczuł, że znów się spina, jak zwykle w ich obecności. Pomostogrzbietowce były o wiele mniej drażliwe i skłonne do ataków ślepej furii od swych skrzydlatych smoczych kuzynów czy też innych wyrmów, takich jak rozdzieraki lub tarczorogi, ale i tak uważał je za przerażające stworzenia. Zawsze twierdził, że należy zachować odpowiednią ostrożność w obecności zwierzęcia, które szponiastą łapą może rozdeptać człowieka niczym robaka.
Każdy z ogromnych, pokrytych łuskami czworonogów był wysoki jak dom. Łeb w kształcie klina wydawał się proporcjonalnie mniejszy w stosunku do ciała niż u rozdzieraków, a szyje miały dłuższe niż dwunożni kuzyni służący do polowań. Nadal przypominały smoki, choć obrosły tłuszczem, stały się powolne i tępawe. Ich ogromne dzioby podobne do paszczy żółwia mogły jednak oderwać człowiekowi ramię równie łatwo, jak nożyce krawcowej odcinały tkaninę.
W tej zagrodzie znajdowało się ze dwadzieścia wielkich wyrmów. Niektóre z samic w rui umieszczono w odległości kilku lig w osobnej zagrodzie, aby ich zapach nie pobudzał samców do walki. Pozostałe zwierzęta wyjechały na patrol lub też zostały wypożyczone tutejszym gospodarzom do robót przy oczyszczaniu ziemi z pniaków i innych prac. W wojsku królowej wszyscy musieli pracować, ludzie, zwierzęta czy Terrarchowie. Powinni też przynosić dochód. Krążyły pogłoski, że według najwyższego dowództwa wojna miała się sama finansować. Także w czasie pokoju wojsko musiało się zatem utrzymać samodzielnie. Oczywiście większość złota trafiała do kieszeni oficerów, lecz królowa nie miała im tego za złe. Płacili przecież po części za wspaniałe szkarłatne mundury i klingi z prawdziwego srebra.
Porucznik Sardec podszedł pewnym siebie krokiem i przemówił do poganiaczy. Zachowywał się z ostentacyjną obojętnością, aby wszyscy wiedzieli, że pochodzi ze starego rodu dosiadającego smoków, choć chwilowo nie posiada takiego wierzchowca. Wyglądało na to, że go oczekiwano. Dziesięć pomostogrzbietowców już klęczało w gotowości na czterech kolumnowych nogach z siedziskami przytroczonymi do grzbietów. Gdy furażerzy się zbliżyli, wyrmy odwróciły łby, by im się przyjrzeć. W ich małych gadzich oczkach błyszczała ciekawość. Gdy mężczyźni podeszli bliżej, jeden z wyrmów zasyczał jak czajnik z gotującą się wodą. Spróbował wstać i paru furażerów cofnęło się, unosząc muszkiety. Pomostogrzbietowcom zdarzały się napady szału i nigdy nie było wiadomo, co roi się w ich małych móżdżkach.
Jeden z poganiaczy powiedział coś cicho w tajemnym języku swojej kasty. Wyrm opadł znowu na ziemię i uspokoił się, choć nadal smagał powietrze długim, ruchliwym językiem. Od czasu do czasu dotykał nim twarzy woźnicy, a ten pozwalał mu na to, okazując zadowolenie. Mieszaniec nie był pewien, czy sam wytrzymałby coś takiego.
« 1 2 3 4 5 13 »

Komentarze

08 IV 2010   11:58:30

Ciekawa jestem jak się potoczśą jego dalsze życie.

08 IV 2010   11:59:26

przepraszam za błędy ortograficzne

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.