Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 8 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

David Drake, Eric Flint
‹Podstęp›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułPodstęp
Tytuł oryginalnyAn Oblique Approach
Data wydania23 kwietnia 2004
Autorzy
PrzekładJustyna Niderla
Wydawca ISA
CyklBelizariusz
ISBN83-88916-96-3
Format492s. 115×175mm
Cena29,90
Gatunekfantastyka
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Podstęp

Esensja.pl
Esensja.pl
David Drake, Eric Flint
« 1 2 3 4 5 15 »

David Drake, Eric Flint

Podstęp

Rozdział 2
Płonące strzały przemknęły nad walczącymi. Szeregi katafraktów kuliły się za barykadą. Konie, trzymane w tyle przez młodszych żołnierzy piechoty, rżały z przerażenia i walczyły z więżącymi je ludźmi. Były teraz bezużyteczne, o czym Belizariusz wiedział od początku. Z tego właśnie powodu nakazał katafraktom zejście z koni i walkę pieszo, zza barykady wzniesionej ich własnymi, arystokratycznymi dłońmi. Zakuci w zbroje kopijnicy i łucznicy, budzący postrach, nie odważyli się narzekać i bez słowa wykonywali rozkazy. Nawet należący do szlachty katafrakci spostrzegli wreszcie słuszność postępku Belizariusza, chociaż dla niektórych wiedza ta przyszła za późno.
Jaki bowiem był pożytek z uzbrojonej jazdy stającej naprzeciw takiemu wrogowi?
Generał obserwował zza barykady pierwszego z opancerzonych metalem słoni, podążającego powoli w dół alei Mese, głównej arterii komunikacyjnej Konstantynopola. Za nim wdział strzelające ponad budynkami miasta płomienie i słyszał wrzaski tłumu. Masakra ludności zamieszkującej to półmilionowe miasto trwała w najlepsze.
Imperator Malawy we własnej osobie wydał wyrok na Konstantynopol, a kapłani Mahwedy go pobłogosławili. Taki wyrok nie został wydany od czasu zniszczenia Ranapur. Wszyscy, którzy zamieszkiwali miasto, mieli zostać zgładzeni, poczynając od mężczyzn, a kończąc na psach i kotach. Wszyscy za wyjątkiem należących do arystokracji kobiet. Te miały zostać zabrane przez Ye-tai i zbezczeszczone. Niewiele z nich mogło to przeżyć. Kobiety, które przetrwałyby upokorzenia, miano przekazywać Radżputom. Radżpuci z Ranapuru w innych okolicznościach odmówiliby chłodno takiego podarku. Ale czasy, kiedy imię Radżputany niosło ze sobą moc starożytnej chwały, dawno przeminęły. Teraz nie pogardziliby kobietami, gdyż sami byli rozbici i słabi. Garstka niewiast, które przeżyłyby niewolę u Radżputów, mogłaby być tylko sprzedana na targu ludziom plugawym i zepsutym, mogącym pozwolić sobie na wydanie kilku miedziaków na zakup wiedźmy. Niewielu będzie stać na kupno kobiety. Znajdzie się jednak kilku bogatszych pomiędzy rojowiskiem biedaków zaludniających plebs.
Opancerzony słoń wypuścił ciężko z płuc parujące powietrze, sapiąc i wzdychając. Gdyby to było prawdziwe zwierzę, Belizariusz mógłby mieć nadzieję, że zdycha, tak potworny wydawał się odgłos tych oddechów. Ale to nie był żywy organizm. Belizariusz wiedział o tym. Słoń został stworzony przez ludzi, był konstruktem wykonanym ludzkimi dłońmi i nieludzką mocą. Patrząc na tę potworną istotę wolno podążającą w jego kierunku, otoczoną przez wrzeszczącą z radością na myśl o bliskim zwycięstwie zgraję wojowników Ye-tai, Belizariusz doszedł do wniosku, że słoń nie może być niczym innym niż demonicznym potworem.
Kiedy Belizariusz zobaczył, jak jeden z jego żołnierzy podnosi porzuconą przez wroga butelkę zapalającą, krzyknął rozkazy. Katafrakci cofnęli się. Zdobyli kilka piekielnych urządzeń i Belizariusz miał zamiar zrobić z nich odpowiedni użytek. Dystans był jednak ciągle za duży.
Pogłaskał swoją szarą brodę. Z jego młodości nie pozostało nic, z wyjątkiem męstwa. Dziwił się, jak to jest możliwe, że stare przyzwyczajenia nigdy nie umierają. Nawet teraz, kiedy cała nadzieja uszła z umysłu generała, jego serce ciągle biło tak silnie jak zawsze.
Nie było to serce wojownika. Belizariusz nigdy nie czuł się prawdziwym żołnierzem, a przynajmniej nie w takim sensie tego słowa, w jakim postrzegali je inni. Nie, pochodził z rasy Traków. I w głębi duszy pozostał jedynie robotnikiem wykonującym swoje zadania.
Wszyscy przyznawali, że w bitwie był wspaniały. Nie w wojnie. Długa wojna dobiegała końca, a porażka wojsk generała stawała się faktem. Nawet najokrutniejsi przeciwnicy rozpoznawali jego niekwestionowaną perfekcję na polu walki, czego dowodem był obraz sił ścierających się na ulicach. Dlaczego tak wielka liczba żołnierzy nieprzyjaciela została wysłana, aby pokonać zaledwie garstkę obrońców? Gdyby ktoś inny zamiast Belizariusza dowodził osobistą strażą imperatora, Mahwedzi wysłaliby dużo mniejszy oddział.
Tak, był wspaniały na polu bitwy. Ale jego doskonałość brała się z umiejętności i kunsztu, a nie z woli walki. Nikt nie wątpił w odwagę Belizariusza, nikt, nawet on sam. Ale odwaga, co wiedział od dawna, była powszechną cechą. Była najbardziej demokratycznym darem Boga, wręczanym mężczyznom i kobietom w różnym wieku, różnych ras i stanów. Kunszt był znacznie rzadszy, ten dziwny pęd do doskonałości, który nie zadowala się tylko rezultatem, ale pilnuje, by wykonanie było perfekcyjne.
Teraz jego życie dobiegało końca, ale Belizariusz był pewien, że skończy je w kunsztowny sposób. I, czyniąc to, pozbawi triumf wroga radości.
Katafrakt syknął. Belizariusz obejrzał się, myśląc, że żołnierz został trafiony jedną z wielu strzał nadlatujących w ich kierunku. Ale kopijnik był nietknięty, tylko patrzył skoncentrowany przed siebie.
Belizariusz spojrzał w to samo miejsce i zrozumiał. Kapłani Mahwedy znów się pojawili, bezpieczni za szeregami Ye-tai i kszatryjasów kiełzających żelaznego słonia. Zostali podwiezieni bliżej w trzech wielkich wozach ciągniętych przez niewolników. W każdym z nich siedziało trzech kapłanów i oprawca mahamimamsa. Ze środka każdego wozu sterczał wykonany z drewna drąg, na którym wisiały nowe talizmany, świeżo dodane przez kapłanów do pozostałych demonicznych przedmiotów.
Zawieszeni ramię przy ramieniu wisieli ci, którzy byli najdrożsi dla Belizariusza: Sitas, jego najstarszy i najlepszy przyjaciel. Focjusz, jego ukochany pasierb. I Antonina, jego żona.
A raczej ich skóry. Zdjęte z ciał przez oprawców i zszyte na kształt worków, które zawodziły na wietrze splugawione ekskrementami psów. Worki zostały tak sprytnie zaprojektowane, że łapały wiatr, wydając potworne jęki. Skóry były powieszone za włosy, które kiedyś żyły wraz z osobami je noszącymi. Kapłani starannie zadbali o to, żeby zwłoki wisiały właśnie w ten sposób. Dzięki temu Belizariusz mógł widzieć twarze swoich najbliższych.
Generał prawie się zaśmiał z triumfem. Ale jego twarz pozostała spokojna – maska pozbawiona uczuć. Nawet teraz wrogowie go nie rozumieli.
Splunął na ziemię. Jego żołnierze zauważyli ten gest i nabrali otuchy. Tak jak się spodziewał. Ale nawet gdyby nie patrzyli, zrobiłby to samo.
Dlaczego miałby dbać o te trofea? Czy był poganinem, mylącym duszę z jej cielesną powłoką? Dzikusem, którego serce łamie się na widok fetysza, a kiszki skręca strach?
Jego wrogowie tak myśleli, aroganccy jak zawsze. Wiedział, że tak się właśnie zachowają i uwzględnił to w swoich planach. Zaśmiał się i zobaczył, że fakt ten podniósł jego żołnierzy na duchu. Ale nawet gdyby go nie widzieli i tak by się śmiał. Bo teraz, kiedy procesja podeszła bliżej, mógł zobaczyć, że skóra Sitasa wisiała na sznurze.
– Spójrzcie, katafrakci! – zawołał. – Nie mogli powiesić Sitasa za włosy! W końcu nie miał on żadnych włosów. Wszystkie stracił, trapiąc się nocami i dumając nad fortelami, które teraz sprawiają, że przeciwnicy mogą tylko wyć z wściekłości.
Katafrakci wrzasnęli jak jeden mąż.
– Antiochia! Antiochia!
Tam, kiedy miasto zostało zdobyte, Sitas zmasakrował hordy Malawian, zanim wycofał cały garnizon bez większych strat.
– Korykos! Korykos!
Tam, na sycylijskim wybrzeżu, zaledwie miesiąc później, Sitas stawił czoła wojskom nieprzyjaciela, które go ścigały. Stawił im czoła i wciągnął w pułapkę, sprawiając, że Morze Śródziemne naprawdę stało się takie, jak w poematach Homera. Czerwone jak wino od krwi Ye-tai.
– Pizydia! Pizydia!
W poematach Homera nie było mowy o jeziorze ciemnym jak wino. Ale gdyby poeta mógł widzieć spustoszenie, jakie siali żołnierze Sitasa wśród Radżputów na brzegach największego jeziora Pisidii, z pewnością opiewałby tę bitwę w swoich strofach.
– Akroinon! Akroinon!
– Bursa! Bursa!
W Bursie Sitas spotkał swoją śmierć. Ale nie umarł w męczarniach zadanych przez katów mahamimamsy. Zginął w pełnej zbroi, dowodząc ostatkiem wiernych katafraktów podczas najbardziej błyskotliwego odwrotu od czasu marszu Ksenofonta w kierunku wybrzeża.
– Spójrzcie na twarz Focjusza! – zawołał Belizariusz. – Czyż to nie cudowne, jak doskonale został zakonserwowany przez oprawców? Spójrzcie katafrakci, patrzcie! Czyż to nie twarzyczka Focjusza? Jego wesoły uśmiech?
Katafrakci spojrzeli i przytaknęli. Przez szeregi przetoczył się krzyk.
– Tak właśnie uśmiechał się w Aleksandrii! – zawołał jeden z nich. – Kiedy przebił strzałą gardło Aszkunwara!
Przywódca oddziału Ye-tai nie uwierzył w opowieści swoich żołnierzy o umiejętnościach łuczniczych dowódcy garnizonu. Podszedł do murów obronnych Aleksandrii, aby wyszydzić łucznika i naśmiewać się z tchórzostwa swoich żołnierzy. Ale jego podkomendni mieli rację, o czym się przekonał.
Oddziały katafraktów rozbrzmiały nowymi okrzykami, wspominając inne wyczyny Focjusza podczas jego bohaterskiej obrony Aleksandrii. Nazywali go Focjusz, „nie znający lęku”. Focjusz, ukochany pasierb. Kiedy stało się jasne, że zostanie wzięty do niewoli, zażył truciznę, która zamieniła jego twarz w wieczną maskę. Belizariusz, kiedy usłyszał opowieść o tym zdarzeniu, zastanawiał się, dlaczego jego rozsądny syn nie podciął sobie po prostu żył. Ale teraz zrozumiał. Zza grobu Focjusz wręczył mu ostatni dar.
Najlepsze Belizariusz zostawił sobie na koniec.
– I spójrzcie! Patrzcie katafrakci na skórę Antoniny! Spójrzcie na tę bezwładną, zniszczoną chorobą rzecz! Wykopali ją z grobu, gdzie gniła zmożona zarazą! Jak myślicie, jak wielu oprawców umrze z powodu tego świętokradztwa? Ilu będzie wiło się w agonii i wyło na widok swoich ciał, spuchniętych i sczerniałych? Ilu? Ilu?
– Tysiące! Tysiące! – zawyli katafrakci.
Belizariusz ocenił chwilę i uznał, że jest stosowna. Powiódł wzrokiem po katafraktach i zobaczył, że są w pełni mu oddani. Znali jego plan i zdecydowali się pójść za nim, nawet jeżeli był to akt uznania, który przyniesie im tylko śmierć. Teraz potrzebował tylko bitewnego zawołania. Znalazł je w jednym momencie.
Przez wszystkie lata, przez które kochał Antoninę, nigdy nie użył w stosunku do niej tego określenia. Inni tak, wielu innych. Nawet czasem ona sama, ale Belizariusz nigdy. Nawet pierwszej nocy, kiedy ją poznał i płacił jej za przyjemność.
– Dla mojej nierządnicy! – zawołał i przeskoczył przez barykadę. – Dla mojej rozpustnej dziewki! Niech sprawi, że ich kości zgniją od choroby!
– Dla nierządnicy! –zawyli katafrakci. – Dla nierządnicy!
Zdobyczne butelki zapalające wyrzucono w kierunku wroga z niebywałą celnością. Żelazny słoń zmienił się w kulę ognia. Katafrakci oddawali salwę za salwą. I znowu, jak to się często zdarzało wcześniej, Ye-tai zatrzymali się na chwilę zaskoczeni siłą strzał, które przebijały ich żelazne zbroje jak zwykłe ubranie. Tylko na krótką chwilę, ale to wystarczyło, aby katafrakci zdążyli napiąć swoje łuki.
Ye-tai w pierwszych szeregach, ci, którzy przetrwali ostrzał, znów zatrzymali się zdziwieni. Oczekiwali ataku kawalerii, pewni, że płonące pociski wystraszą ogromne konie. Ze zdumieniem patrzyli na katafraktów atakujących jako piechota.
Oczywiście katafrakci byli wolniejsi jako piesi niż jako jeźdźcy. Ale nie tak bardzo wolni, gdyż rozsadzał ich bitewny szał. A lance, które rozrywały klatki piersiowe i wypruwały jelita na trotuar wielkiej alei miasta, były w każdym calu tak skuteczne, jak Ye-tai pamiętali.
– Dla nierządnicy! Dla nierządnicy!
Pierwszy szereg Ye-tai był teraz niczym innym jak tylko wspomnieniem. Druga linia parła naprzód, niecierpliwa i chętna, aby się wykazać. Większość, zgodnie z obyczajem Ye-tai, stanowili niedoświadczeni żołnierze, goniący za sławą w bezrozumny młodzieńczy sposób. Ci młodzi nigdy nie wierzyli w opowieści weteranów.
Teraz mieli szybko w nie uwierzyć. Większość zginęła w momencie nawrócenia, gdyż buława katafraktów jest bezwzględnym kaznodzieją; szybka w znajdowaniu winy, błyskawiczna w karceniu i surowa w nawracaniu.
Dlatego też druga linia została zmieciona niemal w mgnieniu oka. Trzecia trzymała się przez chwilę. Wśród żołnierzy tego szeregu było wielu weteranów, którzy dawno temu nauczyli się, że katafraktów nie pokona się jednym ciosem. Niektórzy z nich zdołali wykorzystać przewagę liczebną, jaką mieli nad wojskiem Belizariusza i szukali szczeliny rzadko ukazującej się w zbroi katafraktów. Wypatrywali rzadkich luk w zasłonie stworzonej przez doskonale prowadzoną klingę.
Ale nie było ich wielu i nie trzymali się długo. Aleja Mese rozpościerała się szeroko, ale w końcu była tylko miejską ulicą, ograniczoną przez rzędy domów. Nie znajdowali się na otwartej przestrzeni, na której mogliby otoczyć przeciwników. Belizariusz jak zwykle wybrał doskonałe miejsce do obrony. Mahwedzi, jak wiedział od dawna, zbyt polegali na swej przewadze liczebnej i demonicznej broni. Ale w tym wąskim śmiertelnym przesmyku katafrakci mieli przewagę, gdyż zwarli się z wrogiem w bliskim starciu, uniemożliwiając mu użycie jego ognistego oręża.
Częściowo przewagę tę katafrakci zawdzięczali swej sile; budzącej respekt mocy ciał zakutych w żelazo. Ale w większości przewaga wynikała z ich stalowej dyscypliny. Mahwedzi próbowali wprowadzić podobny rygor w swoich własnych zastępach, ale nigdy im się to nie udało do końca. Mahwedzi polegali na strachu, który zmuszał żołnierzy do wykonywania rozkazów. Ale strach, w końcowym rozrachunku, nigdy nie dorówna dumie.
Tego dnia, kiedy żołnierze wpadli w bitewny szał, katafrakci nie zapomnieli o antycznej dyscyplinie. Ten rygor sprawił, że niegdyś podbili połowę świata i rządzili nim prawie przez tysiąclecie. Co więcej, władali nim dobrze, wziąwszy wszystko pod uwagę. A przynajmniej wystarczająco dobrze, aby ludzie wielu narodowości przez setki lat myśleli o sobie jako o Rzymianach. I by byli dumni z tej nazwy.
W ostatnim dniu Rzymu, prawdę mówiąc, w szeregach katafraktów było zaledwie kilku rdzennych mieszkańców półwyspu i żaden z nich nie pochodził z miasta, które dało nazwę całemu Imperium. W większości żołnierze byli Grekami z mocnej gwardii z Anatolii. Ale walczyli tam też ludzie z Armenii, Goci, Hunowie i Syryjczycy, Macedończycy i Trakowie, Illyrianie i Egipcjanie, a nawet trzech Żydów, którzy po cichu odprawiali swoje modły. Ich towarzysze taktownie odwracali wzrok i nic nie mówili księżom.
Dzisiaj katafrakci w końcu mieli stracić świat, po wojnie, która trwała latami. I to na rzecz wroga wstrętniejszego nawet od Medusów. Ale nie zachwieją się w ich rzymskim obowiązku i antycznej dumie, nie złamią starodawnej dyscypliny.
Trzecia linia Ye-tai załamała się i odepchnęła w tył czwartą. Kapłani Mahwedy, obserwujący walkę z platform wozów z przymocowanymi skórami wraz z katami mahamimamsy, patrzyli z niedowierzaniem. Bizantyjczycy wyrąbywali sobie drogę w masie Ye-tai jak miecz tnący przez zbroję, mierzący prosto w…
I wtedy wrzasnęli. Zaskrzeczeli częściowo z oburzenia. I ze strachu. Kapłani wiedzieli, że Radżpuci nigdy nie nazywali głównodowodzącego armią wroga po imieniu. Mówili o nim po prostu Mangusta. Był to niedorzeczny zwyczaj, za który kapłani często ich ganili. Teraz doszli do wniosku, że ich podkomendni powinni bardziej przykładać się do zaleceń. Kapłani spojrzeli prosto w wykrzywioną gniewem twarz Belizariusza.
* * *
« 1 2 3 4 5 15 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Tegoż twórcy

Cudzego nie znacie: My już są Amerykany
— Miłosz Cybowski

Cudzego nie znacie: Średniowieczna SF
— Ewa Pawelec

Inna wojna
— Janusz A. Urbanowicz

Krótko o książkach: Wrzesień 2001
— Artur Długosz, Janusz A. Urbanowicz, Grzegorz Wiśniewski

Pierwsza krew
— Janusz A. Urbanowicz

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.