Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 18 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

John Crowley
‹Samotnie›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułSamotnie
Tytuł oryginalnyÆgypt
Data wydania24 października 2008
Autor
PrzekładKonrad Walewski
Wydawca Solaris
CyklÆgipt
ISBN978-83-89951-00-2
Format460s.
Cena39,90
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Samotnie

Esensja.pl
Esensja.pl
John Crowley
« 1 2 3 »

John Crowley

Samotnie

Pokój na świecie i tym podobne wielkie altruizmy już dawno wykluczył jako nienadające się do przeprowadzenia lub, co gorsza, tkwiące na dnie solipsystycznych złudzeń w rodzaju Midasa, tyle że altruistycznych zamiast egoistycznych: awers tej samej fałszywej monety. Nikt nie był na tyle mądry, by przewidzieć skutki narzucenia światu podobnych abstrakcji. Nie istniał sposób na to, by dowiedzieć się, jakich przemian w ludzkiej naturze oraz życiu potrzeba, ażeby wywołać podobny koniec, i jak uczyli go zakonnicy w szkole St. Guinefort, jeśli pragniesz celu, musisz aksjomatycznie zapragnąć środków. Jeśli istniała jakakolwiek siła na tyle potężna, by przekształcić cały wielki świat w to, czego dusza zapragnie, Pierce w żadnym wypadku nie miał ochoty się z nią zmierzyć. Bynajmniej. Bez względu na to, jaki los zgotowały człowiekowi trzy życzenia – komiczny, tragiczny bądź słodki – był to jego los, podobnie jak same życzenia. Świat należało zostawić w spokoju, by wypowiedział sobie własne.
Władza. Rzecz jasna, każde życzenie stanowiło poniekąd pragnienie władzy, władzy nad zwyczajnymi okolicznościami życiowymi, którym podlega człowiek. Lecz istniała inna kwestia niż wyłącznie pragnienie władzy w nieco węższym sensie – poddanie innych swej woli, uczynienie swoich wrogów swoim podnóżkiem. Cała ta rozległa przestrzeń ludzkiego pożądania była w jakiś sposób obca Pierce’owi, władza nigdy bowiem nie pojawiała się w jego marzeniach, jakoś nigdy nie potrafił sobie wyobrazić nazbyt wyraźnie jakiejkolwiek innej władzy w swoich rękach prócz wyłącznie takiej, która mogłaby zostać wykorzystana przeciw niemu. W tej kwestii wolność od władzy stanowiła jego jedyne prawdziwe życzenie, zaś życzenia negatywne zawsze wydawały mu się nikczemnością.
Przyszło mu na myśl (podobnie jak żonie rybaka ze znanej bajki), że ciekawie byłoby zostać papieżem. Tak się bowiem składało, iż miał kilka pomysłów co do prawa naturalnego, liturgii oraz hermeneutyki; pomyślał przy tym, że piastujący to stanowisko człowiek o znacznej wrażliwości historycznej mógłby, w miarę swych skromnych możliwości, uczynić sporo dobrego, wyłożyć wolę bożą i narzucić ją mocą dekretu, ukrócić ciągnące się przepychanki stające pomiędzy Sanctissimus a wykonaniem Jego woli. Lecz owo zadowolenie nigdy nie zrekompensowałoby okropnej nudy oficjalnego stanowiska; tak czy owak władze kościelne najprawdopodobniej nie były na tyle wrażliwe na bulle oraz encykliki, na ile powinny bądź na ile bywały w przeszłości. Któż to mógł wiedzieć.
Miłość. Pierce Moffett doświadczył w miłości zarówno szczęścia, jak i nieszczęścia, co zresztą stanowiło jeden z powodów, dla których w tej chwili znajdował się w autokarze przemierzającym Faraway Hills. W taki czy inny sposób miłość pochłaniała zasadniczą część jego marzeń i nie bardziej niż jakikolwiek inny mężczyzna nie potrafił oprzeć się pokusie igrania z myślami o hipnotycznej władzy, nieodpartym uroku, świecie jako jego haremie bądź, wprost przeciwnie, o jednej jedynej istocie doskonałej, stworzonej całkowicie dla jego potrzeb, takiej, jakie samotni nauczyciele akademiccy z ekshibicjonistycznym rozmachem opisywali w działach z ogłoszeniami towarzyskimi pewnych prenumerowanych przez Pierce’a czasopism. Nie, wykorzystanie trzeciego życzenia do tego, by zawładnąć czyimś sercem, nie miało sensu. Było zgoła czymś niewłaściwym. Co gorsza, nie zadziałałoby. Albowiem, Pierce jasno zdawał sobie z tego sprawę, nie istnieje większa radość niż ta, jaką daje odkrycie, iż zostaje się dobrowolnie wybranym przez przedmiot własnego pożądania, nie istnieje żadna radość, która mogłaby się z nią równać. Zdumiewające spełnienie, jakie daje owa nieoczekiwana pewność, jak gdyby sokół zdecydował się sfrunąć z nieba i przysiąść na jego przegubie, wciąż dziki, wciąż wolny, lecz należący do niego. Któż potrafiłby, któż zdołałby wymusić coś podobnego? Niedostępne serca dziewcząt na telefon, zgaszone oblicza zdobyczy ostatniej szansy; będąc wystarczająco pijanym lub odurzonym narkotykami Pierce potrafiłby udawać przez godzinę bądź przez jedną noc. Ale na tym koniec.
I gdyby wówczas sokoły wzbiły się w powietrze, zdecydowane wzlecieć, tak jak uprzednio zdecydowały się wylądować, i gdyby on nie zdołał zrozumieć dlaczego ľ wszak naprzód nie rozumiał, czemu wylądowały ľ byłoby to, musiałoby być, czymś oczywistym, jeśli ktoś nade wszystko zamierzał obdarzać je miłością. Szlachetne sokoły, łaskawie niełaskawe.
Chalkokrotos.
Życzę sobie, pomyślał, życzę sobie, życzę sobie...
Chalkokrotos, „pobrzękująca brązem” – gdzie wpadł na ów epitet należący do jakiejś bogini? Chalkokrotos na jej brązowe włosy i pobrzękiwanie jej bransoletek pewnej nocy. Chalkokrotos na jej oręż i skrzydła.
Dobry Boże, pomyślał i, krzyżując nogi, począł przeglądać książkę. Rzucił niedopałek na podłogę pomiędzy znajdujące się na niej śmietnisko petów i pouczył sam siebie, że być może marzycielstwo nie jest tym, czemu powinien się oddawać w tej właśnie chwili, w tym tygodniu, tego lata. Wyjrzał przez okno, ale dzień przestał już napływać ku niemu, a raczej to on przestał odpływać ku dniowi. Po raz pierwszy od chwili, kiedy powziął decyzję o tej wycieczce, poczuł, że nie tyle podróżuje, ile ucieka, zaś to, od czego ucieka, pochłonęło całą jego uwagę.

Będąc chłopcem, wyjeżdżając z zacisza swego domu w Kentucky na wschód oraz na północ do Nowego Jorku, gdzie mieszkał jego ojciec, widywał znaki kierujące podróżnych ku Faraway Hills, przez które obecnie przejeżdżał, choć ogromny nash, w którym tłoczyli się jego krewni, nigdy nie udał się w kierunku wskazywanym przez strzałki.
Za kierownicą auta siedział wuj Sam (wuj Sam, który żywo przypominał Wuja Sama ubranego w czerwień, biel i granat, z wyjątkiem koziej bródki oraz brązowego lub szarego garnituru bądź wymiętej kory, jakie nosił podczas owych letnich podróży), obok niego zaś siedziała matka Pierce’a z mapą w dłoni, aby go pilotować, a tuż przy niej, w ustalonej kolejności, jedno z dzieci: Pierce bądź któreś z czwórki Sama. Reszta toczyła walkę o miejsce na długiej kanapie, jaką stanowiło tylne siedzenie.
Choć z trudem, nash mieścił ich wszystkich. Nabrzmiałe boki oraz wydatny tył jego kształtu przypominającego przedpotopowego kolosa wydymały się, jak się zdawało, od nadmiaru pasażerów i bagażu. Sam nazywał swój wóz Ciężarną Lochą. Był to pierwszy samochód, jaki Pierce dobrze poznał; wspomnienie woni jego szarej tapicerki oraz miękkich w dotyku uchwytów dla pasażerów wciąż nieodmiennie oznaczało dla niego Samochód. W owych długich podróżach było coś pokutnego, czego nie miał nigdy zapomnieć, i mimo iż nie miał nic przeciwko nashowi, „przyjemność jazdy” miała już do końca życie pozostać dla niego oksymoronem.
Opuszczając uległe erozji i sprawiające wrażenie niedokończonych lasy i wzgórza Kentucky, przemierzali niczym nieróżniącą się okolicę, choć niekiedy w promieniach słońca ujawniały się w dalszej perspektywie pofałdowane wzgórza, które oznaczały Pensylwanię, i jechali dalej. A potem, za sprawą rytuału, jakim był przejazd wiodący przez szeroką bramę oraz nabycie podłużnego biletu, wjeżdżali na nowiutką Autostradę Stanu Pensylwania i na jej szerokim grzbiecie unoszeni byli ku krainie tyleż nowej, co i dawnej, krainie, która w jednej i tej samej chwili była Historią oraz lśniącą, czystą Teraźniejszością. Historia i błękitno-zielone pejzaże wolnej, nowo odkrytej, nieograniczonej i żyznej krainy, oznaczającej dla niego nie Kentucky, lecz Amerykę z jego szkolnych czytanek, zawierały się dlań nie tylko w pofałdowanych wzgórzach, które przemierzali, kołysząc się, ale w świergocie pensylwańskich nazw na jego języku i w myślach – Allegheny i Susquehanna, Schuylkill i Valley Forge, Brandywine i Tuscarora. Nigdy nie mieli ujrzeć choćby skrawka Brandywine i miejsc jemu podobnych, niczego z wyjątkiem znajdujących się w ich pobliżu restauracji przy autostradzie, czystych, jednakowych, nasłonecznionych lokali o identycznych menu, identycznych lizakach i kelnerkach – w gruncie rzeczy nie były one wcale identyczne, każda bowiem nosiła na swym kamiennym froncie jedną z owych uroczych nazw. Pierce roztrząsał różnicę między Downingtown a Crystal Spring, kiedy zasiadali wokół długiego stołu, jedząc na śniadanie egzotyczne potrawy, których nie mieli w domu – sok pomidorowy (u nich wyłącznie i nieodmiennie pomarańczowy) lub parówki w kształcie małych kotlecików, bądź parówki duńskie, a nawet owsiankę dla Sama, który jako jedyny delektował się nią.
A potem ruszali w dalszą drogę przez krainę lasów i pól uprawnych, która zdawała się słabo zaludniona i wciąż jeszcze niezbadana (owa iluzja towarzysząca podróży autostradą, że okolica jest pusta, a nawet prastara, była bardziej intensywna w czasach, gdy samochody po raz pierwszy opuściły stare, obsadzone billboardami, mocno uczęszczane drogi na rzecz nowo powstałych skrótów), i – co najlepsze – przez pasmo tuneli, których przepięknie murowane wjazdy wyłaniały się nieoczekiwanie sprawiając imponujące wrażenie: wszystkie dzieci wymawiały głośno ich nazwy, bowiem każdy tunel takową posiadał, imię owej nieprzejednanej geograficznej cechy, w której tunel dokonywał wyłomu i pozostawiał za sobą tak starannie, tak bezceremonialnie – były Błękitna Góra, Laurowe Wzgórze, były (dawniej Pierce potrafił wymówić je wszystkie, niczym wiersz, lecz umiejętność tę utracił) Allegheny i Tuscarora... Jeszcze jakiś?
« 1 2 3 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Inne recenzje

Więcej niż jedna historia świata
— Anna Kańtoch

Tegoż twórcy

Świat przed zmianą
— Anna Kańtoch

Raczej średnie
— Michał Foerster

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.