WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Błędny krąg |
Tytuł oryginalny | Vicious Circle |
Data wydania | 28 stycznia 2009 |
Autor | Mike Carey |
Przekład | Paulina Braiter |
Wydawca | MAG |
Cykl | Felix Castor |
ISBN | 978-83-7480-103-4 |
Format | 400s. 125×195mm |
Cena | 29,99 |
Gatunek | fantastyka, groza / horror |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | MadBooks.pl |
Wyszukaj w | Selkar.pl |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Błędny krągMike Carey
Mike CareyBłędny krąg– Ale to ty jesteś ekspertem – odparował z nieudolnym sarkazmem. – Bycie egzorcystą to niedokładnie to samo co bycie detektywem – odparowałem beznamiętnie. – Nie mam odznaki, którą mógłbym mu machnąć przed nosem, a strasznie trudno porządnie skopać gościa, który już nie żyje. Spróbuję jednak, jeżeli zostawisz mnie z nim samego. Nie zrobię tego na oczach całej waszej bandy. Coldwood długą chwilę przetrawiał moje słowa. – Dobra – rzucił w końcu, podtykając mi pod nos palec w ostrzegawczym geście. – Ale tknij tylko dowody, a wypruję ci flaki, Castor. Zrozumiano? – Nie potrzebuję prochów – odparłem – Mój odlot to śmierć. Coldwood wymamrotał pod nosem coś wyjątkowo obelżywego i dał sygnał swojej ekipie, która wycofała się szybko. Po ich odejściu zrobiło się miło i cicho, i postanowiłem smakować nowy nastrój przez parę minut, nim zaczepię pana Sheehana. Wsunąłem flet do specjalnie wszytej kieszeni w podszewce płaszcza – preferuję wojskowe, rosyjskie szynele, bo potrafią ukryć mnóstwo grzechów – i w innej kieszeni znalazłem srebrną piersiówkę, pełną ostrej, greckiej brandy. Pociągnąłem łyk, który rozgorzał w mym wnętrzu niczym pożar w opuszczonym budynku. To kiepski trunek. Naprawdę kiepski. Ale w podobnych chwilach pozwala mi przekroczyć przepaść i działać dalej. Przepłukując usta drugim łykiem, raz jeszcze przyjrzałem się kalendarzom. Zwykłe softki z pisemek dla facetów: Abbie jak jej tam, Suzi z innej parafii. Coldwood jednak wspominał, że Sheehan miał nieco bardziej perwersyjny gust. Cóż, jedno jest pewne, teraz odrzucił już rozkosze ciała. Po dziesięciu latach tej pracy wciąż niewiele wiem o zaświatach, jestem jednak gotów sporo postawić na to, że zmarli raczej rzadko mogą sobie ulżyć. Nie było sensu dłużej tego przeciągać: pamięć Sheehana była teraz zapewne równie szczątkowa, jak to co zostało z jego głowy. Z pewnością zapomniał już zatem o wesołej gromadce Coldwooda. Schowałem piersiówkę i podszedłem do miejsca, gdzie stał duch – zaledwie kilkanście centymetrów dzieliło jego stopy od brązowych, papierowych torebek. Zawisł mniej więcej tam, gdzie wcześniej była podłoga. Podobnie jak terapia, śmierć ujawnia nasze najgłębsze instynkty: Sheehan strzegł swojej kryjówki. – A zatem – zacząłem lekko – nie żyjesz. Jak się z tym czujesz? Przemknął po mnie wzrokiem, przez chwilę patrzył, a potem uciekł w bok. Trudno mu było się skupić. Właściwie nic dziwnego. – To musiał być wstrząs – podsunąłem. – W jednej chwili drepczesz sobie bez żadnych trosk, w następnej jakiś gość łapie cię za kark, wciąga w boczną uliczkę i łubu-du: nagle słońce świeci ci w oczy z tyłu głowy. Sheehan zmarszczył brwi i machnął lekko prawą ręką. Jego wargi się poruszyły. – Trzeba nieco czasu, by zrozumieć, co cię spotkało – podjąłem współczująco. – Myślisz sobie: no cóż, było kiepsko, ale dzięki Bogu wciąż tu jestem. A potem godziny mijają i pojawiają się wątpliwości. Czemu właściwie ciągle tu stoję? Jak w ogóle się tu znalazłem? Co mam teraz robić? Prawda jest taka, bracie, że nic. Nie teraz. Robienie czegoś to luksus przynależny żywym. Umarli – oni zazwyczaj jedynie obserwują. Oczy Sheehana się rozszerzyły. Nie wiedziałem, czy moje słowa docierają do niego, czy też w tym, co obecnie służyło mu za umysł pojawił się cień wspomnienia. Jego ręce znów drgnęły; tym razem, gdy przemówił, usłyszałem szept, suchy niczym szmer wiatru w trawie. – Po... po... – wyszeptał z nieszczęśliwą miną. Umarli często użalają się nad sobą i w gruncie rzeczy trudno ich za to winić. Ich perspektywy nie są zbyt zachwycające. Nawet niebo, jeśli uznać to, w co wierzy większość, to stan jedności z Bogiem i nieustannego wychwalania jego wspaniałości. Po paru godzinach musi się tam robić potwornie nudno, a co dopiero mówić o wieczności. Z drugiej strony, ten gość handlował prochami i pornografią i chuj wie czym jeszcze: nie zamierzałem marnować na niego współczucia, bo nigdy nie wiadomo, kiedy jego zasoby się wyczerpią. – Tak – mruknąłem – już po wszystkim i to gówniana sprawa. Jakiś drań nieźle cię załatwił, Sheehan. Niemal warto uwierzyć w piekło, byle tylko móc sobie wyobrazić, jak się za to smaży. – Po... po... po... – Już to mówiłeś. Zgoda. – Pauley! – wyszeptał. – Pauley. – Odwróciłem się do niego plecami, by jak najmniej go rozpraszać, bo lada moment znów mógł się zdekoncentrować. – Czyli to Pauley cię załatwił? To ci dopiero przyjaciel. Bolało czy stało się tak szybko, że nic nie zauważyłeś? Długa cisza, a potem ochrypły, niemal bezgłośny szept: – B-b-bolało. Bolało mnie. – A gdzie się to stało, u ciebie? – spytałem tonem tak nieustępliwie neutralnym, że musiałem sprawiać wrażenie śmiertelnie znudzonego całą tą rozmową. – Puk, puk do drzwi, łup i nie żyjesz, tak? Czy byłeś gdzieś na mieście? Zapadła bardzo długa cisza. Pozwalałem jej trwać. Brzmiała jak cisza, na końcu której czeka skarb. – Brąz – wyszeptał Sheehan. – Brąz – jęknął, rozciągając dźwięk i przechodząc w westchnienie – jęk pozbawiony niższych tonów, bo zmarli zwykle mają z nimi poważne kłopoty. – Bury. Tym razem cisza brzmiała inaczej. Kiedy się obróciłem, wiedziałem co zobaczę: Sheehan zniknął. Jego postać fizyczna się rozpłynęła, wyczerpana, pozostawiając losowe drobinki w powietrzu: nie materię, nie energię, nic, co moglibyśmy oddzielić bądź zmierzyć. Wróci tu; nie ma przecież dokąd pójść. Ale nieprędko. Ruszyłem do drzwi i wyszedłem na wąską wstążkę asfaltu, oddzielającą magazyn od ulicy. Parkowały tam jedynie odliczana od podatku primera Coldwooda i trzy zwykłe świniowozy. Coldwood stał sam z boku; rozmawiał przez komórkę. Mundurowi i chłopcy z techniki tworzyli dwie odrębne grupki, reagujące atawistycznie na swoje feromony. Z północy wiał ostry wiatr, przynajmniej przestało padać. Słońce zachodziło za brutalnymi wieżowcami Colindeep Lane, a z nieba za nim nadciągała skłębiona masa stalowoszarych chmur, niczym woda spływająca do ścieku. Coldwood skończył rozmawiać, schował telefon i podszedł do mnie. – Masz coś? – spytał tonem człowieka, który oczekuje tak mało, że nic go nie zawiedzie. – Wymienił Pauleya – odparłem. Brwi Coldwooda powędrowały wysoko. – Przynajmniej tak mi się zdaje. A gdy spytałem, gdzie zginął, powiedział „brąz”. A potem „bury”. – Brondesbury – przetłumaczył Coldwood. – Części Samochodowe Brondesbury. Chryste, to byłby prawdziwy pocałunek Boga. Jeśli ciało wciąż tam jest... – Ruszył szybkim krokiem w stronę wozu, jednocześnie wybierając numer. Mundurowi podążyli za nim luzacko wzrokiem, co jest typowe dla chłopców z glinowa. Lecz Coldwood znów zaczął rozmawiać przez telefon. – Warsztat – warczał do mikrofonu. – Ten w Blondesbury Park. Zbierajcie się tam. Już. Tak. Tak, załatwcie nakaz. Ale nie czekajcie. Otoczcie to miejsce i nie wpuszczajcie ani nie wypuszczajcie nikogo. – Zakładam, że to dobre wieści – powiedziałem do pleców Coldwooda, który szarpnięciem otworzył drzwiczki. Siadając za kierownicą, zaszczycił mnie milisekundowym spojrzeniem. – Warsztat jest na nazwisko Pauleya. – Uśmiechnął się paskudnie. – Mamy już prawdopodobny motyw. Jeśli zdołamy załatwić nakaz i jeśli ciało wciąż tam jest, możemy przeszukać wszystkie jego firmy i naprawdę zacząć działać. – Jego wzrok przeskoczył ode mnie na konstabla stojącego za moimi plecami, tego samego, który wcześniej musiał wybiec na dwór. – MacKay, zapisz zeznania Castora i prześlij je faksem do DC Tennanta na Look Street. Szyba samochodu już się podnosiła, pozbawiając jakąkolwiek odpowiedź sensu. A potem Coldwood dodał gazu i zniknął przy akompaniamencie jęku torturowanej gumy. Zapisanie moich zeznań było jak drugi policzek, ale trudno odmówić podobnemu zaproszeniu. Opisałem dokładnie wydarzenia wieczoru, a konstabl MacKay zapisywał je starannie słowo po słowie, łącznie z tym, co powiedział mi duch Sheehana, gdy go przesłuchałem w oficjalnej roli duchołapa. Albo MacKay chciał zatrzeć wcześniejsze wrażenie braku profesjonalnej zimnej krwi, albo po prostu był bardzo powolny: w każdym razie, przesłuchiwał mnie z tak niewiarygodną dokładnością i w tak żółwim tempie, że zatłuczenie na śmierć notatnikiem sąd zapewne uznałby za usprawiedliwione. W dodatku pisał powoli i wymagał wielokrotnych powtórzeń nawet najkrótszych zdań. W efekcie uznałem, że świetnie się nadaje na oficera. Nie brakowało mu jednak zdolności obserwacyjnych: po jakimś czasie zauważył, że wiercę się na krześle i że kiedy po raz trzeci czy czwarty powtarzam ten sam drobny szczegół, na przykład, gdzie stałem, gdy mówiłem x bądź y, w moim głosie pojawia się ton zniecierpliwienia. – Jest pan gdzieś umówiony? – zapytał. – Tak – odparłem. – Właśnie tak. – Tak, jasne. Gorąca sztuka, co? Obdarzył mnie lubieżnie sugestywnym uśmieszkiem, który gliniarze i wojskowi dostają razem z pierwszym przydziałowym mundurem. Ja jednak nie byłem w nastroju. – To facet – odparłem. – Opętany przez demona psychopata, którego temperatura zazwyczaj jest co najmniej osiem stopni wyższa niż przeciętne trzydzieści sześć i sześć. Więc owszem, myślę, że można bezpiecznie nazwać go gorącą sztuką. MacKay odłożył notes, zmierzył mnie wzrokiem pełnym podejrzliwości: poczuł powiew czegoś przelatującego mu nad głową i wcale mu się to nie spodobało. – Chyba w tej chwili niczego więcej od pana nie potrzebujemy – oświadczył surowo. – Sierżant zapewne odezwie się później, więc proszę pozostać w kontakcie. – Nie ma sprawy – odparłem. – Połączę się z nim na płaszczyźnie astralnej. – Hę? – Podejrzliwość zmieniła się w szczery niepokój. – Nieważne – mruknąłem przez ramię już w drzwiach. To nie wina MacKaya, że mój sobotni wieczór poszedł się jebać. Mogłem winić wyłącznie siebie, co w moim doświadczeniu nie stanowi jednak najmniejszej pociechy. Weekend powinien być czasem, gdy odpoczywamy po stresach tygodnia i doładowujemy akumulatory, szykując się na kolejne zmagania. Ale nie dla mnie, nie tego wieczoru. W porównaniu z miejscem, do którego się wybierałem, ta zapomniana przez Boga dziura wyglądała ciepło i przytulnie. |
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner
Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner
Niewinne złego początki
— Anna Kańtoch
Coś się kończy, coś się zaczyna
— Anna Kańtoch
Niespodzianki nie tylko krwawe
— Anna Kańtoch
Skok do wysoko ustawionej poprzeczki
— Anna Kańtoch
Esensja czyta: III kwartał 2008
— Michał Foerster, Jakub Gałka, Anna Kańtoch, Michał Kubalski, Daniel Markiewicz, Paweł Sasko, Konrad Wągrowski, Marcin T. P. Łuczyński
Lepszy diabeł w garści
— Michał Kubalski