Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 28 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Anna Brzezińska
‹Letni deszcz. Sztylet›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułLetni deszcz. Sztylet
Data wydania21 października 2009
Autor
Wydawca RUNA
CyklSaga o zbóju Twardokęsku
ISBN978-83-89595-57-7
Format608s. 125×185mm
Cena34,50
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Letni deszcz. Sztylet – fragment 2

Esensja.pl
Esensja.pl
Anna Brzezińska
« 1 5 6 7

Anna Brzezińska

Letni deszcz. Sztylet – fragment 2

Szabla wypadła mu z ręki. Paliły nieosłonięte szyszakiem policzki, żółć podchodziła do gardła. Toczył wokół wzrokiem, szukając w powietrzu zarazowych szypów, które niezawodnie zaczęły już zbierać żniwo spośród jego towarzyszy. A w umyśle kołatała mu się tylko jedna myśl. Uciec stąd. Jak najprędzej. Gnać przed siebie, póki pęd i wicher nie wywieją mu spod powiek widoku tych opuchłych, spotworniałych trupów.
Aliści w zamęcie wszyscy skłębili się i zwarli ze sobą. Parł więc na oślep pomiędzy resztkami wozów, głazami, spod których wystawały martwe i dogorywające ciała, płatami potrzaskanych zbroi, kwiczącymi z bólu końmi oraz innymi jeźdźcami, co równie rozpaczliwie jak on usiłowali wyrwać się, byle dalej. Przez głowę przelatywały mu ułomki obrazów. Kopystka w ręce żony. Zatroskana twarz Bad Bidmone na starym, przenośnym ołtarzyku. Jasna czupryna syna nad szkatułą, wybitą wewnątrz purpurowym aksamitem. Śliska błona wokół świeżo narodzonego źrebięcia.
Ani się spostrzegł, jak wyrosła przed nim zapora z ostrzy.
– Dokądże to, serdeńka? – Dowódca pomorckich pikinierów wystąpił nieco przed szereg. Na jego zarośniętej gębie rysował się drobny, pełen satysfakcji uśmieszek. – Jaśnie wielmożny pan Surmistrz nakazał, byście wydusili hultajstwo, a ordynansów dowódcy trza słuchać. Tedy dopilnujem, byście wysłuchali. Co do joty. I podyrdacie jeden z drugim na górę, choćby wam sama Morowa Panna drogę zastąpiła. Dalejże, ścierwa! – Bodnął ostrzem w pierś najbliższego wierzchowca. – Hajda na wroga!
• • •
– Co to jest? – Wilczojarski chorąży porwał się za resztki podgolonej czupryny. – Co się tam dzieje?
Z kłębowiska w gardle przesmyku wypadali pojedynczy jeźdźcy i zaraz walili się pomiędzy sośninę, rozsieczeni przez gromady hultajstwa.
– Jakże tak bez ostrzeżenia? – bełkotał dalej chudy szlachcic. – Gdzie nasi ludzie? Nasze zwiady?
Bogoria prychnięciem zbył troskę o los wysłanych do starej kapliczki rebelianckich przepatrywaczy. Nie żyli, to pewne, wybici co do nogi przez rozwścieczoną tłuszczę. Powinienem to przewidzieć, pomyślał gorzko, i zastawić ścieżki. Ani chybi czerń przekradła się od wschodu, przez bagniska. Pomorzec tamtędy nie pójdzie, zbroje wciągną ich w trzęsawisko i groble rozstąpią się pod ciężarem taborów. Lecz chłopstwo, zwłaszcza tak zajadłe, przejdzie choćby i po wodzie.
Nie rozumiał tylko, dlaczego nie nadciąga odsiecz. Pomorcki dowódca musiał już dostać wieść o napaści. Dlaczego wciąż zwlekał?
I wtedy zza zakrętu wyłoniła się tylna część Świętego Hufca, ta, która zrazu zdołała wymknąć się z pułapki. Spychana wprzód przez zaporę pomorckich pikinierów, skierowała się na powrót ku skalnemu przejściu, na poły zablokowanemu już przez zmiażdżone wozy i trupy.
Zagrały trąbki. Bogoria w osłupieniu patrzył, jak resztki regimentu zbierają się wokół znaku dowódcy. Zielone i białe wstęgi połyskiwały w górze na urągowisko.
– Co się tam dzieje? – powtórzył głosem krzywdzonego dziecka chorąży. – Na boginię, co się tam dzieje?
– A co się ma dziać? – wycedził przez zęby Bogoria, czując, jak złość zaczyna podnosić mu włosy. – Będą teraz Pomorcy patrzeć, jak się nasi nawzajem mordują.
• • •
Kiedy trąbki regimentarskie zagrały, Rytar pochylił na chwilę głowę, czując, jak coś – krew albo pot – zalewa mu oczy. Dawno temu postradał srebrne gałęzie, podobnie jak większość ozdób na uprzęży. I z coraz większym trudem opędzał się od czerni. Już nie atakował, nie zmuszał konia do szybkich wypadów czy zwrotów. Teraz tylko parował ciosy, za wszelką cenę starając się utrzymać w siodle. Bo upadek znaczył śmierć.
Jeźdźcy trzymali się blisko siebie – części udało się pokonać pierwszą panikę i zewrzeć szyk pomiędzy potrzaskanymi pojazdami i kopczykami trupów, tych obrzmiałych od zarazy i tych, w których życie nie skrzepło jeszcze na dobre. Wokół resztek Świętego Hufca utworzył się wir, najeżony ostrzami halabard, pik i rohatyn, kłapiący ku nim hardo zębami końskich szczęk i bojowych cepów. I raz po raz ten wir wyrywał któregoś z towarzyszy, unosił się i spiętrzał ponad ciałem, a potem wypluwał je gdzieś na skraju gościńca, nieruchome już i pozbawione życia.
Dlatego wszystkie spojrzenia pobiegły ku regimentarskiemu znakowi i ku chorągwi, a gdy wśród odsieczy mignął też jasny szyszak dowódcy, z gardeł ozwał się ryk:
– Wiwat mości Pociej! Wiwat regimentarz!
A stary wielmoża sunął ku nim, rozsiewając srebrny i złoty blask. I cała bitewna wrzawa, cała ta rozjuszona nędza przycichła raptem wokół Rytara, jakby wszystkich poraziła wspaniałość, co biła od powracającego hufca. Przez okamgnienie chłopak miał nadzieję, że chłopi opamiętają się teraz i rozpierzchną jak zwyczajna kupa złoczyńców, którzy zobaczą na gościńcu starościńską czeladź. Ale nie. Wir znów zawrzał, po czym jak fala rozstąpił się przed nacierającymi. Część uciekła z traktu nieco wyżej, pomiędzy skałki, inni schronili się wśród resztek wozów. I przez moment te dwie masy ludzkie trwały naprzeciw siebie, przyczajone w oczekiwaniu.
Potem trąbki regimentarskie znów zagrały. I blask zgasł. Czar rozwiał się, pozostawiając niedobitki przedniej straży oko w oko z tą prostą prawdą, że odsieczy nie będzie. Pomorcki komendant nie myślał marnować sił dla rozproszenia garści pobuntowanej gawiedzi. Może zresztą stały za tym i inne pobudki, oparte o ostrza pomorckich pikinierów, którzy kroczyli murem za plecami Pociejowego oddziałku. Może wcale nie chodziło o czerń ani o trupy ofiar moru, zalegające na pobojowisku.
Dlatego kiedy Rytar odczytał z melodii komendę, poczuł, jak krwawa wilgoć zastyga mu na twarzy. Wodze wypadły mu z dłoni. Lecz rumak, od źrebięcia szkolony w jeżdżeniu przy ziemi, kolano przy kolanie, płynnie wpasował się w szyk.
• • •
– Jakże…? – Wilczojarski chorąży poderwał się na równe nogi i całą swoją osobą, całą mocą wychylił się ku krwawemu widowisku w dole. – Po cóż?
Nikt nie zwracał na niego uwagi. Nawet Bogoria milczał, niepomny, że w każdej chwili ktoś może ich spostrzec ponad krawędzią urwiska. Trąbki grały bowiem nieubłaganie, powtarzając komendę. Rozumiał wyśmienicie jej sens, podobnie jak każde pacholę z wilczojarskiego dworca. I krew natychmiast wzburzyła się w nim w odpowiedzi na wezwanie.
– Naprzód! Naprzód! – wołały surmy.
– Bij! Zabij! – odpowiadały im wierzchowce, tłukąc w błoto kopytami i rozdymając chrapy.
Tyle że tu nie było miejsca, żeby rozwinąć szyk i nabrać pędu. Nic nie było. Nawet dowódcy, który potrafiłby przyjąć na ramiona brzemię hańby i ocalić resztki swoich ludzi, skoro bitwa i tak była już przegrana.
– A może by tak skoczyć? – zapytał szeptem pan Liszyca. – Mrowie ich, lecz i nas niemała kupa. Zmożem.
Bogoria nadal milczał, patrząc na rozpaczliwą, żałosną szarżę, która od razu rozprysła się i ugrzęzła wśród głazów i wozów. Jasny szyszak dowódcy – oby bogini pokarała jego nędzną duszę, czego szlachcic mu serdecznie życzył – zniknął na samym początku, pokryty warstwą baranic i steranych kubraków. Pyszna chorągiew z kroczącym lwem kołysała się jeszcze przez moment. Skupieni wokół niej jeźdźcy wyglądali jak piaszczysta łacha, zewsząd podmywana przez rzekę.
– Mości Bogorio! – Ktoś szarpnął go za rękaw. – Miejcież boginię w sercu. Wciąż czas.
Przymrużył oczy. Z przeraźliwą ostrością widział wybielonego trwogą chłopaka – szyszak zsunął mu się z głowy, odsłoniwszy jasną czuprynę – jak kuli się i pada pod ciosami bojowych cepów. Chłopy tłukły rzetelnie, z gorliwością gospodarzy, którym udał się plon. Nieopodal inny jeździec darł pazurami murawę, zbyt poturbowany, żeby się zdołał o własnych siłach dźwignąć i wyrwać oprawcy. Na piersi siedziała mu krzepka baba i długim ostrzem macała pomiędzy folgami zbroi, usiłując się dobrać do żywego mięsa. A kawałek dalej któryś z towarzyszy, zapewne śmiertelnie ranion, bo trząsł się w siodle i podrygiwał jako wór fasoli, pchnął wierzgającego konia przeciwko dwóm kmiotkom z bliźniaczymi rohatynami w dłoniach. I zaraz wierzchowiec padł, zwalił się na bok z brzuchem rozpłatanym kosą. Jego pan kopnął jeszcze ze dwa razy powietrze, po czym zniknął, przesłonięty przez innych.
– Przyzwólcież, mości Bogorio! – syknął mu prosto w ucho pan Liszyca. – Wszak synków naszych mordują!
Bogoria wzdrygnął się jak zwierz, kiedy go znienacka zmacać oszczepem pod żebro. Poczuł na twarzy badawcze spojrzenie Szydła. Karzeł przywarł niziusieńko w trawie, lecz nie pochylał się wraz z pozostałymi ku bitwie. Całą jego uwagę zaprzątał Bogoria. I wcale się nie krył z zainteresowaniem, za jakie od co bardziej obraźliwego panka można było wziąć w gębę.
Ajuści! – pomyślał gniewnie Bogoria, bo wyczuwał we wzroku karła jakieś wyzwanie albo nieżyczliwość, i bał się, że pokurcz gotuje mu pułapkę. A niedoczekanie twoje, zarazo! Nie będziesz ty mnie teraz kusił i na szwank wystawiał.
Smarknął i otarł twarz rękawem, żeby zamaskować zdradziecką wilgoć, która z nagła wezbrała mu pod powiekami.
– A nie zda się wam, mości Liszyco – rzekł dobitnie – że nie bez przyczyny Pomorcy ciszkiem siedzą? Tam w tyle Surmistrz czeka.
Chudy szlachcic mimowolnie przełknął ślinę. Był w średnich leciech, pomniał jeszcze rdestnicką kampanię i bitwy pod Lutomierzem oraz Karlim Borem. Jak reszta nienawidził starego pomorckiego wodza, lecz nie mógł mu odmówić odwagi ni zręczności w polu.
– Z nim nam przyjdzie wojować – ciągnął ponuro Bogoria, starając się nie zerkać w dół, na dno przesmyku, gdzie bitwa powoli przemieniała się w bezładny szlachtunek. – Przy nim główna komenda, skoro Wężymord, jak przepatrywacze donoszą, wojsk odbiegł. A Surmistrz nie zawaha się, jemu przelew żalnickiej krwi niestraszny. Znam ja go dobrze! – Pokręcił głową z pewnością wojownika, który całe życie strawił na podstępach i zbrojnych podchodach. – Siedzi w tyle, gońców na wszystkie strony rozsyła, czekając, co się też jeszcze zza krzaków pokaże, kiedy pójdzie po górach bitewna wrzawa. Rozumiecie, mości Liszyco?
Szlachcic z ociąganiem przytaknął. Lecz jego ręce, jakby ożywione odrębną wolą, wciąż macały po ptasiej rękojeści karabeli.
– Furda mu, jeśli cały Święty Hufiec na Rogobodźcu wytraci – mówił z rosnącą furią Bogoria. – Kto pomsty nad nim zawoła? Ojcowie tych gołowąsów? Czy może sam Wężymord o zmarnowane wojsko się upomni? Wątpię. Zwłaszcza – dodał w nagłym przebłysku chytrości – jeśli mu Surmistrz podaruje kilka tuzinów rebelianckich łbów, co je przy okazji jako dojrzałe makówki zetnie.
Szydło zerwał z krzewiny cienką gałązkę i z namysłem dłubał nią w zębach. Szlachcic zwarł szczęki z taką mocą, że coś mu strzyknęło w stawie. At, ścierwo! – pomyślał wściekle. Zwykle mu się gęba nie zamyka, a teraz, kiedy rady potrzeba, patrzajcie państwo, milczy jak zaklęty. A ja nie zapytam! Pierwej zdechnę, niźli zapytam.
– Bo mnie się zdaje – potoczył spojrzeniem po towarzyszach, którzy słuchali go w napięciu – że wszystko to jeno fortel, żeby nas z jamy wywabić. I dlatego nie dozwolę. Nie tom Koźlarzowi powinien. I powinności swej nie odstąpię, choćby mi nie tylko cudze, ale i własne dzieci mordowali.
Szlachcice aż zesztywnieli od jego furii. Nikt nie śmiał się poruszyć, jeden karzeł podrzucił głową. Na jego ustach zarysował się krzywy uśmiech i zaraz spełzł bez śladu.
– Twardziście, mości Bogorio – odezwał się wreszcie Liszyca. – Twardziście i nieużytego serca.
– Gdyby był tu Koźlarz… – zaczął wilczojarski chorąży.
– Ale go nie ma – przerwał szlachcic-łupieżca. – Nie ma ani Koźlarza, ani Wężymorda, ani nawet Twardokęska. Ostaliśmy się jeno my. Lisy i borsuki.
koniec
« 1 5 6 7
3 listopada 2009

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Inne recenzje

Esensja czyta: Grudzień 2009
— Jędrzej Burszta, Jakub Gałka, Anna Kańtoch, Marcin T.P. Łuczyński, Daniel Markiewicz, Beatrycze Nowicka, Monika Twardowska-Wągrowska, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski

Letni deszcz. Sztylet
— Anna Brzezińska

Kołatka w kształcie łba kota czyli o tym, że nic się nie kończy
— Karina Murawko-Wiśniewska

Tegoż twórcy

Wiedźmie kłamstwa
— Anna Nieznaj

Królewny i karliczka
— Magdalena Kubasiewicz

Esensja czyta: Listopad 2014
— Miłosz Cybowski, Jacek Jaciubek, Paweł Micnas, Agnieszka ‘Achika’ Szady, Konrad Wągrowski

Gdzie diabeł nie może, tam wiedźmę pośle
— Magdalena Kubasiewicz

Oczy błękitne jak niebo
— Magdalena Kubasiewicz

Esensja czyta: Styczeń 2011
— Jędrzej Burszta, Anna Kańtoch, Joanna Kapica-Curzytek, Marcin Mroziuk, Beatrycze Nowicka, Joanna Słupek, Agnieszka Szady, Monika Twardowska-Wągrowska, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski

Jak dawniej nie będzie
— Jędrzej Burszta

Chwała ogrodów, błoto i morze
— Michał R. Wiśniewski

Kategoria A
— Michał R. Wiśniewski

Niewielka wojna
— Michał Kubalski

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.