WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Letni deszcz. Sztylet |
Data wydania | 21 października 2009 |
Autor | Anna Brzezińska |
Wydawca | RUNA |
Cykl | Saga o zbóju Twardokęsku |
ISBN | 978-83-89595-57-7 |
Format | 608s. 125×185mm |
Cena | 34,50 |
Gatunek | fantastyka |
WWW | Polska strona |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | MadBooks.pl |
Wyszukaj w | Selkar.pl |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Letni deszcz. Sztylet – fragment 2Anna Brzezińska
Anna BrzezińskaLetni deszcz. Sztylet – fragment 2Jego pierwszym rozkazem w nowych włościach było wycięcie wszystkich jabłoni. Nigdy nie pozwolił posadzić nowych, choć przysięgano mu, że od dawna nikt już nie podkłada pod ich korzenie ludzkich serc. – Co czynić, panie? – odważył się szepnąć najmłodszy z przybocznych, jasnowłosy chłopak z wargą ledwo co pokrytą pierwszym zarostem. Któryś z towarzyszy cmoknął ostrzegawczo. Surmistrz miał ciężką rękę, jeśli ktoś odzywał się niepytany. Dziś jednak komendant był w wyśmienitym humorze. I dodatkowo poprawiał mu go każdy jeździec Świętego Hufca, który walił się w pył pod ciężarem spadających kamulców. – Jak to co? – odparł z krzywym uśmiechem. – Niechże Pociej wreszcie wygniecie to hultajstwo. Ci, co stali najbliżej, z niedowierzaniem słyszeli, jak wesolutko pogwizduje przez zęby, podczas gdy masakrowano przednią straż jego armii. • • • Kiedy pierwszy z wozów runął na trakt tuż przed czołem pochodu, Rytar odruchowo wyciągnął kopię z wytoki. Żadna komenda jednak nie padła. Kilku towarzyszy próbowało się cofnąć, lecz z tyłu napierali już inni, ciekawi, jakąż nową rozrywkę dla nich naszykowano. Rozbawienie trwało parę uderzeń serca, nie dłużej. Zaraz bowiem stoczyły się między nich kolejne furgony, miażdżąc grupy rycerstwa i zbijając je z siodeł. Czy to już teraz? – przemknęło Rytarowi przez głowę. Czy to naprawdę dziś? Lecz nadal znikąd nie widział napastników. A jeśli będzie między nimi Nieradzic? – pomyślał. Jeśli nie zdążę go rozpoznać? Z góry spadł jeszcze jeden wóz, ósmy albo dziewiąty. – Zaraza! – wrzasnął ktoś na całe gardło. – Pomiłujcież, słodcy bogowie! Zaledwie dwie długości konia przed Rytarem fura przechyliła się na bok, zrzucając upiorny ładunek. Kamulce jęły wypadać z chrzęstem, a za nimi sypnęły się trupy, opuchłe już i spotworniałe. Jeden z nich – niewieści, bo przyodziany w bury serdaczek i płócienną spódnicę – potoczył się aż na kępy mchu. Koń pod Rytarem drżał i tupał z przestrachu, kiedy jej dłonie zatrzymały się o łokieć od niego. Twarz miała poznaczoną czerwonymi, krwawymi cętkami. Zwiastunem moru. • • • – Teraz! – usłyszał za sobą Krzywy Włokita. – W imię bogini uderzajcie! Wokół niego tuziny sierotek podrywały się spomiędzy chrzęśli. Bose stopy tłukły w potężne kamulce, okrwawiały się o żwir, zalegający tutaj w każdej nierówności. Potykali się, walili między głazy, i znów podrywali do biegu. W tamtym dniu, na stokach Rogonoszy chyżość była ich modlitwą, darem uniesionym w wyciągniętych rękach ku bogini. Nic więcej się nie liczyło. I tylko młoda sośnina skłaniała ku nim gałęzie, smagała ich po głowach i ramionach, jakby chciała na chwilę zatrzymać ich i spowolnić w tym pędzie, póki są jeszcze bezpieczni, póki tamci na dole nie ocknęli się i nie zrozumieli, co ku nim nadchodzi. W górze zaśpiewały piszczałki. Włokita zawtórował im pełnym uniesienia wrzaskiem. Osadzona na kiju końska szczęka klekotała prześmiewczo. Niżej pierwsze sierotki wbiegały już na trakt. Słońce grało na żeleźcach halabard, po ostrzach berdyszy, pik i kos bojowych ześlizgiwało się promieniami w dół, pomiędzy pył i kamienie, które wkrótce oblekły się w rdzawą barwę. I tylko je miał Włokita przed oczami, kiedy stok urwał się nagle pod nim, a nogi wyprysnęły w górę, bezładnie młócąc powietrze. Krwawe błoto, z którego bogini ulepi nowy świat. Coś zakłuło go w piersi. Może przeczucie ostrza, któremu wybiegł na spotkanie. • • • – Nie! – wykrzyknął Zird Zekrun i jego bezgłośny wrzask natychmiast odarł Mroczka z wszelkiej woli. Ciemność, która tuż wcześniej wydawała się pusta i bezpańska, napęczniała gwałtownie obecnością boga i wszystkie jego myśli zogniskowały się w odległym obrazie bitwy. Późno. Za późno. Strzały wyprysły już z łuków i nic nie dało się zatrzymać. • • • Rytar ciął instynktownie, bo i brakło czasu na kalkulacje. Pałasz wszedł w ciało posuwistym ruchem, nabytym podczas godzin ćwiczeń pod okiem rodziciela, fechmistrzów, a nade wszystko babki, która była nauczycielem surowszym od innych. I suchy kmiotek z wytrzeszczonymi oczami i gębą nabrzmiałą od wrzasków zwalił się gdzieś pomiędzy kopyta, ścichł wśród kwików zwierząt i ludzkiego wycia. Tyle że w jego miejsce natychmiast pojawił się następny. Dźgnął czubkiem szydła, sięgając ku powęzowi, w miękkie końskie podbrzusze. Zwierz stęknął, spłoszony, i uskoczył, o włos mijając ostrze. Rytar krzyknął – ni to w przestrachu, ni w proteście – i uderzył z zamachu napastnika. Chłopina, chyba zręczniejszy od pierwszego, a może lepiej wyćwiczony w grasantce, zwinął się w sobie i uchylił się. Nie uciekał jednak. Wparł się piętami w stratowaną ziemię i uchwycił oburącz szydło, żeby zastawić się przed ciosem. Rytar zaśmiał się sucho – dźwięk, jaki wyszedł mu z gardła, przypominał raczej szczeknięcie i zaraz zniknął wśród wszechobecnego łoskotu. Chłopak zawinął pałaszem. Brzeszczot, hartowany przez kowalskich mistrzów jeszcze w czasach, gdy Kii Krindar chadzał pomiędzy śmiertelnikami, rozpłatał drzewce jak pergaminową błonę i aż po próg zagłębił się w ciało. Nie zdążył go wyszarpnąć, kiedy czyjeś ręce wczepiły mu się w strzemię. Dziewczynka szarpała go z całej siły, usiłując ściągnąć z siodła. Oczy połyskiwały gorączką w chudej, wynędzniałej twarzy. Zawahał się. Na moment oderwał od niej wzrok, szukając ponad traktem jasnego szyszaka dowódcy. Wszędzie wokół, jak fala plugastwa, roili się starcy w porwanych siermieszkach, nędzarze z kiścieniami, kobiety noszące na ciałach znak moru. Owszem, przy wilczojarskim gościńcu z dawna pętały się gromady oberwańców, grabieżą i żebractwem nękając podróżnych. Nigdy jednak nie śmieli występować z taką zaciekłością. Chłopak nie pomniał, żeby kiedykolwiek zastąpili mu drogę, nawet jeśli wracał z gospody bez czeladzi i spity na umór. Nie dojrzał ani Pocieja, ani regimentarskiej chorągwi. Towarzysze rozproszyli się pomiędzy pogruchotanymi wozami, na własną rękę usiłując ujść tej czerni, która kłuła ich i ogryzała jako psi niedźwiedzia. A przecież tam w tyle szła cała potęga Wężymordowej armii. Surmistrz musiał już wiedzieć o ataku. Z pewnością ktoś przebił się do niego z wieścią. Choćby pojedynczy człowiek. Lecz trąbki regimentowe milczały i zniknął gdzieś znak Pocieja z nieodzownym żurawim skrzydłem, symbolem czujności, oraz pękami białych i zielonych wstęg. Więc każdy walczył z osobna, jedynie ze swoją śmiercią u boku, nie dbając o resztę. Raptem ból ściągnął wzrok Rytara w dół. Dziecko wbiło mu nóż w łydkę. Nigdy później nie umiał sobie przypomnieć, co się stało. Cios zatarł się w jego pamięci, podobnie jak krzyk i krew rozlewająca się nagle po zmizerowanej twarzy. We wspomnieniu pozostał tylko trzask kości, upiorne mlaśnięcie, kiedy kopyta konia zagłębiły się w ciele dziewczynki i na zawsze popchnęły je niżej, pomiędzy kamienie i błoto. Tymczasem kmiotkowie zewsząd nadbiegali. W baranicach i skórzanych kaftanach, w watowanych kubrakach i zwykłych koszulinach parli ku rycerzom. Niepomni na ciosy, opadali ich po dwóch, po trzech, halabardami ściągali z siodeł, dźgali włóczniami brzuchy wierzchowców, kiścieniami gruchotali twarze jeźdźców. Niektórzy nie mieli nic, nawet masłaków z końskiej szczęki osadzonej na gibkim drzewie. Lecz nawet ci nie wahali się, nie zostawali w tyle. Chwytali zbrojnych gołymi rękami, ciągnęli ich za końskie czapraki, za rozety na podpiersiach, za strzemiona. I zaraz znikali, rozsiekani, rozniesieni na ostrzach. Na prawo od Rytara drab w baranicy poderżnął gardło jednemu z towarzyszy ze Świętego Hufca. Mizerykordia jak połyskliwa żmijka wślizgnęła się poza krawędź kirysu i zaraz wypełzła, tocząc za sobą strużkę zdradzieckiej czerwieni. – O Kwietna Pani – jęknął Rytar, patrząc na pogruchotane resztki srebrnych gałęzi, oplatające ramiona tamtego. – O słodka Bad Bidmone. Tyle że tamci w górze również wzywali Bad Bidmone. • • • – Cofnąć się! – Pociej darł się tak, jakby mu gardło miało zaraz pęknąć od wrzasku, i z trudem usiłował zapanować nad przerażonym wierzchowcem. – Cofnąć się, ścierwa, bo pozabijam! |
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner
Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner
Esensja czyta: Grudzień 2009
— Jędrzej Burszta, Jakub Gałka, Anna Kańtoch, Marcin T.P. Łuczyński, Daniel Markiewicz, Beatrycze Nowicka, Monika Twardowska-Wągrowska, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski
Letni deszcz. Sztylet
— Anna Brzezińska
Kołatka w kształcie łba kota czyli o tym, że nic się nie kończy
— Karina Murawko-Wiśniewska
Wiedźmie kłamstwa
— Anna Nieznaj
Królewny i karliczka
— Magdalena Kubasiewicz
Esensja czyta: Listopad 2014
— Miłosz Cybowski, Jacek Jaciubek, Paweł Micnas, Agnieszka ‘Achika’ Szady, Konrad Wągrowski
Gdzie diabeł nie może, tam wiedźmę pośle
— Magdalena Kubasiewicz
Oczy błękitne jak niebo
— Magdalena Kubasiewicz
Esensja czyta: Styczeń 2011
— Jędrzej Burszta, Anna Kańtoch, Joanna Kapica-Curzytek, Marcin Mroziuk, Beatrycze Nowicka, Joanna Słupek, Agnieszka Szady, Monika Twardowska-Wągrowska, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski
Jak dawniej nie będzie
— Jędrzej Burszta
Chwała ogrodów, błoto i morze
— Michał R. Wiśniewski
Kategoria A
— Michał R. Wiśniewski
Niewielka wojna
— Michał Kubalski