Pierwsze opowiadanie – „Zbrodnia lorda Artura Savile” – stanowi zaledwie skromne preludium przed koncertową groteską tytułowego „Upiora rodu Canterville’ów”. W nim uroczy, krnąbrny, nieco egotyczny umarlak dzielnie walczy z upartym sceptycyzmem postępowej amerykańskiej rodziny. Lecz na nic upiorne odgłosy, wymyślnie zastawione zasadzki – bezlitosny racjonalizm nowych mieszkańców kruszy godność i autorytet upiora zamczyska.
Morderca – nieudacznik i zakompleksiony duch
[Oscar Wilde „Upiór rodu Canterville’ów” - recenzja]
Pierwsze opowiadanie – „Zbrodnia lorda Artura Savile” – stanowi zaledwie skromne preludium przed koncertową groteską tytułowego „Upiora rodu Canterville’ów”. W nim uroczy, krnąbrny, nieco egotyczny umarlak dzielnie walczy z upartym sceptycyzmem postępowej amerykańskiej rodziny. Lecz na nic upiorne odgłosy, wymyślnie zastawione zasadzki – bezlitosny racjonalizm nowych mieszkańców kruszy godność i autorytet upiora zamczyska.
Oscar Wilde
‹Upiór rodu Canterville’ów›
Wilde’a znamy z setek aforyzmów i paradoksów, którymi nasycał swoje dzieła, a które dziś jawią się w prasie jako intelektualne ozdobniki wysokiego lotu
1). Pędził dość ekscentryczny żywot: znany był z błyskotliwego, cierpkiego dowcipu i szargania wszelkimi świętościami. Żył tak, jak gdyby życie było kolejnym utworem do napisania; zmarł w osamotnieniu i kompletnej niemal nędzy.
Zgoła niereprezentatywną dlań etykietkę stanowi „Upiór rodu Canterville’ów” oraz „Zbrodnia lorda Artura Savile” – tandem opowiadań znanych i lubianych, wielokroć wydawanych na polskim rynku. Wnikliwego czytelnika mierzi w nich przede wszystkim prosty, a nawet prymitywny warsztat. I całkiem słusznie, bowiem styl Wilde’a w czasie pisania tychże historyjek dopiero nabierał kształtów. Znać jeszcze kompozycyjne szwy, narracyjną niezgrabność, wreszcie niedostatki fabuły, którą traktuje miejscami nieco „po macoszemu”. Nadto wielkiemu aforyście przyszło niefortunnie na myśl, iż wypada napisać coś sposobem jakim się zwykle opowiada. Gawędziarski rodowód nie jest przecież wcale tajemnicą: wiemy, że „Upiór rodu Canterville’ów” znany był w londyńskich salonach dużo wcześniej zanim pojawił się drukiem w popularnych magazynach. Dlatego też niedostatki treści należy odbierać raczej z wyrozumiałym dystansem. W przeciwnym razie całość może się wydać „ździebko” pokraczna.
Schemat fabularny „Zbrodni…” osnuty został wokół perypetii cwaniaczkowatego lorda, który prowadzić musi zawziętą batalię z Losem aby osiągnąć sercowy błogostan w ramionach pięknolicej ukochanej. Droga do zbrodni staje się nieoczekiwanie pretekstem do przewrotnej wariacji na temat ludzkiego sumienia. Główny bohater odznacza się mianowicie permanentnym, dziwacznym stanem moralnego znieczulenia – kac moralny po prostu go nie dotyczy. Potrafi jednak jakimś cudem kochać, w dodatku całkiem szczerze. W ten sposób Wilde brawurowo łamie literacką konwencję klecąc groteskową fantazję fatalistyczną w klimacie znanym dzisiaj choćby z filmików „Monty Pythona”.
Niemniej pierwsze opowiadanie („Zbrodnia lorda…”) stanowi zaledwie skromne preludium przed koncertową groteską tytułowego „Upiora…”. W nim uroczy, krnąbrny, nieco egotyczny umarlak dzielnie walczy z upartym sceptycyzmem postępowej amerykańskiej rodziny. Lecz na nic upiorne odgłosy, wymyślnie zastawione zasadzki – bezlitosny racjonalizm nowych mieszkańców kruszy godność i autorytet upiora zamczyska. Na uwagę zasługuje tutaj zwłaszcza zakończenie – wyjątkowo czerstwe, zaskakująco sprośne.
Oto mamy przyzwoity popis inteligentnej, przekornej zabawy z oklepanymi schematami gotyckiej opowieści. Wilde traktuje treść z wielkim przymrużeniem oka. Świadomie prowokując czytelnika łamie skostniałe dotąd stereotypy i wstawia w ich miejsce dowcipne, nieprawdopodobne poniekąd zdarzenia. Najmocniejszą stroną opowiadań jest więc sprawna mieszanka grozy i czarnego humoru. Na uwagę zasługuje też nader trafnie oddany klimat epoki, kreślony z duża dawką autoironicznych, sarkastycznych uwag. Autor pisze barwnie, nie nudząc czytelnika wydumanym, napuszonym pomysłem. Co tu dużo gadać – ma po prostu klasę.
Ech, gdyby tylko wydawca nie wyłożył się w trzech istotnych miejscach. Bo po pierwsze: brakuje jakiejkolwiek wzmianki o autorze, wskutek czego kiepsko kojarzący czytelnik gotów pomyśleć, że czyta dzieło jednego z autorów współczesnych. Rzecz druga: nie mówi się nic o regułach czarnego romansu, którego opowiadania są wytrawnym pastiszem (a bez tego trudno pojąć szermierkę konwencjami!!!). Po trzecie zaś: okładka jest dobitnie nieadekwatna do treści. Oprócz tego wydawca nie raczył na niej zaznaczyć, iż w środku znajdują się dwa opowiadania, nie jedno.
Pomijając owe kosmetyczne poniekąd wady, uzyskujemy produkt całkowicie strawny, smakowity, acz nie wybitny. Przeczytać można. Trzeba tylko wiedzieć po co, no i jak…
1) Ot, dla przykładu: „Idealny mężczyzna powinien zawsze mówić więcej, niż myśli i zawsze więcej myśleć, niż mówi”; „Nie ma niedyskretnych pytań, są niedyskretne odpowiedzi”; „Doświadczenie to nazwa, którą każdy nadaje swoim błędom”.