Oficer MO Szczęsny, co sugeruje już zresztą samo nazwisko, to prawdziwe dziecko szczęścia. Po śledztwie opisanym w swej debiutanckiej „powieści milicyjnej” Anna Kłodzińska postanowiła uhonorować go awansem na kapitana i przenosinami do Komendy Miejskiej. Tym samym powinien się też zmienić format prowadzonych przez niego spraw. I rzeczywiście! W „Złotej bransolecie” na jego drodze staje wyjątkowo podstępny bandyta.
PRL w kryminale: Biały Kapitan ze Śródmieścia
[Anna Kłodzińska „Złota bransoleta” - recenzja]
Oficer MO Szczęsny, co sugeruje już zresztą samo nazwisko, to prawdziwe dziecko szczęścia. Po śledztwie opisanym w swej debiutanckiej „powieści milicyjnej” Anna Kłodzińska postanowiła uhonorować go awansem na kapitana i przenosinami do Komendy Miejskiej. Tym samym powinien się też zmienić format prowadzonych przez niego spraw. I rzeczywiście! W „Złotej bransolecie” na jego drodze staje wyjątkowo podstępny bandyta.
Anna Kłodzińska
‹Złota bransoleta›
W czasach Polski Ludowej komisy pozwalały poczuć się jak na Zachodzie; podobnie zresztą, jak późniejsze – patrząc z perspektywy końca lat 50. XX wieku – sklepy otwierane pod szyldem „Pewexu”. Trafiały tam towary sprowadzane z zagranicy, których nie sposób było uświadczyć w tak zwanym handlu uspołecznionym. W komiksach zaopatrywali się ci, którym nie brakowało gotówki, w większości prywaciarzy i kombinatorzy, wyprzedawali się natomiast przedwojenni bogacze, którzy w ustroju komunistycznym stracili swój uprzywilejowany status. Być pracownikiem takiej placówki, to było ogromne wyróżnienie. O stanowiska ekspedientek i ekspedientów niemal dosłownie bito się, korumpowano kierowników, od których zależało, kto zostanie zatrudniony. Praca w takim miejscu pozwalała bowiem na robienie pokątnych interesów. A co najważniejsze: klientami byli przecież najczęściej ludzie wyjątkowo zamożni.
Nic więc dziwnego, że komisy z jednej strony pozostawały pod szczególną pieczą Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa, z drugiej – przyciągały ludzi z półświatka. Stąd był już tylko krok do tego, by trafić na łamy „powieści milicyjnych”. Całkiem możliwe, że jako pierwsza wykorzystała ten wątek Anna Kłodzińska w wydanej w 1958 roku w MON-owskiej serii „Labirynt” „Złotej bransolecie”. Autorka, wciąż jeszcze pozostająca również dziennikarką, postanowiła pójść za ciosem i po całkiem udanym debiutanckim kryminale „
Śledztwo prowadzi porucznik Szczęsny” (1957) po zaledwie roku postanowiła ponownie powierzyć dochodzenie temu samemu oficerowi. W tym czasie jednak (bezimienny) Szczęsny awansował z porucznika na kapitana oraz został przeniesione z jednego z dzielnicowych komisariatów do Komendy Miejskiej. Jednocześnie też z uwagi na swoje wyjątkowo jasne włosy zapracował sobie na ksywkę… Biały Kapitan. Jak Tolkienowski Saruman.
Jest mroźny styczeń (możemy domyślać się, że 1958 roku). W sklepie komisowym na Nowym Świecie, a więc w samym centrum stolicy, kończy się dzień pracy. Kierownik Andrzej Zadrożny i sprzedawca w dziale futer Jerzy Cichoń odprawiają do domu kolejnych pracowników; szef zgadza się nawet za kasjerkę, która spieszy się na seans w kinie, zanieść dzienny utarg do banku. Zależy im obu, aby choć na chwilę w kantorku przylegającym do sklepu zostać we dwóch. Mają bowiem wspólne interesy – kombinują, oszukują, a zgromadzone środki ukrywają w specjalnej skrytce za szafką. Uzbierało się już tego całkiem sporo. Klucze do tajemnego sejfu ma Zadrożny, który niechętnie wydziela kasę swojemu wspólnikowi. Nawet wtedy gdy jest mu ona potrzebna. Jak dzisiaj. Pretekstem jest… zbyt późno – już po zamknięciu i zasłonięciu skrytki – zgłoszona prośba.
Zadrożny jest wyjątkowo ostrożny. Raz, że doskonale orientuje się, co grozi za to, czego dopuszcza się z Cichoniem; dwa, że nie może ufać pozostałym pracownikom – drugiemu ekspedientowi, kasjerce, nawet posługaczowi sklepowemu, jednookiemu Janowi Dzwońcowi. Po pracy kierownik komisu wraca do domu. Coś jednak nie daje mu spokoju. Obawia się, że kompan, rozeźlony brakiem pożyczki, może wyciąć mu jakiś numer. Postanawia więc w nocy, mimo mrozu, udać się do sklepu, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku i w ten sposób ukoić skołatane nerwy. Wewnątrz zastaje nieproszonego gościa. Kiedy podejmuje próbę interwencji… – domyślacie się zapewne, do czego dochodzi? Następnego dnia przed południem ciało Zadrożnego zostaje znalezione w kantorku w kałuży krwi. Żyje jeszcze, ale szansa na to, że dojdzie do siebie, jest niewielka – wykrwawiał się tak przez kilka godzin.
Na miejscu zdarzenia pojawia się milicja. Jednym z pierwszych oficerów jest kapitan Szczęsny, który dowiaduje się o sprawie przypadkowo, robiąc akurat zakupy w okolicznej aptece. Dla dalszego dochodzenia ten przypadek okazuje się błogosławieństwem. Ale, jak się później okazuje, śledztwo jest skomplikowane i nadzwyczaj długie. Szczęsny bliski jest nawet poddania się. I pewnie tak by się stało, gdyby kilka miesięcy później nie stracił życia w wyjątkowo tajemniczych okolicznościach szpitalny chirurg Jan Kępiński. To lekarz, który w styczniu starał się ratować umierającego Zadrożnego. Kapitan przesłuchiwał go wówczas, jak również asystującą mu przy operacji salową Irmę Szymańską – i miał wrażenie, że oboje coś przed nim ukrywają. Jakkolwiek okrutnie to zabrzmi, by śledztwo mogło ruszyć z miejsca, potrzebna była kolejna ofiara. Bez niej najprawdopodobniej milicji nigdy nie wykryłaby sprawcy zbrodni na Zadrożnym (który przy okazji obrobił złodziejską skrytkę kierownika komisu).
Czy coś w ten sposób spojleruję? Chyba nikt z Was nie miał do tego momentu wątpliwości, że prędzej czy później kapitan Szczęsny rozwiąże zagadkę obu zbrodni? Literatura milicyjna końca lat 50. (późniejsza zresztą również) nie mogła przecież pozostawić zbrodni (i zbrodniarza) bez kary. Zło musi zostać napiętnowane. W książkach sławiących funkcjonariuszy MO nie ma miejsca na fuszerki. A jeśli nawet przytrafiają się (oj, jednemu z sierżantów mocno dostaje się od oficera), to głównie po to, aby główny bohater mógł je w spektakularny sposób naprawić i tym samym udowodnić swoją fachowość. Nie ma zmiłuj! Jakby przebiegli i inteligentni nie byli bandyci, ze Szczęsnym nie wygrają! Nawet biorąc to pod uwagę, „Złotą bransoletę” czyta się z zainteresowaniem. Najciekawiej wypadają sceny, w których kapitan zapędza się do zakazanych dzielnic stolicy, przypominających amerykańskie i zachodnioeuropejskie slumsy, gdzie gnieżdżą się najgorsi z najgorszych. Tam wylęga się Zło! Tam niewiele brakuje, by dzielny oficer przypłacił swą brawurę życiem.