Nową powieść Marcina Wolskiego, „Ekspiację” czyta się szybko i bezproblemowo – by równie szybko i bezproblemowo ją zapomnieć. Zapewne jest to niezły materiał wyjściowy do scenariusza filmowego, ale od powieści oczekujemy więcej.
Bondzik w sutannie
[Marcin Wolski „Ekspiacja” - recenzja]
Nową powieść Marcina Wolskiego, „Ekspiację” czyta się szybko i bezproblemowo – by równie szybko i bezproblemowo ją zapomnieć. Zapewne jest to niezły materiał wyjściowy do scenariusza filmowego, ale od powieści oczekujemy więcej.
To nie jest, wbrew „blurbiście”, baśń. W żadnym rozumieniu. To thriller polityczny, z żywą, filmową akcją, paroma poważnymi potknięciami narracyjnymi i kompletnym kiczem na zakończenie. Nadto okraszony tyradami politycznymi, wymierzonymi głównie w postkomunizm, a raczej – w komunizm, bo Wolski najwyraźniej w żadne „post-” nie wierzy. Słusznymi („słusznie prawi…”, jak mawiali ongiś Rycerze Trzej), ale zanadto obciążającymi dość krótką powieść. Jeśli się po nich prześlizgnąć, „Ekspiację” czyta się szybko i bezproblemowo. I równie szybko i bezproblemowo zapomina.
Domeną Marcina Wolskiego jest krótka forma. Skecz, bajka, powiastka. W nich jest świetny. Powieści wychodzą mu – powiedzmy – średnio. Antybaśnie (stare i nowe) czyta się znakomicie, ale rama narracyjna, w którą wprawił je w „Antybaśniach z 1001 dnia” (SuperNOWA 2004), paczy się i trzeszczy. Powieści, składające się na „Wolski the BEST-iarium” (Solaris 2002) są cieniem dawnych, odcinkowych słuchowisk radiowych. Podobnie z innymi, zwłaszcza nowszymi, pisanymi w widocznym, coraz większym pośpiechu. Wyjątkiem jest znakomity „Alterland” (W.A.B. 2003), grający kilkoma alternatywami najnowszych dziejów Polski.
„Ekspiacja” się Wolskiemu nie udała. Ta historia o polskim Bondzie w sutannie (choć przez większą część akcji – bez niej) jest być może dobrym materiałem wyjściowym dla scenariusza filmowego: w kinie nawet przeraźliwy kicz zakończenia byłby do przełknięcia (znacznie przeraźliwszymi karmiło nas już amerykańskie kino). Ale od powieści oczekujemy więcej, gdyż czytając posługujemy się intelektem w większym stopniu , niż oglądając film.
Byłoby lepiej, gdyby autor osądził tę opowieść w nieodległej przyszłości, dodał jakiś element wyraźnie fantastyczny (choćby technologię zrzutu obrazów z pamięci biologicznej do komputerowej, która uwiarygodniłaby raport Omegi). Byłaby to niezła opowieść ku pokrzepieniu serc: dwójka Polaków dobija komunistyczną hydrę, po drodze odrąbując jej liczne poboczne głowy. Skoro jednak autor chciał nawiązać do polskich wyborów parlamentarnych 2001 r. oraz ataku na World Trade Center, musiał zlikwidować alternatywę, wprowadzić dzieje w ich rzeczywisty, tj. dokonany nurt.
Pomysł wyjściowy jest chybiony. Komunistyczny „zapamiętywacz”, już przeszło siedemdziesięcioletni, wklepuje do komputera tysiące stron zapamiętanych w ciągu dziesięcioleci dokumentów, relacji etc., a następnie bez większych problemów wynosi dysk z domu starców (szpitala?). To jeszcze mogę „łyknąć”. Ale tego, że w taki materiał CIA „kupuje” niemal bez zastanowienia, już nie. Każdy solidny wywiad potraktowałby takie rewelacje bardzo podejrzliwie i sprawdzałby je przez rok – dwa. Tak, jak starannie, wielokanałowo sprawdzano dokumenty, przekazywane przez płk Kuklińskiego, zanim zaczęto wierzyć mu bez zastrzeżeń.
Jeszcze śmieszniej brzmi to, że Amerykanie już 12 września 2001 r., zanim jeszcze opadły dymy po WTC, nie tylko dokonali intelektualnego „odwrócenia przymierzy”, ale w ciągu dosłownie paru godzin zwinęli przygotowania do szeroko zakrojonej operacji i zatarli wszystkie ślady. Gdyby autor dał Waszyngtonowi trzy, może pięć dni na ocenę nowej sytuacji i przygotowanie odpowiednich kroków, zabrzmiałoby to wiarygodnie. Nietrudno byłoby poprowadzić intrygę w ten sposób. Ale Wolskiemu się śpieszyło, jakby ścigał się z Clancym czy Ludlumem.
Intryga jest też zanadto przewidywalna. Bardzo szybko domyślamy się, że kolejne kontakty ks. Pawła okażą się agentami bezpieki, że w końcu zgrzeszy on z Dominiką, a ta przeżyje zburzenie WTC – bo przecież dobry Bóg nie może zrobić tego swemu wiernemu, choć grzesznemu słudze (tj. ks. Pawłowi). A gdy agent CIA, zresztą koreański katolik, mówi, że coś jest „równie mało prawdopodobne, jak nalot bombowy na Pentagon”, od razu wiemy, że kulminacja akcji będzie związana z 11 września.
Wspomniane na wstępie polityczne tyrady, nawiązujące do licznych wydarzeń rzeczywistych (jak zamordowanie Jaroszewiczów) i domniemanych (jak motywacja proamerykańskiego kursu SLD), są racją bytu tej książki. „Ekspiacja” ma nas przekonać do tego, że w komunistycznych służbach specjalnych tak naprawdę nic się nie zmieniło, że wciąż kontrolują one bieg wydarzeń w Europie Środkowej, jeśli nie na całym świecie. Umocnić w poglądzie, że żyjemy w sieci wielkiego, precyzyjnie koordynowanego spisku. W świecie, w którym miliony ludzi wierzą w istnienie „Archiwum X”, w którym „Kod Leonarda da Vinci” jest traktowany jako źródło wiedzy o historii, „Ekspiację” trzeba traktować jako agitkę. Literacko znacznie lepszą od tych socrealistycznych, ale ideowo będącą ich lustrzanym odbiciem.
Nie wierzę w tego rodzaju spiskowe wizje: świat jest zbyt skomplikowany, by jakiekolwiek pojedyncze centrum dyspozycyjne mogło go kontrolować, nawet w skali kraju średniej wielkości. Nie wierzę też w bezbłędnie realizowane plany, które może pokrzyżować jedynie Opatrzność (co autor wyraźnie sugeruje). Zajmując się zawodowo analizą polityczną doceniłem znaczenie takich czynników sprawczych, jak niekompetencja, głupota, bałagan, niedoinformowanie, błąd w ocenie sytuacji. Nie jestem też skłonny uwierzyć np. w to, że politykowi nie może się przydarzyć zwyczajny wypadek drogowy, że na jego dom nie mogą napaść pospolici kryminaliści. A choć stare powiązania agenturalne istotnie wciąż mają znaczenie, to raczej drugorzędne.
Ta spiskowa wizja polityki jest także – z czego Wolski chyba nie zdaje sobie sprawy – dziedzictwem komunizmu. To komunistyczna propaganda przez dziesięciolecia głosiła tezę o „światowym spisku imperializmu”, odpowiedzialnym między innymi za inwazję stonki ziemniaczanej, egzystencjalizm i zamordowanie J.F. Kennedyego (naprawdę!), a pośrednio wmawiała nam przekonanie o wszechobecności i wszechmocy „ubecji”. To w komunistycznym ujęciu rzeczywistość dzieliła się bez reszty na nieliczne „siły światła” (czerwonego) i niezliczone, świetnie zorganizowane „zastępy cienia”. Dziś podobnie myślą lewicowi antyglobaliści i ekologiści (kategoria „systemu”). Jest też w tej koncepcji (zwłaszcza w ujęciu Wolskiego i podobnych) coś uderzająco oświeceniowego – wiara w potęgę Rozumu, zdolnego tworzyć wszechogarniające, bezbłędne plany. A przecież dla nowej prawicy, do której zalicza się Wolski, Oświecenie jest źródłem zła, trapiącego naszą cywilizację… Ot, taki paradoks.