Rynek książek ekonomicznych skierowanych do możliwie masowego czytelnika ma się już na tyle dobrze, że „Sekrety ekonomii” nie zrobią na nim dużego zamieszania. Niemniej książka Tima Harforda trzyma stosunkowo wysoki poziom, jaki wypracowały pokrewne tytuły.
Kto stoi za zgniłymi jajami?
[Tim Harford „Sekrety ekonomii, czyli ile kosztuje twoja kawa?” - recenzja]
Rynek książek ekonomicznych skierowanych do możliwie masowego czytelnika ma się już na tyle dobrze, że „Sekrety ekonomii” nie zrobią na nim dużego zamieszania. Niemniej książka Tima Harforda trzyma stosunkowo wysoki poziom, jaki wypracowały pokrewne tytuły.
Tim Harford
‹Sekrety ekonomii, czyli ile kosztuje twoja kawa?›
Publikacji popularnego w Anglii dziennikarza przyświeca cel, który autor obwieszcza już na wstępie, mianowicie umożliwienie odbiorcy spojrzenia na świat oczami ekonomisty. I narzuconemu sobie wyzwaniu Harford podołał, pokazując to, czego przeciętny zjadacz chleba nie ma szansy dostrzec – kulisy i mechanizmy stojące za wieloma aspektami rynku towarowego czy bankowego. Przechodzi przy tym od szczegółu do ogółu. Początkowe rozdziały poświęca na uzmysłowienie czytelnikowi, od czego zależy cena produktów, jakie możemy kupić w supermarketach, by w dalszej części książki skupić się na kryzysie bankowym, rozwoju państw i problemie biedy (co jednak nie oznacza: podsunąć gotowe rozwiązania tych problemów).
Najmocniejsza strona „Sekretów ekonomii” wynika właśnie z przyjętego założenia – one rzeczywiście poszerzają naszą perspektywę poprzez pokazanie, w jaki sposób myślą ci, którzy na kreowanie rynku mają często gigantyczny wpływ. Swoje wytłumaczenie znajdują nie tylko cena okładkowego kubka kawy, ale też kwoty, jakimi obraca się na rynku nieruchomości czy to, jak sklepy wpływają na decyzje zakupowe swoich klientów (np. brzydkie opakowania towarzyszące produktom z tzw. marki własnej są brzydkie z bardzo konkretnego powodu i tym powodem nie jest wcale oszczędność producenta). Przytaczane są również sposoby, po jakie sięgają sprzedawcy, by dowiedzieć się, ile tak naprawdę jesteśmy w stanie za konkretny towar zapłacić, co jest bodaj najcenniejszą informacją, jaką mogą oni o kliencie uzyskać. A że mało ma to wspólnego z potocznym wyobrażeniem wolnego rynku? Cóż, jak pokazuje Harford choćby na przykładzie konstruowania przetargów, by osiągnąć jak najbliższe ideału warunki sprzedaży, często trzeba włożyć naprawdę wiele wysiłku.
Znakomicie, że w „Sekretach…” pojawiły się rozdziały dotykające tematów mocno dyskutowanych w debacie publicznej, szczególnie głośnych ostatnio m.in. w Polsce. Autor poszerza naszą perspektywę w kwestii dwóch takich zagadnień: finansowaniu służby zdrowia oraz kosztach produkcji. Pisząc o trudnościach w ocenie finansowania zabiegów medycznych dochodzi do konkluzji, że „kalkulacje finansowe zawsze skłaniają do masowego fabrykowania żenujących zaleceń” – na podanych przez niego przykładach rzeczywiście widać, że nie tylko my borykamy się z problemami dotyczącymi finansowania tych czy innych procedur medycznych, refundacji leków, etc. To, co logiczne z punktu widzenia pacjenta czy opisującego pozorny brak logiki dziennikarza, wcale nie musi być tej logiki pozbawione, jeśli spojrzeć na to oczami ekonomisty. Często okazuje się, że absurdalne na pierwszy rzut oka rozwiązanie ma swoje uzasadnienie w jak najbardziej rozsądnych procedurach, a głównym powodem, dla którego owo rozwiązanie zostaje przez opinię publiczną wyśmiane, jest naturalnie brak odpowiednich środków – wszak z nieograniczonym budżetem zawsze dałoby się zrobić więcej i lepiej.
Równie potrzebny kontekst Harford wprowadza do dyskusji o postępowaniu dużych koncernów, które swoje fabryki umiejscawiają w biednych państwach. Niezależnie od tego, co sądzimy o podobnych zabiegach, dla miejscowej ludności to ciągle lepsza propozycja niż dotychczasowe możliwości zarobku, a same fabryki wywołują pozytywne efekty – im jest ich więcej, tym bardziej konkurują płacami, a miejscowi zdobywają wiedzę technologiczną. Nawołując do bojkotu takich firm warto pamiętać, że gdy dana fabryka zostaje zamknięta, okoliczna ludność straci prawo wyboru. Oczywiście można się tu z Harfordem nie zgadzać, ale dominujący w mediach przekaz zwykle ogranicza się do „fatalnych warunków pracowniczych”, zapomina się jednak o tym, że te warunki porównujemy ze standardami świata Zachodu, a nie z tym, co ubogich mieszkańców np. krajów azjatyckich czeka, gdy tych fabryk zabraknie. Kolejną rzeczą, jakiej nie można w podobnych rozważaniach pominąć, jest fakt, że każde prawo zabraniające czy ograniczające import z podobnych miejsc (w książce zwanych „wyciskaczami potu”), będzie miało swoich beneficjentów – i z pewnością nie będą nimi zwolnieni pracownicy, a po prostu konkurencja z kraju, który embargo wprowadza.
Wprowadzić, ale w błąd, może za to okładkowy cytat z „The Economist” – da się o tej książce powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że jest „zabawna”. W niczym jej to oczywiście nie umniejsza – Harford pisze stylem bardzo przystępnym, jedynie z rzadka podpiera się wyliczeniami, a jeśli już to robi, stara się wyjaśniać je jak najbardziej klarownie. Do tego stopnia, że momentami skala uproszczeń może nieco radzić tych, którzy z ekonomią radzą sobie całkiem nieźle, ale taka już „Sekretów…” uroda. Skierowane raczej do szerszego grona odbiorców dbają, by nie wpaść w naukowy ton, w konsekwencji np. przyczyny kryzysu bankowego tłumaczone są przy pomocy… paczkowanych zgniłych jajek.
Takim „zgniłym jajkiem” na pewno nie są „Sekrety ekonomii” – książka bardzo przydatna, a przy tym w sposób przyjazny wyjaśniająca powiązania między uczestnikami rynku, w dodatku czyniąca to bez epatowania liczbami, wykresami czy statystykami. Rozczarowani mogą być tylko ci, którzy o ekonomii naczytali się już sporo i wymieniona wyżej problematyka nie jest im obca. Wszystkim pozostałym powinno się udać, z pomocą autora, odkryć kilka sekretów nawet wówczas, gdy mają swoją metodę na rozpoznawanie zgniłych jajek.
"Wprowadzić, ale w błąd, może za to okładkowy cytat z „The Economist” – da się o tej książce powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że jest „zabawna”."
- pewnie po angielsku było "fun" - całej masie ludzi jakoś ciągle nie chce się zmieścić w głowie, że to nie to samo, co "funny".