Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Sebastian wychodzi z założenia, iż „Lot nad kukułczym gniazdem” arcydziełem jest, a Kesey kończy się na tej książce i kropka. Tak jakby każdy pisarz musiał produkować się na jedno kopyto. „Lot…” jest, i owszem, arcydziełem, ale Kesey napisał oprócz niego kilka rzeczy równie istotnych – tyle że zupełnie INNYCH, nie będących takimi gorszymi „Lotami…”, tylko całkiem osobną parą kaloszy. „Lot…” wpisuje się zapewne w nurt beatników, a na pewno jest wstrząsającym studium łagrowo-psychiatrycznym. „Czasami wielka chętka” to realistyczna epopeja z życia drwali, o obłędnej dynamice i dzikiej narracji. „Pieśń żeglarzy” to czystej wody fantastyka, dla odmiany zdrowa psychicznie.
Otwórz oczy
[Ken Kesey „Pieśń żeglarzy” - recenzja]
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Sebastian wychodzi z założenia, iż „Lot nad kukułczym gniazdem” arcydziełem jest, a Kesey kończy się na tej książce i kropka. Tak jakby każdy pisarz musiał produkować się na jedno kopyto. „Lot…” jest, i owszem, arcydziełem, ale Kesey napisał oprócz niego kilka rzeczy równie istotnych – tyle że zupełnie INNYCH, nie będących takimi gorszymi „Lotami…”, tylko całkiem osobną parą kaloszy. „Lot…” wpisuje się zapewne w nurt beatników, a na pewno jest wstrząsającym studium łagrowo-psychiatrycznym. „Czasami wielka chętka” to realistyczna epopeja z życia drwali, o obłędnej dynamice i dzikiej narracji. „Pieśń żeglarzy” to czystej wody fantastyka, dla odmiany zdrowa psychicznie.
Ken Kesey
‹Pieśń żeglarzy›
Gdyby nie przyrodzony mi z powodu płci oraz poniekąd rasy brak zdolności honorowej, to wyzwałabym Sebastiana Chosińskiego na udeptaną ziemię. Wyzwałabym, szargnął albowiem moją świętość, recenzując tak, a nie inaczej „Pieśń żeglarzy” Kena Keseya – moją ulubioną książkę fantastyczną, jedną z najlepszych znanych mi powieści amerykańskich i, moim zdaniem, najciekawszą rzecz, jaką Kesey napisał.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Sebastian wychodzi z założenia, iż „Lot nad kukułczym gniazdem” arcydziełem jest, a Kesey kończy się na tej książce i kropka. Tak jakby każdy pisarz musiał produkować się na jedno kopyto. „Lot…” jest, i owszem, arcydziełem, ale Kesey napisał oprócz niego kilka rzeczy równie istotnych – tyle że zupełnie INNYCH, nie będących takimi gorszymi „Lotami…”, tylko całkiem osobną parą kaloszy. „Lot…” wpisuje się zapewne w nurt beatników, a na pewno jest wstrząsającym studium łagrowo-psychiatrycznym. „Czasami wielka chętka” to realistyczna epopeja z życia drwali, o obłędnej dynamice i dzikiej narracji. „Pieśń żeglarzy” to czystej wody fantastyka, dla odmiany zdrowa psychicznie.
Postmodernizm, zdiagnozowany przez Sebastiana w „Pieśni żeglarzy” tonem zbliżonym do zarzutu, nie rzucił mi się w oczy. To książka bez szczególnych bajerów, bez dzikich zabiegów formalnych i bez sklejania wszystkiego ze wszystkim. Nie mogę też zgodzić się z całkiem jawnym zarzutem, że to „mydlana opera z tundrą w tle”; jeśli Sebastianowi „Pieśń żeglarzy” kojarzy się przede wszystkim z „Przystankiem Alaska”, bo dzieje się w Kuinak, to pewnie O. Henry, Karol May, „Tańczący z wilkami” i trzeciorzędne westerny to dla naszego dzielnego recenzenta też jeden pies (koń?), bo traktują o Dzikim Zachodzie, Indianach, kowbojach, krowach i takich tam pierdołach.
Lokalizacja powieści jest całkiem nieprzypadkowa i ma wiele wspólnego z zupełnie niedostrzeżonym przez Sebastiana „zmaganiem się z najistotniejszymi problemami współczesnego świata”. „Pieśń żeglarzy” ukazuje Amerykę w niedalekiej przyszłości – w bardzo ciekawym stadium rozwoju, przypominającym trochę „Zamieć” Stephensona. „Pieśń…” pokazuje jednak realia nie centrów cywilizacji, a jej obrzeży – zamiast cyberpunkowych gadżetów mamy więc poczciwe zodiaki do pływania, cessny do latania i kutry do połowu halibuta. Miejsce zostało, jak dla mnie, wybrane celowo i nie stanowi bynajmniej „dyżurnego tła egzotycznego” – to właśnie te obrzeża mają szansę poradzić sobie w sytuacji… No, jak na powieść fantastyczną przystało, pojawia się oczywiście SYTUACJA, której bohaterowie i cały ich światek będą musieli stawić czoła. Co do „drążenia zawiłości ludzkiej psychiki”, której też jakoś Sebastianowi w „Pieśni…” brakuje, to owszem, nie ma tu ani świrologii „Lotu…”, ani grzebania w emocjach „Wielkiej chętki”. Jest za to choćby doskonale przedstawiona reakcja małej, zapyziałej społeczności na Wielkie Zło, które przypływa z zewnątrz i przed którym nie ma ucieczki. Można się tylko bronić, jeśli komuś się zechce; jeśli wszystkim się zechce.
Jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Sebastian w poszukiwaniu najistotniejszych problemów oraz zawiłości istotnie wymiękł po kilkudziesięciu stronach, przez co nie został ani trochę wzbogacony. Współczuję. Ominęła go i boska scena podania wrednej ekologistce magicznej herbatki, i Carmody tańczący hornpipe’a, i indiańska orgia rodzinna z azotanem amylu (nie dla wrażliwych), i romantyczna w swej prostocie sytuacja, w której pewien szczeniak musiał zwolnić łóżko dla ważniejszych celów. Ominął go wreszcie nieśpieszny finał, w którym cywilizacja załamuje się po cichu, nie z wielkim BUM, tylko z delikatnym sykiem. Alaska sobie poradzi…?
Przechodniu, nie daj się zwieść – przeczytaj „Pieśń żeglarzy” czym prędzej. Jeśli podziwiasz Keseya za „Lot nad kukułczym gniazdem”, to wiesz, że tego autora stać na wiele – nie licz wszakże na klon tamtej powieści. Jeśli nie podziwiasz albo nie znasz, to przeczytaj po prostu dla kawałka solidnej fantastyki. Bez ufoków i bez neurowszczepów, za to z ciekawą grą w „co będzie, jeżeli”.