„W sercu fantastyki” mało w Polsce znanego francuskiego teoretyka literatury i sztuki Rogera Cailloisa, powinna być lekturą obowiązkową twórców parających się fantastyką. Po jej przeczytaniu mogą ze zgrozą dojść do wniosku, że to, co od zawsze uważali za wyrafinowaną fantastykę jest tylko zwykłym efekciarstwem, natomiast źródła prawdziwej fantastyki należy szukać w miejscach zupełnie innych, często mało przez nich oczekiwanych.
Fantastyka zamknięta w detalach
[Roger Caillois „W sercu fantastyki” - recenzja]
„W sercu fantastyki” mało w Polsce znanego francuskiego teoretyka literatury i sztuki Rogera Cailloisa, powinna być lekturą obowiązkową twórców parających się fantastyką. Po jej przeczytaniu mogą ze zgrozą dojść do wniosku, że to, co od zawsze uważali za wyrafinowaną fantastykę jest tylko zwykłym efekciarstwem, natomiast źródła prawdziwej fantastyki należy szukać w miejscach zupełnie innych, często mało przez nich oczekiwanych.
Roger Caillois
‹W sercu fantastyki›
Pisząc „W sercu fantastyki” Caillois postawił sobie za cel zdefiniowanie sztuki fantastycznej, biorąc na warsztat przede wszystkim grafikę i malarstwo renesansowe, od czasu do czasu czyniąc wycieczki do twórczości XVIII i XIX wieku. Co więcej, z góry odrzuca twórców pokroju Boscha, skupiając się na niszowych malarzach, znanych zapewne jedynie teoretykom sztuki. Wydawałoby się zatem, że to pozycja dla specjalistów zainteresowanych malarzami, o których nikt już nie pamięta. Nic bardziej mylnego. Wnioski, które wyciąga Caillois są na tyle uniwersalne, że odnoszą się nie tylko do malarstwa ale i do literatury, filmu i wszelkich sztuk mających coś wspólnego z fantastyką czy horrorem. Rozważania o przedstawionych artystach są jedynie pretekstem do zdefiniowania ogólnych prawideł, odnoszących się do całości gatunku.
Caillois na początku zaznacza, że odrzuca wszystko, co jest „fantastyką z założenia”, czyli dzieło powstałe specjalnie w celu zbicia widza z tropu, zaskoczenia go wizją, w której nic nie wygląda jak w świecie rzeczywistym. Uważa, że fantastyczność nie może być wynikiem jakiejś z góry przyjętej estetyki. Jest to co najwyżej zwykłe efekciarstwo – tym tłumaczy odrzucenie Hieronima Boscha jako malarza fantastycznego – co może dla niektórych brzmieć jak herezja. Dalej jest jeszcze ciekawiej – odrzuca też wszelką sztukę ilustrującą baśnie, legendy i mitologię. To, co już zupełnie brzmi jak bluźnierstwo jest jednak zupełnie logicznie uzasadnione – w tym przypadku źródło fantastyki nie leży w ilustracji, lecz w materiale literackim, do którego ilustracja się odnosi. Sam obraz nie jest autonomiczny, spełnia rolę pomocniczą wobec tekstu. Fantastyka nie bierze się tutaj z wizji malarza, lecz jest tylko odbiciem tekstu autorstwa kogoś innego.
W tym momencie mamy wrażenie, że zostało już odrzucone prawie wszystko to, co tradycyjnie było pojmowane jako fantastyka. Co więc właściwie zostaje? I tu Caillois daje jasną odpowiedź – według niego wrażenie niesamowitości płynie nie z samego tematu, lecz ze sposobu jego potraktowania. Nie potrzeba potworów, aby przerazić – można to zrobić równie skutecznie ilustrując na przykład zwykły atlas anatomiczny – na dowód przytaczana jest cała galeria ilustracji, na których modele ustawieni w wymyślnych pozach sami rozchylają sobie skórę ukazując własną anatomię, szkielety paradują na tle dziwnych budowli, czy zwierząt itp. Jako wzorcowy obraz Caillois przedstawia też portret ambasadorów Hansa Holbeina, gdzie na pierwszym planie pojawia się zawieszona w powietrzu czaszka, ukazana na dodatek w szalonym skrócie perspektywicznym. Dochodzimy do ciekawego paradoksu – ilustracja przedstawiająca jakiś fantastyczny świat, zorganizowany według widocznych zasad (nawet, jeśli są to zasady inne od tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni), jest fantastyczna tylko dla nas. Dla mieszkańców przedstawionego świata jest on zupełnie normalny. Tymczasem, według Cailloisa, prawdziwa fantastyka pojawia się dopiero wtedy, kiedy już w samej ilustracji jest jakaś wewnętrzna sprzeczność, coś, co nie pasuje do całości przedstawionego świata. W tym momencie przedstawiona sytuacja jest fantastyczna zarówno dla oglądających tę ilustrację, jak i dla bohaterów tej ilustracji.
Następnie jesteśmy prowadzeni przez całą galerię obrazów, na których Caillois systematycznie doszukuje się różnych dziwnych, wyjętych z kontekstu elementów. Co więcej, nie szuka wytłumaczenia ich obecności – wręcz przeciwnie, udowadnia, że pewne elementy nie mają prawa istnieć w przedstawionym świecie i właśnie ich niewytłumaczalna obecność jest źródłem fantastyki w pełnym tego słowa znaczeniu. Fantastyka natomiast ginie, gdy nawet najdziwniejsze elementy są umieszczone w obrazie według jakiejś systematyki. Co więcej, często brak wyjaśnienia dla obecności jakiegoś elementu odkrywa więcej ukrytych znaczeń, niż naciągana teoria tłumacząca jego obecność.
Wnioski stąd płynące są jak najbardziej uniwersalne – podam pierwszy z brzegu przykład – „Lśnienie” Stanleya Kubricka – najbardziej przerażającą sceną jest pojawienie się dwóch dziewczynek stojących w korytarzu, właśnie dlatego, że nie ma prawa ich tam być. Gdyby postawić zamiast nich dowolnego potwora, efekt byłby bez porównania mniejszy. Stwór fantastyczny nie straszy, jeśli na pierwszy rzut oka widać, że jest fantastyczny. Straszy, jeśli nie wiemy, czy jest to istota realna czy też nie. Ridley Scott wiedział co robi nie pokazując przez cały film Obcego w „Ósmym pasażerze Nostromo”. Podobnież Spielberg nie pokazywał od razu rekina w „Szczękach”. I efekt w obu przypadkach był piorunujący. Podobne przykłady można mnożyć.
To tylko kilka wniosków płynących z tej książki. Czyta się ją nie jak rozprawę filozoficzną, lecz jak kryminał, odkrywając zagadki kolejnych obrazów. Można mieć do Cailloisa pretensje o radykalizm w odrzucaniu „klasyków” fantastyki, jego pomysły są często bardzo zbieżne z teoriami surrealistów, jednak przedstawia on swoje własne, „autorskie” pojmowanie fantastyki i nie można odmówić mu przy tym oryginalności. Poza tym, to nieczęsta okazja, aby przyjrzeć się bardzo rzadkim rycinom i ilustracjom, których brakuje w popularnych albumach o sztuce. Książka przedstawia w większości artystów mało znanych, może i zapomnianych, jednak ich wizje nadal wywierają ogromne wrażenie i warto je przypomnieć. Szczególnie w kontekście mizerii współczesnych ilustracji (a właściwie ich braku) w książkach.
Jeszcze słowo o edycji książki. Każda z dotychczasowych pozycji wydawnictwa „słowo obraz terytoria” była wydana wyjątkowo starannie – nie inaczej jest w tym przypadku. Bogato ilustrowana, ze staromodnym układem tekstu, sprawia wrażenie reprintu sprzed dobrych parudziesięciu lat. Ciekawostką jest fakt, że strony, podobnie jak w starych wydawnictwach, nie są porozcinane. Do serca fantastyki trzeba się więc dobrać przy pomocy noża.