Nie, nie kot. ‘Cod’. Czyli dorsz. A w ogóle Robert Langdon, pardon, Donglan, to safandułowaty nudziarz. Nie, żeby u Dana Browna było inaczej, ale u Dona Brine’a (vel Sos Własny) nikt nie ma już co do tego wątpliwości. To się musiało w końcu stać. „Kod Leonarda da Vinci” doczekał się swojej parodii – „Kodu Edy Vinci”.
Dawid Juraszek
Kot da Vinci
[A.R.R.R. Roberts (jako Don Brine) „Kod Edy Vinci” - recenzja]
Nie, nie kot. ‘Cod’. Czyli dorsz. A w ogóle Robert Langdon, pardon, Donglan, to safandułowaty nudziarz. Nie, żeby u Dana Browna było inaczej, ale u Dona Brine’a (vel Sos Własny) nikt nie ma już co do tego wątpliwości. To się musiało w końcu stać. „Kod Leonarda da Vinci” doczekał się swojej parodii – „Kodu Edy Vinci”.
A.R.R.R. Roberts (jako Don Brine)
‹Kod Edy Vinci›
Akcja powieści rozgrywa się w Londynie. Kiedy kustosz Galerii Narodowej, Jacques Sauna-Lurker, zostaje okrutnie zamordowany za pomocą metrowego dorsza, najbardziej niegramotny anagramotolog z Uniwersytetu Londyńskiego, Robert Donglan, o godzinie dziewiątej wieczorem zostaje sprowadzony na miejsce zbrodni przez inspektora Charlesa „Krzywego” Tasha z CBŚ, by rozpocząć walkę na śmierć i życie z nieokreślonym przeciwnikiem. Celem jest wyjaśnienie przedwiecznej tajemnicy. Zagadkowy przekaz: „Kościół katholicki kazał mnie zabić”, skreślony ostatkiem sił przez zadorszowanego kustosza, zostaje rozkodowany, ale w rozgrywkę włącza się nieoczekiwanie piękna, powabna i apetyczna kryptolożka Sophie Nudivue, która pomaga Donglanowi w ucieczce z łap podejrzanego inspektora Tasha. To tylko początek spirali zdarzeń, prowadzącej do sedna tajemnicy, która może zdruzgotać podwaliny naszej cywilizacji.
Powieści Browna to bardzo wydajne pożywki dla kultur bakterii z gatunku Parodia travestis. Nie dziwota, że A.R.R.R. Roberts (jako Don Brine) rzucił się na ów podatny grunt i zaczął ile wlezie natrząsać się z brownowskich bohaterów spod jednej sztancy, z zamiłowania do dygresji i prostych technik wprowadzania suspensu, łopatologicznej faktografii, urywania akcji w najmniej spodziewanym, więc i najbardziej spodziewanym momencie, by na następnej stronie trywialnie ją podjąć, itp. Razem z nim natrząsamy się i my, np. kiedy narrator ni z gruszki, ni z pietruszki, serwuje nam pouczające wykłady na temat historii, sztuki i historii sztuki, czy też prędkości dźwięku w różnych gazach, lub gdy do roli Donglana w ewentualnej ekranizacji typuje czołówkę hollywoodzkich aktorów: „byle to nie był nieznośnie wciskający się w każdą produkcję filmową Tom Hanks”.
Czyżbyśmy zatem, w samą porę, bo pomiędzy wydaniem oryginału książkowego a premierą jego ekranizacji, otrzymali dobrą, nieżenującą, a śmieszną parodię bestsellera? Zamiast banalnie odpowiadać wprost, posłużę się cytatem:
Odbicie w lustrze było odbiciem jego samego, wysokiego, przystojnego mężczyzny o serdecznej twarzy, nieco szpakowatego na skroniach, co dla Amerykanów może stanowić źródło niejakiej konfuzji, ponieważ Anglicy inaczej piszą słowo ‘siwy’: grey zamiast gray. Logika (jeśli w odniesieniu do ortografii języka angielskiego można mówić o jakiejkolwiek logice) nakazywałaby również inaczej je wymawiać, grij zamiast grej, ale oni tego nie robią.
Roberts/Brine z powodzeniem rozpoznał i wydobył na wierzch słabości oryginału. Zawziął się i wymyślił spisek bezczelnie urągający zdrowemu rozsądkowi czytelnika, a zarazem analogiczny do „tajemnic” Browna. Celnie zakpił z papierowych postaci i ośmieszył ich nieskazitelność. Akcję poprowadził na złamanie karku, wyjaśnienia niemiłosiernie poodwlekał, a żarty bardzo takie sobie, przeplótł dowcipami całkiem niczego sobie. Zapewnił rozrywkę prostą, ale przyjemną w odbiorze, czym dorównał pierwowzorowi. A jednak zachował się egoistycznie i, nie bójmy się tego słowa, szowinistycznie, sporą część humoru opierając na grach językowych, osadzonych na gruncie języka angielskiego.
Tłumacz, Tomasz Bieroń, zrobił co mógł. Dobrą, momentami bardzo zabawną polszczyzną, starał się nadrobić „niedostatki” oryginału. Jednak już na starcie skazał się (a może skazał go wydawca?) na porażkę, obierając złą strategię przekładu. Na pewno nieraz zadrżała mu ręka (mniemać tak pozwala jego warsztat), niemniej przemógł się i zostawił w książce rzeczy, które powinien był wyciąć bez cienia litości.
Z trudno przekładalnych żartów z francuszczyzny Donglana i angielszczyzny Nudivue tłumaczowi udaje się jeszcze tu i ówdzie jakoś wybrnąć. Gorzej z licznymi odwołaniami do postaci anglojęzycznego obszaru kulturowego, które w polskim przekładzie zostają zredukowane do nic nie znaczących nazwisk. Gry językowe (jak powyższa z grey i gray) zwyczajnie żenują, zamiast bawić czy choćby pozostawać niezauważonymi. Z okładki straszą mało śmieszne „trudne słowa” (które to pojęcie, w angielszczyźnie dotyczące kilkusylabowych wyrazów, zwłaszcza pochodzenia łacińskiego, w polszczyźnie nie wywołuje porównywalnych emocji). Donglan traci całą stronę na roztrząsanie przedrostków nieistniejącego słowa „konkluzywny”, a czytelnik czuje, że w tym momencie powinien się śmiać, ale na twarz wypełza mu jedynie wymuszony grymas.
Zważywszy na to, że dorsz jest absolutnie kluczowym elementem układanki, do której rozwiązania zmuszony jest skołowany Donglan, wypada nam z tym większą troską pochylić się nad ciężką dolą tłumacza. Oryginalne „The Da Vinci Code”, czyli „Kod Leonarda da Vinci”, przeistacza się bowiem w „The Va Dinci Cod”, czyli „Dorsz va Dinciego”. Jak się do tego ma „Kod Edy Vinci”? Nieszczególnie. I w tym sęk.
Trudno wyobrazić sobie, by ktoś był w stanie wykoncypować dobry ekwiwalent nieszczęsnego tytułowego dorsza. Ale wiele z nieprzekładalnych lub przekładalnych nieśmiesznie fragmentów można było przecież po prostu wyciąć. Książka straciłaby na objętości, ale zyskałaby na klarowności. Ledwo by wtedy, co prawda, przewyższała objętością obszerne opowiadanie, ale niedostatki rozmiarowe w dwójnasób nadrobiłaby intensywnością i zrozumiałym, po prostu swojskim, humorem.
„Kod Edy Vinci” może być strawnym deserem po lekturze lub seansie „Kodu da Vinci”. Uchachać się nie uchachamy, ale rozerwiemy raczej na pewno.