Czy jazda windą może być straszna? Kto jechał obskurnym „dźwigiem osobowym” w towarzystwie podejrzanych typów, wieczorem i na ostatnie piętro, ten wie, że może. Zygmunt Miłoszewski w swojej debiutanckiej powieści „Domofon” chce straszyć jednak bardziej w zgodzie z tradycją literackiego i filmowego horroru. Czyli upiorami.
Dawid Juraszek
Lepiej sprawdź, czy kabina znajduje się za drzwiami…
[Zygmunt Miłoszewski „Domofon” - recenzja]
Czy jazda windą może być straszna? Kto jechał obskurnym „dźwigiem osobowym” w towarzystwie podejrzanych typów, wieczorem i na ostatnie piętro, ten wie, że może. Zygmunt Miłoszewski w swojej debiutanckiej powieści „Domofon” chce straszyć jednak bardziej w zgodzie z tradycją literackiego i filmowego horroru. Czyli upiorami.
Zygmunt Miłoszewski
‹Domofon›
Akcja „Domofonu” rozgrywa się w nieprzyjemnym bloku na warszawskim Bródnie, do którego wprowadza się małżeństwo z prowincji. Pech chce, że akurat wtedy winda ucina głowę jednemu z lokatorów. Świadek twierdzi, że ofiara starała się wydostać z windy, jakby coś ją ścigało. Policja odkrywa, że to nie pierwsza tragedia w tym bloku. Do tego lokatorzy zachowują się podejrzanie, a z domofonu słychać dziwne dźwięki…
Brzmi jak zawiązanie intrygi odcinka „Z Archiwum X”? Autor nie kryje swoich inspiracji kulturą masową. Na kartach powieści wprost padają nazwiska Muldera i Scully, pojawia się nawiązanie do filmu „Obcy: Ósmy pasażer Nostromo”, wymieniany jest Stephen King. Autor ma jednak większe aspiracje, niż tylko nastraszyć czytelnika. Marzy mu się horror „socjologiczno-psychologiczny”. Stąd przekrój społeczny bloku i pogłębione portrety lokatorów.
Agnieszka i Robert to młode, niezbyt dobrane małżeństwo na dorobku, Kamil jest „marnotrawnym synem” rozczarowanych rodziców, z kolei Wiktor to reporter dręczony demonami przeszłości. Każdego z bohaterów poznajemy w świetnie rozpisanych scenach – w trakcie podróży do nowego mieszkania, podczas głupiej i niebezpiecznej zabawy z kumplami, na kluczowej rozmowie kwalifikacyjnej. Jest też dewotka opiekująca się chorą matką, psychoterapeuta, który doskonale odnalazł się w kapitalistycznej rzeczywistości, matka samotnie wychowująca córeczkę, czy obleśny były wuefista. Samo śledztwo prowadzi nietypowa (jednak w stereotypowy sposób) para policjantów.
Z niewątpliwym talentem Miłoszewski odmalowuje portrety psychologiczne swoich postaci. W przekonujący sposób przedstawia ich rozterki i przywary, drzemiące w nich zło i bolesne wspomnienia. Dzięki tej przenikliwości spojrzenia stron powieści nie zaludniają humanoidalne pojemniki z krwią, które trzeba tylko poprowadzić w odpowiednie miejsce, by mogły tejże krwi malowniczo się pozbyć. Miłoszewski pokazuje, że nie trzeba posoki i flaków, by solidnie nastraszyć odbiorcę. Rozpisana na czterech stronach jazda windą przeraźliwie wciąga i odpycha zarazem, nocne koszmary bohaterów emanują niewypowiedzianą makabrą. Paradoksalna pustka bloku, gdzie „z każdej strony ktoś siedzi za ścianą” staje się naturalną przestrzenią grozy, czającej się za załomem piwnicznego korytarza czy po prostu piętro wyżej.
Z drugiej jednak strony Miłoszewski momentami jakby wzdragał się przed użyciem bardziej plastycznego opisu czy dosadnego dialogu, ze szkodą dla ekspresyjności przekazu. Nie tylko miłośnicy gore i splatterpunka, ale i czytelnicy pożądający sugestywności języka mogą krzywić się na niekiedy zbyt ostrożną i oszczędną w środkach relację. Bywa też, że groza grzęźnie w rozbudowanych ponad miarę i potrzebę dialogach. W miarę rozwoju akcji zaczyna się wydawać, że budowanie mrocznego nastroju schodzi na dalszy plan, a nadrzędnym celem autora staje się nieustanne pogłębianie wizerunku bohaterów, konfrontowanie różnych postaw życiowych, czy wręcz zapoznawanie czytelnika z własnymi upodobaniami muzycznymi. Do rangi symbolu tej ostatniej maniery urasta Rod Stewart, o którym bohaterowie nieoczekiwanie ucinają sobie dyskusję przed ważnym punktem zwrotnym. Muzyk nie okazuje się niestety strzelbą, która wypala w ostatnim akcie. Zaskakujące? Może. Ale nie takie zaskoczenia są w literaturze pożądane.
A przecież Miłoszewski dowodzi, że potrafi przyzwoicie zaskoczyć czytelnika, także od strony formalnej. Pojawiająca się w prologu narracja pierwszoosobowa znika na długo, by znienacka przypomnieć o sobie czytelnikowi. Niektóre dialogi przypominają bardziej listy dialogowe, ale to, co wydaje się być tylko pustym chwytem, okazuje się mieć solidne uzasadnienie fabularne.
Odsłaniany po kawałku, niczym opowieść o Domeyce i Doweyce, dwupłaszczyznowy dramat przeszłości Wiktora to jeden z najmocniejszych punktów „Domofonu”. Sama przyczyna tajemniczych i strasznych wydarzeń, których areną jest blok na Bródnie, pomimo współczesnego sztafażu bez trudu wpasowuje się w tradycję horroru. Rozprawę z ciemnymi siłami, dokonującą się zarówno na klatce jak i w umysłach lokatorów, też trudno uznać za absolutnie nowatorską. Podobnie diagnozę kondycji współczesnego człowieka, którą wcale nie przy okazji prezentuje nam Miłoszewski. A jednak, mimo że można mieć zastrzeżenia do pojedynczych fragmentów „Domofonu”, całość ma siłę i świeżość.
Wydawca na okładce nazywa książkę „pełnym czarnego humoru thrillerem”. To przyciasna szufladka. W swoim debiucie Miłoszewski zawarł znacznie więcej. Momentami może trochę zbyt dużo, może czasem nie do końca na temat, ale na pewno z pasją i polotem.
Rewelacja :)