Nie jest to praca popularnonaukowa o teorii poznania, lecz po prostu powieść akademicka. Jej bohaterowie pracują na wyższej uczelni; jak wszystkie postacie literackie przeżywają mniej lub bardziej fascynujące przygody, ale ponadto myślą. Rozważają teorie literatury, zajmują się bytem, społeczeństwem, walką postmodernizmu ze scjentyzmem… Nie interesują ich natomiast nauki ścisłe, do tego powieść akademicka jeszcze nie dorosła.
Róża dla monochromatycznej Mary
[David Lodge „Myśląc…” - recenzja]
Nie jest to praca popularnonaukowa o teorii poznania, lecz po prostu powieść akademicka. Jej bohaterowie pracują na wyższej uczelni; jak wszystkie postacie literackie przeżywają mniej lub bardziej fascynujące przygody, ale ponadto myślą. Rozważają teorie literatury, zajmują się bytem, społeczeństwem, walką postmodernizmu ze scjentyzmem… Nie interesują ich natomiast nauki ścisłe, do tego powieść akademicka jeszcze nie dorosła.
Przypuszczam, że wszyscy czytelnicy tej recenzji czytali o Schrödingerze i o jego nieszczęsnym kocie? Większość zapewne zetknęła się też z pojęciem „chińskiego pokoju”. A czy słyszał kto o „monochromatycznej Mary"? Przyznam, że z wstrząsającymi losami bohaterki tego eksperymentu myślowego zetknąłem się dopiero teraz, w książce Davida Lodge’a „Myśląc…”.
Nie jest to praca popularnonaukowa o teorii poznania, lecz po prostu powieść akademicka. Jej bohaterowie pracują na wyższej uczelni; jak wszystkie postacie literackie przeżywają mniej lub bardziej fascynujące przygody, ale ponadto myślą. Rozważają teorie literatury, zajmują się bytem, społeczeństwem, walką postmodernizmu ze scjentyzmem… Nie interesują ich natomiast nauki ścisłe, do tego powieść akademicka jeszcze nie dorosła.
Zgodnie z postulatem Starszych Panów, wyrażonym w piosence „Mambo Spinoza”, czytelnik tych książek „filozofii liźnie”, chociaż oczywiście znajdzie też wiele „o tym, jak do się lgną dorośli”. Czytadło dla intelektualistów, krótko mówiąc.
Ten gatunek literacki jest specjalnością angielską. U nas – zdaje się – nie reprezentowany w ogóle. David Lodge jest jednym z bardziej znanych autorów tego nurtu, choć nie jedynym. Wiernych czytelników mają jego poprzednie powieści, jak np. „Zamiana”, „Mały światek” czy najciekawsza chyba „Fajna robota”.
Wspomniane tytuły powiązane są postaciami bohaterów i miejscem akcji: fikcyjnym Uniwersytetem w Rummidge. „Myśląc…” nie należy do cyklu, akcja toczy się na – również nieistniejącym – uniwersytecie w Gloucester. Nawiązaniem do poprzednich powieści jest wzmianka o doktor literatury Robyn Penrose, która przyjeżdża na gościnne wykłady prosto z kart „Fajnej roboty”.
„Myśląc…” jest książką aktualną. Jej akcja toczy ‘tu i teraz’, a w każdym razie ‘tuż obok i przed chwilą’: w Wielkiej Brytanii roku 1998. Ukazała się w roku bieżącym – przy okazji pochwała dla wydawcy – dostaliśmy ten tytuł bez zwłoki i w niezgorszym przekładzie.
Autor książki ma obecnie 65 lat i pewnie dlatego pisze o ludziach dojrzałych, koło pięćdziesiątki. Tym razem bohaterami są: Helen, poczytna pisarka, która przyjechała na prowincjonalny uniwersytet prowadzić płatne kursy „twórczego pisania” i Ralph, dyrektor Centrum Kognitywistyki tejże uczelni. Różnią się płcią, co popycha akcję. Różnią się poglądami na duszę ludzką, co stanowi ‘oś intelektualną’ tekstu.
Pisarz starannie odrobił lekcję – konsultował się z wieloma fachowcami od sztucznej inteligencji i wyszło to całości na dobre. Miałbym tylko jedno zastrzeżenie: tak autor (co zrozumiałe – literat) jak i jego bohaterowie (a to już niedopuszczalne, gdy mowa o specjalistach z tej dziedziny) żyją i umierają w przekonaniu, że nie można definitywnie usunąć pliku z dysku komputera. Fachowiec powinien jednak wiedzieć…
Książka sprawi wiele uciechy znawcom współczesnej literatury angielskiej. Autor bawi się w tekście różnymi konwencjami stylistycznymi, wprowadza kilku narratorów. Zawód bohaterki pozwala też gładko wtrącić do tekstu parodie stylu kilku znanych pisarzy.
Intelekt intelektem, a o zmysłach też wiele można się dowiedzieć. Rozpustnik – nie rozczaruje się. Smakosz chętnie poczyta o smacznej, choć niezdrowej kuchni w Pradze czeskiej. Każdy czytelnik zapewne rozmarzy się przy opisie podgrzewanego basenu z sekwojowego drewna, w którym można zanurzyć się w czasie śnieżycy.
Nie zabrakło też dwóch, całkiem udanych, przyjęć. Jest to chyba nieodzowny element mikroświatka angielskich wyższych uczelni – we wszystkich książkach „akademickich” bohaterowie urządzają party.
Zamiast podsumowania po prostu odpowiem na pytanie: „czy warto czytać powieści akademickie w ogóle, a tę w szczególności”. Tak, warto. Bardzo Zdecydowanie warto. Mimo, że po zamknięciu kart książki jeden problem pozostanie otwarty: czy pracownicy uniwersytetów całymi dniami myślą o naturze świata, cudzołożąc w wolnych chwilach, czy też proporcje są raczej odwrotne…