„Dzieci Húrina” nie są dziełem na miarę „Władcy Pierścieni”, ale na pewno skupiają w sobie to, co w twórczości Tolkiena najlepsze. Uzupełniona i wyraźnie poszerzona historia, znana już z „Niedokończonych opowieści”, to pozycja obowiązkowa nie tylko dla fanów dziejów Śródziemia, ale dla każdego, kto pragnie odbyć podróż w bogaty świat legend.
Legenda
[J.R.R. Tolkien „Dzieci Húrina” - recenzja]
„Dzieci Húrina” nie są dziełem na miarę „Władcy Pierścieni”, ale na pewno skupiają w sobie to, co w twórczości Tolkiena najlepsze. Uzupełniona i wyraźnie poszerzona historia, znana już z „Niedokończonych opowieści”, to pozycja obowiązkowa nie tylko dla fanów dziejów Śródziemia, ale dla każdego, kto pragnie odbyć podróż w bogaty świat legend.
J.R.R. Tolkien
‹Dzieci Húrina›
Minęły trzy dekady od dnia wydania „Silmarillionu” i ćwierćwiecze od ukazania się „Niedokończonych opowieści Numenoru i Środziemia”. Przez ten czas Christopher Tolkien – spadkobierca i opiekun literackiej spuścizny ojca – zbierał i porządkował elementy kolejnej baśniowej historii z tolkienowskiego świata legend. „Dzieci Húrina” to rozszerzona i w pełni uporządkowana wersja opowieści, którą czytelnicy poznali już we wcześniejszych publikacjach. I tylko z pozoru przypomina wielokrotne odgrzewanie tych samych dań bądź żerowanie syna na talencie ojca. Christopher nie popełnił błędu, wydając „Silmarillion”, tak samo jak nie zrobił tego, oddając do druku „Dzieci Húrina”. Dzięki niemu powieść zyskała nowy, bliższy pierwotnemu zamysłowi autora kształt.
„Dzieci Húrina” nie były tak oczekiwane jak ostatnia część historii Harry’ego Pottera, ani też nie rozeszły się w nakładzie jedenastu milionów egzemplarzy w przeciągu zaledwie doby od premiery, ale mimo to miały swoje pięć minut. Media zaczęły nagłaśniać dzień wydania powieści dopiero kilka tygodni wcześniej, traktując tę informację raczej jako ciekawostkę aniżeli wydarzenie powieściopisarskie. A co było dalej? Cisza. Przypominało to bańkę mydlaną, która, póki była duża i mieniła się kolorami tęczy, budziła zachwyt, ale gdy tylko pękła, szybko o niej zapomniano.
A przecież jest o czym mówić!
Bibliofilskie wydanie „Dzieci Húrina”, bogate w obrazy Alana Lee, jednego z najbardziej uznanych autorów ilustracji do starszych wydań dzieł Tolkiena, może wzbudzać zachwyt. Wydawnictwo Amber wiernie odwzorowało angielskie wydanie, dzięki czemu jedynym wyróżnikiem polskiej wersji jest nasz rodzimy język. Twarda okładka i piękna szata graficzna sprawiają, że książka jest ozdobą każdej półki. I chociaż stare powiedzenie mówi, iż nie należy oceniać książki po okładce, tak w tym wypadku śmiało można przyznać, że oprawa odzwierciedla wnętrze.
Jeśli chodzi o treść, to – jak już wspominałem – lwia jej część znana jest z „Niedokończonych opowieści”, ale absolutnie nie przeszkadza to w lekturze. Wcześniej historia Túrina i jego siostry znajdowała się pośród dziesiątek innych, a teraz została uzupełniona i uporządkowana, stając się odrębną powieścią. Historia życia dwójki rodzeństwa z rodu Hadora, przeklętych przez Władcę Ciemności – Morgotha, pełna jest fatalizmu i czysto greckiego tragizmu. Śmierć i nieszczęście chodzą za bohaterami niczym cienie, niszcząc wszystko i wszystkich z ich otoczenia. Owszem, są momenty, w których zaczynamy wierzyć, że zły los jednak się odmieni, ale to tylko złudzenie. Wielka chwała i doniosłe czyny nie potrafią odegnać tragicznego przeznaczenia, które po raz kolejny okazuje się siłą nie do pokonania.
„Dzieci Húrina” są jak opowiadana przez starego bajarza baśń. Nie fabuła, nie bohaterowie, ale język jest tu najważniejszym narzędziem. Klimat przekazywanej z ust do ust legendy wciąga i sprawia, że bez problemu możemy przenieść się do świata z wyobraźni autora. Umiejętność tworzenia atmosfery mitu czy starego podania jest największym atutem Tolkiena. Przypomina to trochę modelowanie nastroju tekstów na modłę mitów germańskich czy celtyckich, tak aby pasowały do mitologii Śródziemia, której fragmentem są „Dzieci Húrina”. Jest to niebywały wyróżnik prozy Anglika, który sprawia, że dzieła oksfordzkiego profesora przestają być jednymi z wielu, a stają się klasyką gatunku. A wszystko to składa się na styl, którego liczni naśladowcy Tolkiena nigdy nie potrafili odwzorować.
Niestety polskie wydanie nie ustrzegło się licznych literówek. Na plus zaliczyć należy jednak przekład Agnieszki Sylwanowicz, która wyśmienicie wywiązała się ze swojego zadania, wiernie oddając klimat prozy autora. „Dzieci Húrina” to dzieło klimatyczne, esencjonalne, zawierające w sobie najważniejsze elementy twórczości Tolkiena. I choć nie może konkurować z poprzednimi tekstami Anglika, to na pewno warte jest tego, by po raz kolejny wrócić do Śródziemia.