Czytanie tej książki jest jak układanie puzzli. Najpierw pojedyncze elementy, które właściwie nie wiadomo do czego przypiąć. Potem jest ich coraz więcej, zaczynają się dopełniać, ukazują się kontury, kształty, w końcu z układanki rozdziałów i rozdzialików wyłania się całość – i oto już wiem, że pochłania mnie opis podróży, w którą z całą pewnością nigdy się nie wybiorę! Bo aż taka odważna to ja chyba nie jestem…
Peru dla odważnych
[Beata Pawlikowska „Blondynka śpiewa w Ukajali” - recenzja]
Czytanie tej książki jest jak układanie puzzli. Najpierw pojedyncze elementy, które właściwie nie wiadomo do czego przypiąć. Potem jest ich coraz więcej, zaczynają się dopełniać, ukazują się kontury, kształty, w końcu z układanki rozdziałów i rozdzialików wyłania się całość – i oto już wiem, że pochłania mnie opis podróży, w którą z całą pewnością nigdy się nie wybiorę! Bo aż taka odważna to ja chyba nie jestem…
Beata Pawlikowska
‹Blondynka śpiewa w Ukajali›
Książkę Beaty Pawlikowskiej „Blondynka śpiewa w Ukajali” kupiłam w ubiegłym roku jako dodatek do lipcowego numeru polskiego wydania „National Geographic”. Takie powinowactwo jest zrozumiałe, bo „Blondynka…” jest pierwszą książką polskiego autora wydaną przez Natonial Geographic Society. Rekomendacja więc nie byle jaka. Niemniej musiała poczekać na tegoroczne wakacje i czas podróżniczych wypraw, które odbywam tym razem nie tyle palcem po mapie, co oczyma po kartkach książki. Wraz z Beatą Pawlikowską zabieram się w podróż po Peru, którą autorka rozpoczyna w stolicy kraju Limie. Celem jej podróży jest Quito, stolica innego państwa, Ekwadoru, gdzie czeka na nią samolot do Polski. By osiągnąć swój cel, rezygnuje ona z autobusu czy awionetki i wykorzystuje inne, nietypowe środki lokomocji, dzięki którym pokonuje peruwiańskie Andy, przemierza puszcze Amazonii, przepływa Ukajali. W ten sposób podróż jest ciekawsza.
Przeciętnemu śmiertelnikowi, czyli mnie, Peru kojarzy się z legendarnym państwem Inków, dawnymi inkaskimi miastami Machu Picchu i Cuzco, z jeziorem Titicaca, a także z malowniczą amazońską dżunglą, krainą tyleż egzotyczną, co niebezpieczną, znaną mi przede wszystkim z awanturniczo-przygodowych filmów. I ta cała sceneria nieprzebytej puszczy: dzikie zwierzęta i dziwne odgłosy, dziwne rośliny, dziwne owady, pełne grozy obrzędy i obyczaje tubylców, jednym słowem – pełna egzotyka. Oczywiście jestem świadoma, że kryją się za nią prawdziwe niebezpieczeństwa, ale są one jakby niewidoczne, przysłonięte woalką egzotycznej przygody.
Tymczasem Beata Pawlikowska całą tę egzotykę odziera z wszelkiego romantyzmu, pokazując Peru od strony kuchni. Także dosłownie, bo w książce mnóstwo jest opisów peruwiańskich potraw, na czele z narodowym przysmakiem – panierowaną świnką morską, i sposobów ich przyrządzania lub konsumowania. Nie mówiąc o zamykającej opis podróży mini-książce kucharskiej, zawierającej receptury wielu południowoamerykańskich dań i napojów.
W trakcie czytania wyłania się więc prawdziwy obraz amazońskiej puszczy, a legendarne państwo Inków też wcale tak romantycznie nie wygląda. Jaka jest więc dzisiejsza peruwiańska rzeczywistość? Co spotka podróżnika, przemierzającego wzdłuż i wszerz kraj, niegdyś królestwo rządzone przez Najwyższego Inkę? Wbrew moim oczekiwaniom relacja Beaty Pawlikowskiej to tzw. naga prawda, czyli zero malowniczości, egzotyki, tajemnicy.
Oto jaki obraz współczesnego Peru we mnie pozostał: bagna, błota, nieprzejezdne drogi i urwiska, brud i śmieci, i fetory wszelakie, duchota i spiekota, ubóstwo i nędza, i tragiczne warunki, w jakich żyje wielu ludzi, roznoszące choroby robactwo pełzające – karaluchy, pająki, i fruwające – moskity maści wszelakiej, zjadliwe muchy, a czasem nawet atakujące ludzi oszołomione stada motyli, bardziej natarczywe niż muchy i komary razem wzięte. Do tego wszędobylskie sępy, wielkie szczury, wrzaski i hałas na ulicach miast, które zbudowane są jakby albo z betonu albo blachy i plastyku. Aż wierzyć się nie chce, że niektóre z tych miast to wielkie kilkusettysięczne metropolie, współczesne centra handlu, przemysłu, nauki, że mieszkają w nich te przepiękne, zadbane Latynoski, tak często wygrywające konkursy Miss Piękności.
I rzeka. Nieszczęsna tytułowa Ukajali, w której za czasów Arkadego Fiedlera śpiewały ryby! Dzisiaj w tej rzece ryby nie tylko nie śpiewają, ale nawet żyć nie mają szans. Ukajali stała się ściekiem całego swego dorzecza. Wrzuca się i wlewa do niej absolutnie wszystko, co niepotrzebne, a jednocześnie używa jej wód do mycia, picia, gotowania…
Blondynce też nie jest na Ukajali do śpiewu, choć mężnie i z wielkim samozaparciem przemierza jej fale, narażając się na różnego rodzaju niebezpieczeństwa i dyskomforty. Ale przyznać trzeba, że blondynka Beaty Pawlikowskiej nie jest jedną z tych, o których opowiadają słynne dowcipy o blondynkach, niektóre równie beznadziejne, jak wizerunek blondwłosej bohaterki, który chcą wykreować. Ta blondynka znad Ukajali ma czułe serce i mądrą głowę. I dzięki temu wielokrotnie zmusza czytelnika do głębokich refleksji, niekoniecznie związanych z samym podróżowaniem po amazońskich wertepach, choć to one właśnie je wywołują. Myślę, że to jeden z walorów tej książki.
We wspomnianych rozdziałach i rozdzialikach, autorka opisuje rodzajowe obrazki i historyjki, które napotyka na swojej drodze, jak ta ze świnką, z którą brutalnie obchodzi się jej właściciel, czy prymitywne sposoby polowania na żółwie czy niedolę peruwiańskich psów. Konstatuje: Tak okrutny jak człowiek, nie jest żaden inny zwierz na świecie.
Ale człowiek jest okrutny także wobec przedstawicieli swojego gatunku. Podstawowa różnica między Indianinem a Europejczykiem jest taka, że Indianin przystosuje swoje życie do panujących wokół warunków, a Europejczyk zmieni świat dookoła w taki sposób, żeby było mu wygodnie. Europejczyk wytnie drzewa, wykarczuje pnie i trawę, przykryje ziemię betonem albo asfaltem, poprowadzi drogę, zbuduje sklep i pocztę. Indianin wtopi się w puszczę, chatę zbuduje z palmowej kory i liści, po leśnych ścieżkach będzie chodził boso, budził się z ptakami i zasypiał ze słońcem. Żaden Indianin nie zbudowałby w dżungli miasta. Biali ludzie uczynili to w pierwszej kolejności, w dodatku na ziemi, która nie była ich własnością.
Europejczyk bierze jak swoje tereny Indian, cywilizuje ich, okrutnie nawraca niewiernych i wykorzystuje do pracy. Nie liczy się z nikim i z niczym, ani z naturą ani z człowiekiem. Kiedy myślę o dobrym Starym Kontynencie, jego wysublimowanej kulturze i sztuce… No właśnie…
W książce Beaty Pawlikowskiej są fragmenty, które wciągają, działają na wyobraźnię, niemalże uczestniczy się w historiach, przedstawianych w dodatku z dużym poczuciem humoru. Fascynują opisy wypraw hiszpańskich konkwistadorów czy poszukiwaczy czarnego złota, czyli kauczuku, ciekawostki o związkach z Peru Gustawa Eiffela czy Henry’ego Forda. Ale są i takie miejsca, które jakoś mnie drażnią – te odnoszą się do opisów miast, domów, ulic i placów, i tych kucharek z garami lokalnych napitków i potraw, sprzedających na chodnikach i rogatkach swoje śniadania, obiady i kolacje. Bo odnoszę wrażenie, że czytałam już o tym kilka kartek wcześniej – te miasta, ulice, place i kobiety są jakby wszędzie takie same.
W pewnym momencie, po porażającym opisie przerażającej podróży statkiem po Ukajali, coraz natrętniej pojawia się we mnie myśl: po co to? po co cały ten strach, głód, zmęczenie, zmaganie się z własną słabością, ryzykowanie życiem, tropikalne choroby, duchy, dzikie zwierzęta, moskity roznoszące malarię? Skoro jest tyle pięknych, a jednocześnie bezpiecznych miejsc na świecie, też wartych zobaczenia? A podróżniczka i zarazem literatka – jakby słysząc moje wątpliwości – już śpieszy z odpowiedzią. Jestem lekko zaskoczona: skąd ona wie, że ja nie wiem?…
Kiedy autorka poznała amazońską dżunglę, okazało się, że życie może być znacznie trudniejsze niż mi się wydawało – a jednocześnie dużo bardziej niezwykłe, bogate i pełne. – pisze. – W dżungli nauczyłam się z szumu wiatru odczytywać pogodę, porozumiewać się językiem ciała, korzystać z lekarstw pochodzenia naturalnego, wsłuchiwać się w śpiew ptaków, muzykę puszczy i terkotanie owadów, głodować, polować, zdobywać, pokonywać własny strach, aż w końcu zderzyć się z uczuciami, z których istnienia nie zdawałam sobie sprawy: pobłażania dla samej siebie, litowania się nad sobą, poddawania się słabościom. Musiałam zwyciężyć. I zwyciężałam.
Więc już wiem, po co. I podziwiam autorkę „Blondynki…” za jej hart ducha i siłę woli podczas podróży po Peru. I przede wszystkim za odwagę podjęcia się takiej wyprawy. Na tę odwagę mnie chyba nie byłoby stać…