Trzeba to powiedzieć jasno: zawartość „Eus deus kosmateus” niewiele ma wspólnego z opisem wydawcy. Och, jasne, w powieści pojawia się zarówno uczeń-satanista, jak i synowa zadająca się z ukraińską mafią oraz ucieczka syna za granicę. Tyle, że żadna z tych rzeczy nie jest istotna dla akcji. To trochę jakby napisać, że „Władca Pierścieni” to książka o białym koniu, fajerwerkach i cudownym środku na porost włosów.
Pani profesor, przepraszam za wredną sukę
[Mirosława Sędzikowska „Eus, deus, kosmateus” - recenzja]
Trzeba to powiedzieć jasno: zawartość „Eus deus kosmateus” niewiele ma wspólnego z opisem wydawcy. Och, jasne, w powieści pojawia się zarówno uczeń-satanista, jak i synowa zadająca się z ukraińską mafią oraz ucieczka syna za granicę. Tyle, że żadna z tych rzeczy nie jest istotna dla akcji. To trochę jakby napisać, że „Władca Pierścieni” to książka o białym koniu, fajerwerkach i cudownym środku na porost włosów.
Mirosława Sędzikowska
‹Eus, deus, kosmateus›
Mirosława Sędzikowska znana jest głównie z groteskowo-humorystycznych opowiadań, w których niesprecyzowane polskie miasteczko zamieszkane jest, oprócz licealistów, dresiarzy, plotkujących babć i nieudolnych policjantów, także przez stare wiedźmy, młode czarownice, czarodziejów, wampiry i tak dalej. Moje ulubione to „Ten straszny Piter Sypek”, w którym sesja RPG płynnie przenika się z rzeczywistością w sposób, jakiego nie powstydziłby się żaden z mistrzów realizmu magicznego. Natomiast wydane kilka lat temu „Gandziolatki” (zbiór opowiadań z niespokojnego życia matki dwóch dorastających synów gdzieś w połowie lat 90
1)) przeminęły bez echa.
W „Eus deus kosmateus” pojawiają się postaci z tamtej książki – Błażej, Michał, Gosia – ale opisy pokręconego życia rodziny głównej bohaterki stanowią tylko przerywniki we właściwej akcji, która rozgrywa się w prowincjonalnym technikum z internatem. Mirosława jest tam sorką od polaka… to znaczy nauczycielką. Metody wychowawcze ma dość niebanalne, co najlepiej ukazuje jedna z pierwszych scen, w której kłóci się z uczniem o dwóję wystawioną mu za wypracowanie o opowiadaniu Borowskiego:
Daję sobie czas, żeby ochłonąć, potem ciągnę:
– …Kobieta ucieka. Andriej ją bije i przeklina, wrzuca razem z dzieckiem do ciężarówki i dla ciebie jest to postawa godna naśladowania? Obrona wartości rodzinnych? Naprawdę tak myślisz?
– A pani wredną suką! […] Pani nie rozumie? Miał zryty mózg przez tę całą ohydę: wyjących ludzi, stosy trupów! On to dzień w dzień widział i nienawidził wszystkiego, ale nie mógł się wyżyć na esesmanach, to się wyżył na kobiecie. Bo jak się człowiek czuje bezsilny i nienawidzi swojej sytuacji, to się wyżywa na słabszych. […]
– Napisz to. […] To, co powiedziałeś. Wszystko od zrytego mózgu. I już mnie nie zatrzymuj. […]
– Przepraszam za wredną sukę.
O takich nauczycielach zwykle mawia się, że mają świetny kontakt z młodzieżą. Pani Mirka potrafi zrugać swych wychowanków oraz uciszać ich wrzaskiem, ale jednocześnie pożycza im płyty Kaczmarskiego, przemyca do internatu po godzinach zamknięcia i ogólnie stara się wspierać duchowo, jeżeli akurat znajdzie odpowiednie słowa. Uczniowie dalecy są od ideału i z całą pewnością nie stanowią zbiorowiska grzecznych aniołków: piją, palą, czasem wdają się w bójki lub uprawiają seks w toalecie, jednak pisarka przedstawia ich z takim zrozumieniem i sympatią, że te uczucia jakimś sposobem udzielają się czytelnikowi.
Trudno właściwie powiedzieć, czy ta powieść ma jakąś konkretną akcję – to raczej zbiór scenek z życia codziennego, osnutych z jednej strony na próbie napisania nauczycielskiego pamiętnika na konkurs (kapitalne są komentarze synów narratorki czytających kolejne wersje dzieła), a z drugiej – na pojawianiu się w internacie tajemniczych postaci. Wiele lat temu jeden z uczniów z niesprecyzowanych przyczyn zabił drugiego nożem i teraz właśnie wypuszczono go z więzienia. Myliłby się jednak czytelnik, który spodziewa się jakichś emocjonujących wydarzeń czy śledztwa – to, co najważniejsze, już się wydarzyło i pojawia się tylko we wspomnieniach bohaterki, zaś motywacje i tożsamość tajemniczych postaci odsłaniane są stopniowo i niejednoznacznie w trakcie kolejnych scenek i rozmów (moim zdaniem książka byłaby lepsza bez epilogu, niepotrzebnie dopowiadającego to, czego czytelnik dawno sam się domyślił).
Narracja oparta jest w przeważającej części na dialogach, które autorka pisze przekonująco i z wyczuciem. Pojawia się wiele retrospekcji – nieraz nie do końca potrzebnych, na przykład wspomnienie bohaterki z jej własnego dzieciństwa – zaś scenki rodzinne, choć urocze (aczkolwiek jest to urok swoisty – coś jak mroczna wersja utworów Małgorzaty Musierowicz), wydają się pozbawione puenty. Natomiast obserwacje z życia są pełne niesamowitej siły oddziaływania, a niektóre z opowiedzianych historii pozostają w człowieku na dłużej.
„Eus deus…” jest książką bardzo zabawną, choć jednocześnie wcale nie wesołą, a niekiedy wręcz ponurą. Nie ma w niej również fantastyki, choć pojawia się pewien element nadprzyrodzony. Natomiast zapewne dla części czytelników stuprocentową fantastyką będą relacje panujące w rodzinie bohaterki („…moja synowa zadzwoniła na Ukrainę, do swojego ukraińskiego narzeczonego, co – rzecz zrozumiała – zdenerwowało jej chłopaka”).
Ta powieść powinna stać się lekturą obowiązkową wszystkich decydentów w instytucjach zajmujących się edukacją i opieką społeczną. Swoją drogą, zastanawiam się, który okres w literaturze jest ulubioną epoką autorki-nauczycielki. Czy przypadkiem nie pozytywizm?…
1) Książka została złożona w interesujący sposób: po jednej stronie są to „Gandziolatki”, natomiast po drugiej, do góry nogami (tak, że tom ma w rzeczywistości dwie przednie okładki), „Z wizytą u wiedźmy” – wspominane już opowiadania fantastyczne.