Teraz grał jakby na zupełnie innym instrumencie, egzotyczną melodię, impresję na motywach azjatyckich czy innych, mocną jak kawa z rumem i bezczelną jak śmiech przed obliczem króla. Daleko jej było do wysmakowanych salonowych tonów i technicznej zawiłości znanych mi etiud i symfonii. Mistrz improwizował na rozstrojonym pianinie w podłej kawiarni i świetnie się przy tym bawił.
Aleksandra Janusz
Maestro
Teraz grał jakby na zupełnie innym instrumencie, egzotyczną melodię, impresję na motywach azjatyckich czy innych, mocną jak kawa z rumem i bezczelną jak śmiech przed obliczem króla. Daleko jej było do wysmakowanych salonowych tonów i technicznej zawiłości znanych mi etiud i symfonii. Mistrz improwizował na rozstrojonym pianinie w podłej kawiarni i świetnie się przy tym bawił.
Aleksandra Janusz
‹Maestro›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Aleksandra Janusz |
Tytuł | Maestro |
Opis | Aleksandra Janusz – doktorantka w Pracowni Neurobiologii Molekularnej IBD PAN w Warszawie. Debiutowała w „Science Fiction” 4/2001 opowiadaniem „Z akt miasta Farewell”, jest autorką powieści „Dom wschodzącego słońca” wydanej nakładem wydawnictwa Runa. Publikowała opowiadania i artykuły publicystyczne w internetowym magazynie Fahrenheit, w magazynie mangi i anime „Kawaii” i w innych czasopismach. Uzależniona od książek, czyta wszystko; nie jest gatunkistką. Zawodowo zajmuje się molekularnymi mechanizmami związanymi z pamięcią i uczeniem się. |
Gatunek | historyczna |
Jesienią 1845 roku najczęściej przesiadywałem w Les Étoiles Bleues. Była to nieduża kawiarnia, dość podłego sortu; nad Sekwaną setki podobnych lokali co roku pojawiały się i znikały bez śladu. Mieli tam tanie młode wino, zawsze przypaloną kawę, słaby koniak i rozstrojone pianino, a także ładną, choć pyskatą kelnerkę; wszystko, czego potrzebuje student muzyki bez grosza przy duszy.
Srożył się już listopad, powozy rozpryskiwały uliczne błoto, a tego ranka liście bukszpanów przed moją stancją oprószyła szadź. Oparty łokciami o poplamiony stolik, piłem na rozgrzewkę wino z goździkami i układałem w myślach list do matki z prośbą o pieniądze.
Drzwi z hukiem otworzyły się do środka, popychane wiatrem. Do kawiarni, przyciskając kapelusz do czoła, z płaszczem furkocącym wokół nóg wbiegł Jacques. Policzki miał czerwone, jakby roztarł na nich szminkę, woda skapywała mu z włosów na kołnierz. Wyglądał jak zmokła tuczona kura; coś niósł pod pachą. Domknął drzwi plecami, a ostatni podmuch wiatru dotarł wreszcie do mnie, z zimnym świstem wciskając się pod koszulę.
– Alain! – zawołał Jacques radośnie. – Właśnie zrewolucjonizowałem współczesną technikę!
Wyładował ociekający deszczem pakunek prosto na mój stolik. Cofnąłem się odruchowo.
– Vive la France! – zawołał. – Patrz i podziwiaj!
Tutaj należy się kilka słów wyjaśnień. Jacques był wówczas moim współlokatorem. Studiował w École Polytechnique – geniusz z wiecznie pustym portfelem, zupełnie tak jak ja. Miał trochę nierówno pod sufitem i wolne chwile, zamiast na poszerzanie międzyludzkich znajomości, wykorzystywał budując w kuchni coraz to nowe wynalazki, które porzucał po kilku dniach lub tygodniach na rzecz kolejnego, lepszego projektu. Starałem się nie zwracać uwagi na smar w zlewie. Jacques tolerował za to moje fortepianowe wprawki późną nocą, więc byliśmy kwita. Zakrawało na cud, że nareszcie coś dokończył; koleżeńska solidarność nakazywała zatem patrzeć i podziwiać, chociaż obawiałem się, że to tylko pogorszy jego obłęd i stan kuchni.
– Ale nic nie wybuchnie?
– Co ty, Alain! – Jacques gorliwie odwijał papier pakowy. – Przedstawiam ci największy wynalazek dziewiętnastego wieku! Mechanizm, który zmieni świat podobnie, co ja mówię, bardziej niż druk!
Ludzie przy sąsiednich stolikach zaczynali się przyglądać.
– Oto szczytowe osiągnięcie nowoczesnej inżynierii! – Jacques, który natychmiast uświadomił sobie istnienie publiczności, zamaszystym gestem wskazał nieduży aparat. Plątanina drucików, wałeczek i korbka. Oraz lekarskie słuchawki.
– Maszynka do robienia makaronu – zasugerowałem. – Plus stetoskop.
Westchnął.
– Nie ma w tobie namiętności do myśli technicznej.
– Nie – przyznałem. – Nie ma. Wyjaśnij po ludzku, jak prostemu artyście.
– To urządzenie zapisuje dźwięk – oznajmił Jacques z ojcowską dumą. – Wystarczy, że będziesz mówił do tej tubki. Albo grał na fortepianie – wystarczy doczepić większą tubkę, żeby łapała muzykę z przestrzeni – i wszystko ląduje o tutaj, na woskowym wałeczku. Te maleńkie kropki to właśnie zapis dźwięku. Zakręć korbką tutaj, przestaw tutaj i możesz posłuchać, jako żywo…
– Przez stetoskop…? – przyjrzałem się mechanizmowi z nowym zainteresowaniem.
– No, coś musi go wzmacniać. Myślę o dołączeniu jeszcze jednej tubki, najlepiej mosiężnej, ale obstalunek sporo kosztuje.
– Panie uczony – odezwał się zaciekawiony głos za moimi plecami. – A czy to się do czego w ogóle przyda?
– Zapytał pan – czy się przyda?
Ukryłem twarz w dłoniach. Zaczyna się. Jacques wszedł w tryb wykładowcy.
– Moi drodzy! Wyobraźcie sobie, po prostu sobie wyobraźcie, że za lat dziesięć czy dwadzieścia stenografy zupełnie wyjdą z użycia. Kto zechce napisać list, będzie mówił do fonografu, a wałeczek wysyłał pocztą. Zamiast czytać w dzienniku polityczne mowy, będzie można ich wysłuchać, a i politycy zaczną się strzec, zanim powiedzą coś nierozważnego, gdy fonografy będą dokumentować ich słowa z mechaniczną wiernością. Kto zechce posłuchać, jak de Musset deklamuje poematy, nawet gdyby po zapisaniu wałeczka trafił go szlag – będzie mógł to uczynić! Koniec nietrwałości dźwięku, koniec ulotności muzyki! Nagramy wszystkie arie operowe i koncerty najwybitniejszych wirtuozów w takiej obfitości, że opustoszeją sale koncertowe, muzyka zejdzie pod dachy, a z czasem, za lat kilkadziesiąt, być może, nieomylne maszyny będą grać zamiast zwykłych fortepianowych wyrobników.
– Czekaj, czekaj – wykorzystując jego przerwę na oddech, uniosłem dłoń. – Jak ty to sobie wyobrażasz? Zakładając, że nie przesadzasz – a przesadzasz, chłopie, jak ogrodnik w maju – skąd weźmiemy wirtuozów do zapisywania tych wałeczków, jeżeli ludzie nie będą dłużej słuchać wyrobników? Trzeba wykształcić stu przeciętnych pianistów, żeby trafił się jeden dobry i tysiąc, żeby znalazł się jeden wybitny. A jeszcze jest coś takiego, jak okres nauki, kiedy muzyk powoli poprawia technikę, a musi przecież z czegoś żyć. Jacquesie, złociutki. Czy twój wynalazek nie pozbawi mnie czasem pracy?
Od baru dał się słyszeć głośny śmiech, który szybko przeszedł w głuchy kaszel. Wsparta na lasce sylwetka zbliżyła się powoli do naszego stolika.
Nie zauważyłem go wcześniej. Maestro schował się w najciemniejszym kącie kawiarni, gdzie jak zwykle popijał kawę z rumem. W owym czasie czuł się już przeważnie tylko źle albo gorzej, ale nie słuchał lekarzy, którzy powtarzali mu, że zarówno mocne napoje, jak kawiarniany zaduch są dla niego trucizną. „Żaden z doktorów już mi nie pomoże”, mawiał z charakterystycznym grymasem. „Odmawiają mi kawy? Może będę żył trochę krócej, ale za to szczęśliwie”. I wymykał się wieczorami do najpodlejszych lokali, żeby nie znaleźli go przyjaciele o dobrych intencjach. Był jeszcze młodym mężczyzną i drażniła go słabość ciała, a jeszcze bardziej – związane z nią słabości duszy.
Wcisnął się między obserwatorów i z ciekawością zawisł nad aparatem. Bystre, dziecięco niebieskie oczy uważnie śledziły druciki i śrubki, jakby Maestro sam parał się inżynierią.
– Tam już coś jest zapisane? Czy można? – i nie czekając na słowa Jacquesa, wziął do ręki stetoskop.
Wymieniliśmy spojrzenia. Podpowiedziałem Jacquesowi nazwisko Maestra, a ten pobladł i wyprostował się sztywno jak pierwszoroczny sztubak.
– Proszę, niech pan pozwoli – dopasował mu słuchawki, zakręcił korbką. Mistrz przymknął oczy. Dłuższą chwilę słuchał. Ludzie wokół ucichli. Rozpoznano go, nazwisko poniosło się wśród niewielkiego tłumu. Poczułem się bardzo dumny z tych trzech czy czterech lekcji, jakie na specjalne zaproszenie udzielił w grupie fortepianu na Akademii.
– Jakość dźwięku pozostawia wiele do życzenia – powiedział wreszcie, ostrożnie odkładając stetoskop. – Chociaż jak na prototyp, rzeczywiście imponujące. Proszę mi powiedzieć – uśmiechnął się z łagodną ironią. – Czy rzeczywiście uważa pan, że ten aparacik odbierze pracę młodym muzykom, takim jak pański przyjaciel?
– No, może niezupełnie, ale…
– Ale do wizjonerów świat należy, prawda? Czy wziął pan zapasowe wałeczki? Do zapisywania?
Kilka minut później Maestro rozgościł się przy pianinie, zaś obok, na wysokim stołku, leżał aparat z przymocowaną blaszaną tubką. Jacques regulował go z wypiekami na policzkach, podczas gdy mistrz próbował gam.
Jak już wspominałem, pianino było zupełnie rozstrojone; stało tutaj głównie w charakterze dekoracji i w spokoju dożywało swoich dni, nie wadząc nikomu. Obserwowałem, jak mistrz w skupieniu uderzał w kolejne klawisze i zastanawiałem się, czy naprawdę uważa, że da się z niego wydobyć cokolwiek, od czego nie rozbolą mnie uszy. O pozostałych się nie obawiałem. Większość z nich nie miała pojęcia o muzyce; zważywszy kto grał, i tak będą klaskać.
Maestro dał znak Jacquesowi. Wynalazca zakręcił korbką; mistrz rozpostarł gibkie, alabastrowo blade dłonie nad klawiaturą i zaczął grać.
Wraz z pierwszymi nutami zrozumiałem, jakiego geniusza jest mi dane słuchać. Rozległy się akordy śmiałej improwizacji, pełnej zaskakujących współbrzmień i zabawnych dysonansów. Gdy Maestro przymierzał się do pianina, nuta po nucie zapamiętywał rozstrojone klawisze i od nowa tworzył własną gamę. Teraz grał jakby na zupełnie innym instrumencie, egzotyczną melodię, impresję na motywach azjatyckich czy innych, mocną jak kawa z rumem i bezczelną jak śmiech przed obliczem króla. Daleko jej było do wysmakowanych salonowych tonów i technicznej zawiłości znanych mi etiud i symfonii. Mistrz improwizował na rozstrojonym pianinie w podłej kawiarni i świetnie się przy tym bawił.
Usłyszałem coś podobnie odważnego dopiero wiele dziesiątek lat później, zeszłej zimy wśród czarnych w Nowym Orleanie. Może słyszeliście; nazywają to z angielska ragtime.
Skończył, ukłonił się lekko; wkoło wybuchły oklaski. Jacques, dumny i blady, z wrażenia omal nie przewrócił cennego aparatu. Musiałem mieć niezwykle głupią minę, gdyż Maestro niemal natychmiast uchwycił moje spojrzenie i znów się roześmiał. Gra go ożywiła, rumieńce wykwitły na ziemistych policzkach.
– Alain – zwrócił się prosto do mnie. – Nie martw się o przyszłość. Taki aparacik, jeżeli się przyjmie, podaruje ci życie po śmierci, monument, na jaki do tej pory mogli liczyć literaci, rzeźbiarze, malarze… I nieważne, ile będzie grało w domach nieomylnych maszyn, sale koncertowe, mniejsze i większe, zawsze się zapełnią. Maszyna nie zastąpi żywej muzyki. Maszyna zawsze stroi, każdą nutę zawsze zagra tak samo, nie myli się. Nie potrafi również improwizować.
Wyciągnął rękę do Jacquesa.
– Mogę? Zachowam sobie na pamiątkę.
I schował do kieszeni świeżo zapisany wałeczek, uprzednio zapakowany przez mojego przyjaciela w bibułę.
Tego wieczoru widziałem mistrza po raz ostatni. Znów nastąpiło pogorszenie i przez następne lata Maestro rzadko opuszczał rezydencję, chyba że w towarzystwie najbliższych. Wielokrotnie zastanawiałem się, co się stało z jedynym dźwiękowym zapisem jego geniuszu. Wątpliwe, żeby ktokolwiek ze spadkobierców domyślił się wartości niewielkiego, dziurkowanego wałeczka. Co do Jacquesa, brakowało mu cierpliwości, żeby ten nadzwyczajny aparat opatentować i podjąć się produkcji. Zawsze tak było; gotowy wynalazek go nie interesował, chociaż gdy pociągnąć go za język, potrafił gadać o nich bez ustanku.
Po ukończeniu Politechniki postarał się o posadę przy budowie jednej z tych wielkich, dotowanych przez państwo konstrukcji, gdzieś w koloniach. Już nie pamiętam, czy była to zapora, czy most. Wymienialiśmy listy. Ożenił się, miał kilkoro dzieci. W czasie wolnym wciąż obmyślał wynalazki. Nigdy nie skonstruował czegoś równie użytecznego, jak ów aparacik, ale kilkadziesiąt lat później ujrzałem fonograf, kropka w kropkę podobny do oryginału, opatentowany przez niejakiego Edisona. Podówczas straciłem już kontakt z Jacquesem i nawet nie wiem, czy się przejął; czy w ogóle pamiętał ów wieczór w Les Étoiles Bleues.
Co do mnie, chociaż coraz gorzej słyszę i trudno mi przejść o własnych siłach dalej niż do ogródka, gdy tylko zamknę oczy, przypominam sobie każdy szczegół. Poplamione stoliki, brudne od smaru paznokcie Jacquesa i smak taniego wina z goździkami.
I muzykę Maestra – nieobliczalną, brawurową, dziką. Rzuconą jak wyzwanie w twarz czasu.
Sympatyczne opowiadanko. Styl mi się podoba, zwłaszcza w miejscu, w którym opisana jest gra mistrza.
BTW - czy wiadomo już mniej więcej, kiedy pojawi się "Mandala"? W każdym razie czekam.