Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 11 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Sebastian Wójcik
‹Randka z profesorem›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorSebastian Wójcik
TytułRandka z profesorem
OpisAutor opowiadania „Posąg w tytoniowym dymie” pisze: „mam taką ambicję spopularyzować, a może nawet stworzyć specjalny podgatunek fantastyki, który nazwałem roboczo romantic-fiction”.
Gatunekobyczajowa, SF

Randka z profesorem

1 2 3 6 »
— Spróbuję wytłumaczyć to obrazowo. Załóżmy że zamierzam wysłać w przyszłość jakiś obiekt, na przykład jabłko. Wkładam je pod klosz, powiedzmy o siódmej rano. Chcę je przenieść w przyszłość o godzinę. Włączam maszynę czasu i na zdrowy rozum jabłko powinno najpierw zniknąć, a potem pojawić się pod tym samym kloszem o ósmej. Jeśli stanie się tak z pańskim pulsarem i jeśli on zadziała jak to pulsary mają w zwyczaju, mógłby narobić szkód już tutaj, na Ziemi.

Sebastian Wójcik

Randka z profesorem

— Spróbuję wytłumaczyć to obrazowo. Załóżmy że zamierzam wysłać w przyszłość jakiś obiekt, na przykład jabłko. Wkładam je pod klosz, powiedzmy o siódmej rano. Chcę je przenieść w przyszłość o godzinę. Włączam maszynę czasu i na zdrowy rozum jabłko powinno najpierw zniknąć, a potem pojawić się pod tym samym kloszem o ósmej. Jeśli stanie się tak z pańskim pulsarem i jeśli on zadziała jak to pulsary mają w zwyczaju, mógłby narobić szkód już tutaj, na Ziemi.

Sebastian Wójcik
‹Randka z profesorem›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorSebastian Wójcik
TytułRandka z profesorem
OpisAutor opowiadania „Posąg w tytoniowym dymie” pisze: „mam taką ambicję spopularyzować, a może nawet stworzyć specjalny podgatunek fantastyki, który nazwałem roboczo romantic-fiction”.
Gatunekobyczajowa, SF
Wyjątkowo ciepły maj, a dokładniej popołudnie
Ściągnęłam walizkę z taśmociągu, rozejrzałam się po raz enty i ruszyłam dziarsko w kierunku zielonej tablicy Nothing to declare. Pewnie, że nothing. Tego jeszcze brakowało, żebym płaciła jakieś cło. Od niewinności chyba.
Człapiąc niespiesznie, omiatałam wzrokiem imponujące przestrzenie pobłyskujące chromem i pastelowymi odcieniami. Było tu ładnie aż do bólu, a poza tym trzeci terminal dublińskiego lotniska uchodził za wyjątkowo przychylny pasażerom. Podobno nawet zatwardziali prowincjusze nie potrafili się tu zgubić, bo przeszkadzały w tym klarowne oznaczenia, świetlne tablice i hostessy.
Nieoczekiwanie jazgotliwe odgłosy zakłóciły monotonię komunikatów. Wsłuchałam się w nie i rozpoznałam ptasi świergot. Ale numer, musiały się tu gdzieś wśliznąć wróble! Najpewniej zaraz rzadka kupa zakłóci wszechobecną doskonałość – wywróżyłam z przekorną satysfakcją. Posłałam w przestrzeń promienny uśmiech, znak otuchy dla braci mniejszych, niechybnie skazanych już na wygnanie lub nawet wytępienie.
A chwilę potem stanowczo przywołałam się do porządku. Co mnie w końcu obchodzą jakieś pospolite ptaszyska. Od kiedy to jestem miłośniczką przyrody? Albo może gardzę nowoczesną architekturą? Po co w ogóle podjudzam w sobie ten dystans i naciąganą ironię. Czyżbym nieświadomie uzbrajała się w emocjonalny pancerzyk?
Z pewnością.
Oczywiście nie było ryzyka, że dostanę nagłej cieczki, że podbiegnę w tanecznych podskokach i rzucę się Jonathanowi na szyję. Ręce i nogi jeszcze mnie słuchały, mogły mnie jednak zdradzić podświadome odruchy – drgnięcie nozdrzy, nerwowe trzepotanie powiek, rozszerzenie źrenic. Chciałam koniecznie coś na to poradzić.
Po krótkim wahaniu wyjęłam z torebki mój ulubiony amulet: kryształowy sześcian z bursztynem w środku. Ścisnęłam go mocno, tak żeby wbił się głęboko w skórę ostrymi krawędziami. Wierzyłam, że ból promieniujący z wnętrza dłoni rozproszy ekscytację przyczajoną w duszy i powstrzyma zawczasu sygnały, które mój luby niechybnie by zignorował.
Szłam sobie zatem powoli, mozolnie ciągnąc walizkę, wsłuchana w jej monotonne turlando. Pozwalałam, by wymijały mnie dziesiątki pasażerów. Pozwalałam się szturchać i trącać. Musiałam wyglądać jak zagubiona dziewczynka, skoro nawet jakiś młodzian z obsługi lotniska zaoferował mi pomoc, otaksowawszy zatroskanym wzrokiem.
Zauważyłam Jona, zanim ten zdołał wyłuskać mnie z tłumu. Stał sobie nieco dalej, niż mogłam się spodziewać, częściowo schowany za półprzezroczystą kolumną. Pogrążony w myślach, ale pogodny, zrelaksowany, pewny siebie. Przyznaję, że kolnął mnie ten luzik. Ja tu od czterech godzin opracowuję taktykę spotkania, a on co? Najpewniej rozmyśla o jakiejś matematycznej formule czy innym superteleskopie.
Nigdy się nie dowiedziałam, czym Jonathan miał wówczas wypełnioną głowę. Jeśli była to jakaś maszyna, zapomniał o niej, gdy tylko mnie zobaczył.
Powitał mnie szerokim uśmiechem, rozwartymi ramionami i bukietem wspaniałych kwiatów.
— Eurydyko! — zawołał. Tak głośno, że ze dwa tuziny głów obróciły się w jego stronę.
— Orfeuszu! — odparłam o dwa tony ciszej, za to drżącym z emocji głosem.
No tak, zapomniałam popracować nad kontrolą efektów audio. Tu moja taktyka zawiodła na całej linii i nie pomógł nawet amulet. Pieprzony, bezużyteczny śmieć.
Jon nie zdawał sobie sprawy z moich rozterek. Uścisnął mnie czule i sztywno jednocześnie, jak to tylko niepowtarzalny mister Rafferty potrafił. Jego dłonie przejechały chaotycznie po moim grzbiecie. Potem jeszcze mnie pocałował. Pardon, obcałował raczej, bo jego usta lądowały w przypadkowo wybranych punktach mojej twarzy, tylko nieznacznie ocierając się o wargi.
Ilustracja: <a href='mailto:uradowanczyk@yahoo.com'>Sebastian Wójcik</a>
Ilustracja: Sebastian Wójcik
Gdy przejęłam bukiet, Jon zatarł ręce, porwał walizkę i wskazał drogę. Domyśliłam się, że podąża w stronę parkingu, gdzie zostawił samochód. Zanim znaleźliśmy wóz, profesorek zadał mi kilka standardowych pytań na temat lotu i samopoczucia. Załadował walizkę do bagażnika, odpalił, ruszyliśmy. Długo nic nie mówił, a ja chwilowo nie miałam mu tego za złe. Cieszyłam się bezchmurnym popołudniowym niebem za szybą i leśnym aromatem płynącym z otworu nawiewu. A gdy te wrażenia mnie już nasyciły, popatrzyłam sobie na profil szanownego szofera.
I oddałam się refleksji.
Ćwierć wieku przed ciepłym majem
Jonathana Rudolpha Rafferty’ego zobaczyłam po raz pierwszy w Moskwie na Ogólnoświatowym Zlocie Młodych Talentów.
Był wtedy zaledwie trzynastoletnim wyrostkiem, który właśnie grzał się w pierwszych promieniach sławy jako młody zdolny. Miesiąc przed moskiewską galą wygrał konkurs pod hasłem Very Heavy Metal. Chodziło w nim o to, by przewidzieć własności pierwiastka o liczbie atomowej 126, który naukowcy z rosyjskiego ośrodka w Dubnej zamierzali stworzyć nowatorską metodą. Udało im się znakomicie – upichcili całe trzy gramy superciężkiego, zadziwiająco trwałego metalu. Obmierzyli go i opisali na tysiąc sposobów, a potem zabrali się do czytania prac konkursowych z całego świata. Ku ogólnemu osłupieniu stwierdzili, że najbliżej prawdy był chuchrowaty chłopak, który ledwo skończył podstawówkę. Wtedy Jonathan zabłysnął po raz pierwszy w życiu.
Do dziś pamiętam spoconego gówniarza, kroczącego niepewnie przed szpalerem szpakowatych mędrców: profesorów z MIT, Sorbony, Berkeley i jakichś mniej znaczących, może irlandzkich uniwersytetów. Każdy gest młodocianego laureata wyrażał wtedy napięcie, ale wyrostek dzielnie nadrabiał miną.
A ja muszę się pochwalić, że tam w Moskwie też przeżyłam swoje pięć minut. Nic dziwnego: dziesięcioletnia smarkula, popisująca się znajomością trzech języków, cytująca łacińskich poetów i filozofów, musiała robić wrażenie.
No tak, właśnie tam się poznaliśmy. A potem Jon na serio zainteresował się karierą naukową, ja zaś… cóż – utalentowanymi naukowcami. Podczas gdy on pilnie poszukiwał nowych cząsteczek i wymiarów, ja analizowałam kariery pilnych poszukiwaczy i pisałam o nich książki.
Nasze ścieżki często się przecinały. W sytuacjach towarzyskich przedstawiałam naszą znajomość jako wzajemną fascynację. Jon uśmiechał się wtedy zagadkowo. A może tylko dyplomatycznie?…
Dwa lata przed majowym spotkaniem
— No i co się potem z nim działo?
Powoli odwróciłam głowę. Adam uśmiechnął się, przeciągnął aż trzasnęły kości i oparł plecami o wezgłowie.
— Dzień dobry — dopowiedział kulturalnie.
— Dzień dobry — odparłam równie grzecznie i załapałam wreszcie, że mój towarzysz łoża nawiązuje do wczorajszej rozmowy. — Mówisz o Raffertym?
— Tak, o nim — potwierdził Adaśko z lekkim zniecierpliwieniem. — Skoro gapisz się w ekran i rzucasz zaklęcia, żeby bohater twojego przyszłego bestsellera nareszcie przemówił, o kogo innego miałbym zapytać?
Trafnie to ujął, skubaniec, z tym zaklinaniem ekranu. Już o siódmej wypełzłam bezgłośnie spod pościeli, włączyłam telewizor i usiadłam na skraju łóżka. Czekałam długo. Niestety Lucjan bufon Kolenda ględził bez wytchnienia, nie dopuszczając do głosu pozostałych uczestników panelu. Zaczynało mnie to niepokoić. Poranny szczyt oglądalności zbliżał się nieubłaganie, co oznaczało przerwanie bieżącej transmisji. W najlepszym wypadku dalszy ciąg znalazłabym na jakimś kanale naukowym. Jednocześnie, ciesząc się z Adamowego przebudzenia, niezwłocznie podkręciłam dźwięk.
— Sorry, nie pamiętam, gdzie skończyłam. Przypomnij mi — pokajałam się trochę fałszywie, za to posłałam Adamowi w miarę szczery uśmiech w ramach rekompensaty.
— Na tym, że Jon uznał szkołę średnią za stratę czasu i od razu wyjechał do Ameryki. Oczywiście na Berkeley przyjęli go z otwartymi ramionami.
— A, tak — potwierdziłam skwapliwie. — Szybko zrobił doktorat, profesorem został w wieku trzydziestu lat. Kiedy jego koledzy wciąż męczyli temat cząsteczki Higgsa, Jon opublikował teorię o strunowej naturze materii. Rzucił ją na pożarcie ortodoksom, po czym znowu zostawił ich w tyle.
— Co masz na myśli?
— To, że robił swoje. Wytrwale głosił oryginalne poglądy, nie zważając na krytykantów. W pewnym momencie doszedł do wniosku, że nie sensu badanie cząsteczek, skoro można je tworzyć. Jeśli każda molekuła jest drgającą struną, trzeba wysnuć taką strunę, która nie drży wcale, potrącić ją i zobaczyć, co z tego wyniknie. Już z rozpędu Jon zaproponował projekt platformy frekwencyjnej do tworzenia takich właśnie strun, za który dostałby Nobla, gdyby…
— Gdyby ten hochsztapler Kolenda nie wyskoczył ze swoim pomysłem na maszynę czasu — dokończył Adam, imitując złośliwą manierę, w którą wpadałam, mówiąc o Rewolucjanie.
1 2 3 6 »

Komentarze

18 XI 2010   09:57:34

Tak. Nie rozumiecie, że Bóg jest. Bardzo Mądrzy Fizycy, którzy posługują się Wyższą Matematyką, wyliczyli.
Albo przynajmniej wyliczą, kiedy już będą dość mądrzy. Póki co, to nie są.
Litości.

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Na ścieżce ku kosmicznemu Samhdi-Ra
Marcel Baron

11 V 2024

Dokądkolwiek wyruszysz, Adnana, będziesz w samym sobie. Nie ma innej drogi, by osiągnąć Samhdi-Ra, niż wyrzec się siebie w ogniu Modi-jana-Sy. Będziesz więc wędrował w czasie i przestrzeni, tak naprawdę jednak nie poruszysz się ani o jeden atom. A potem wrócisz ze swojej podróży wzbogacony tylko o ciężar nowych doświadczeń.

więcej »
Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Tegoż twórcy

Ostatni taki fan
— Sebastian Wójcik

Zapiski o klątwie mniemanej
— Sebastian Wójcik

Posąg w tytoniowym dymie
— Sebastian Wójcik

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.