Chatka Babuni, ginekologicznej znakomitości dwóch powiatów, sprawiała wrażenie stosowne do profesji właścicielki: była zaniedbana, brudna i cuchnęła kozimi odchodami. Jednakże sława gospodyni niosła się znacznie dalej, niźli odór inwentarza. Wieśniacy powtarzali szeptem, że Babunia pokątnie kuruje poszczerbionych zbójców z Przełęczy Zdechłej Krowy, a podobno zdarzało się również, że posyłano po z nią z dworu władyki. Co to się na świecie porobiło, sarkali, kiedy w samo południe Babunia Jagódka kroczyła hardo poprzez wioskowy plac. Kiedyś wiedźmy znały swoje miejsce, ledwie nocką śmiały się na świat wychodzić, a i wtedy pokornie u wrót stały, wedle szubienicy. A teraz?
Anna Brzezińska
A kochał ją, że strach
Chatka Babuni, ginekologicznej znakomitości dwóch powiatów, sprawiała wrażenie stosowne do profesji właścicielki: była zaniedbana, brudna i cuchnęła kozimi odchodami. Jednakże sława gospodyni niosła się znacznie dalej, niźli odór inwentarza. Wieśniacy powtarzali szeptem, że Babunia pokątnie kuruje poszczerbionych zbójców z Przełęczy Zdechłej Krowy, a podobno zdarzało się również, że posyłano po z nią z dworu władyki. Co to się na świecie porobiło, sarkali, kiedy w samo południe Babunia Jagódka kroczyła hardo poprzez wioskowy plac. Kiedyś wiedźmy znały swoje miejsce, ledwie nocką śmiały się na świat wychodzić, a i wtedy pokornie u wrót stały, wedle szubienicy. A teraz?
Anna Brzezińska
‹A kochał ją, że strach›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
Autor | Anna Brzezińska |
Tytuł | A kochał ją, że strach |
Opis | "A kochał ją, że strach" jest debiutanckim opowiadaniem znanej pisarki, dwukrotnej laureatki nagrody im. Janusza A. Zajdla i współwłaścicielki Agencji Wydawniczej Runa, pierwotnie opublikowanym na łamach "Magii i miecza". Za ten właśnie tekst Anna Brzezińska odebrała swą pierwszą nagrodę polskiego fandomu. |
Gatunek | fantasy |
Z Wilżyńskiej Doliny wszędzie było daleko. Gościniec omijał ją szerokim łukiem, tak, że do cywilizacji wiodły jedynie dwie kręte i mocno porośnięte trawą ścieżki. Wysoka ścieżka wspinała się pomiędzy trzema zawieszonymi nad doliną szczytami, Palem, Maczugą i tym, który zwano Mnichem, aż do kupieckiego traktu. Niska ścieżka opadała łagodnie wzdłuż Wilżyńskiego Potoku i poprzez ziemie starosty prowadziła ku odległym posiadłościom opactwa. Co prawda, była jeszcze trzecia ścieżka, ale ona bynajmniej nie zmierzała ku cywilizacji. Raczej w kierunku zupełnie przeciwnym.
Szymek jednak nigdy nie powędrował hen, hen w siną dal ani wysoką, ani niską ścieżką -- a w każdym razie nie dalej, niźli na skraj pastwisk, na których zgodnie wypasano owce ze wszystkich trzech wiosek Wilżyńskiej Doliny. Raz tylko, nasłuchawszy się nieopatrznie gadek wędrownego kapłana, postanowił się zaciągnąć na starościńskiego pachołka. Zamarzyły mu się wojenna sława, gorzałka w karczmach przy trakcie i przychylne wojakom dziewuchy. I z tego rozmarzenia wykradł się z wioski głęboką nocką i pognał w dół wilżyńskim potokiem. Jednakże jeszcze nie zaczęło dnieć, kiedy dopadł go władyka, dopadł, po czym wymłócił Szymkowi grzbiet i gwoli przestrogi wsadził w pręgierz.
Gdyby szło o kogo innego, pewnie by władyka, człek bardzo nieprzychylny zbiegostwu, nie poprzestał na pręgierzu, ale Szymek był persona w Wilżyńskiej Dolinie znaczna. Mianowicie, był Szymek dworskim świniopasem i powierzoną swej opiece trzodę wybornie wprawił do wyszukiwania trufli. Wkrótce jednak okazało się, że bez Szymka uparta nierogacizna żadnym sposobem nie daje się namówić do współpracy. Nadąsane świnie nie chciały odstąpić pręgierza, zaś wielki ryży wieprz, który przewodził stadu, z czystej złośliwości poszarpał ulubionego pańskiego ogara. Na koniec zniechęcony władyka musiał chłopca wypuścić.
I tak się skończyło Szymkowe wędrowanie. Czas mijał mu spokojnie, nie tyle biegł, co pełznął dostojnie i z godnością. Nowiny nie nadchodziły, ani kupcy, ani zbójcy do Wilżyńskiej Doliny nie zaglądali. Zresztą i jedni, i drudzy nie mieli tu czego szukać. Okolica była bowiem nieurodzajna, a ludek ubogi, spokojny i płochliwy, jak tylko konie na trakcie usłyszał, chwytał na gwałt dobytek i zmykał w góry. A już najbardziej jesienią, kiedy poborcy podatkowi ciągnęli.
Szymek był równie płochliwy, jak sąsiedzi i przeważnie siedział pospołu ze swymi świńmi głęboko w lasach. Aż do przeszłego tygodnia. Gdyż ostatniej niedzieli, kiedy wedle zwyczaju zamiast słuchać kazania stał w gromadzie znajomych pod starą lipą i gęsto spluwał na placyk przed kapliczką, zakochał się w Jarosławnie, córce Betki młynarza. I to zakochał się, że strach.
Było to uczucie wielkie, obejmujące Jarosławnę razem z jej cudnymi brązowymi oczami (szczególnie kochał lewe - zdawało mu się, że nieustannie zezuje w jego kierunku), pięcioma krowami posagu, puchową pierzyną, trzema haftowanymi poduchami, dostrzeżonymi przez czujnego Szymka w komorze, i z czternastoma morgami gruntu, które Jarosławna dostanie po ojcu. Ojca wybranki, Betkę młynarza, obejmował swą miłością nader niepewnie, ponieważ nie bez słuszności podejrzewał, iż jego głębokie uczucie może pozostać nieodwzajemnione.
Dlatego właśnie chyłkiem przekradał się trzecią ścieżką do chatki Babuni Jagódki, pospolicie nazywanej starą, parszywą wiedźmą. Jednakże w owej chwili Szymek starał się usilnie zapomnieć o jej przezwisku. Miał nadzieję, że Babunia będzie w cierpliwym, przyjaznym ludziom nastroju. Pociągnął nosem. A jak nie będzie, pomyślał, i to i tak zdążę uciec. Na szczęście na wiosnę Babunię strasznie pokręciła podagra.
Chatka Babuni, ginekologicznej znakomitości dwóch powiatów, sprawiała wrażenie stosowne do profesji właścicielki: była zaniedbana, brudna i cuchnęła kozimi odchodami. Jednakże sława gospodyni niosła się znacznie dalej, niźli odór inwentarza. Wieśniacy powtarzali szeptem, że Babunia pokątnie kuruje poszczerbionych zbójców z Przełęczy Zdechłej Krowy, a podobno zdarzało się również, że posyłano po z nią z dworu władyki. Co to się na świecie porobiło, sarkali, kiedy w samo południe Babunia Jagódka kroczyła hardo poprzez wioskowy plac. Kiedyś wiedźmy znały swoje miejsce, ledwie nocką śmiały się na świat wychodzić, a i wtedy pokornie u wrót stały, wedle szubienicy. A teraz?
Krzywym okiem spoglądano też na hołubionego przez Babunię capa, gdyż, jak powszechnie wiadomo, wiedźmy mają zwyczaj hodować w obejściu rozmaite potwory i kto to mógł wiedzieć, co się pod ta koźlą skórą kryło? Wieśniacy nie raz się na niego zasadzali, ale bydlę było sprytne i szybko uciekało. A poza tym to i za bardzo nie gonili, bo się zwyczajnie bali -- jak na wiedźmę, Babunia Jagódka była nad zwyczaj rozumna i chyba do końca sprzyjała mieszkańcom Wilżyńskiej Doliny. Plotki o jej knowaniach ożywały szczególnie w czas nieurodzaju, że zaś ostatnimi czasy lata były suche i pomór owce straszliwie trzebił, miejscowy władyka poczynał się coraz bardziej niepokoić.
Po prawdzie to władyka przemyśliwał, jak tu cichutko Babunię Jagódkę ogniem umorzyć. Jako człowiek ostrożny, odbył najpierw stosowną naradę z miejscowym proboszczem, który jednakowoż dał władyce stanowczy odpór, rozumiejąc, że jak świat światem, każda okolica miała, ma i mieć będzie swoją wiedźmę. Ponadto Babunia Jagódka kręciła niezwykle skuteczne czopki na hemoroidy, które od dawna dręczyły czcigodnego pasterza. Myśl, że zdumiewająca tajemnica owego remedium miałaby spłonąć wraz z Babunią, napełniła proboszcza szczerym przerażeniem.
Wkrótce też wyszło na jaw, że zdrada zalęgła się w samym domostwie władyki. Spostrzegł bowiem, że nawet jego własna żona, Wisenka, spiskuje z Babunią. Władyka podejrzewał, że ma to coś wspólnego z napitkiem, który spragniona potomstwa połowica wlewała w niego każdej niedzieli; cały dzień odbijało mu się potem czymś obrzydliwym. Ponieważ jednak bał się Wisenki, a jeszcze bardziej jej ojca, słynnego starosty Wężyka, pana na Pomieszczenicy, postanowił trzymać się od Babuni z daleka - na razie, bo obserwując okoliczne niewiasty władyka wykoncypował sobie, że najpóźniej przy czwartym bachorze Wisenka pożegna się z ziemskim padołem i wówczas wiedźma odpowie za wszystko, włączywszy niedzielny kordiał.
Na razie jednak praktyka Babuni rozwijała się wyśmienicie, bowiem Szymek dostrzegł, jak z wiedźmiej chatki wymyka się młoda żona sołtysa i gorączkowo ścieskając coś na podołku pędzi w las. Zza niedomkniętych drzwi dobiegał szyderczy rechot wiedźmy. Stropiony Szymek nerwowo potarł nogą o nogę, ale widmo jasnej przyszłości u boku Jarosławny przeważyło nad strachem.
- Yhm, yhm - chrząknął uprzejmie.
Babunia otwarła drzwi energicznym pchnięciem kosturka. Przez chwilę wpatrywała się w chłopaka, żując pożółkły paznokieć kciuka, po czym odezwała się skrzekliwym, starczym głosem:
- O lala! O lala! - powtórzyła z cieniem podziwu w głosie. - Aleś wyrósł, Szymek. Kto by pomyślał - zachichotała, bez zmieszania kontynuując oględziny.
Poczuł się dosyć nieprzyjemnie i nieśmiało zagaił rozmowę:
- Wódeczki, Babuniu?
Słyszał, że wiedźma lubi sobie czasami popić i zaopatrzył się u karczmarza w stosowną dawkę okowity.
- Wódeczki? - spytała z politowaniem. - Nie pijam już wódeczki. Odkąd Wisenka zapewniła stały zbyt na wyciąg z miłostki, pijam tylko skalmierskie wina z piwnicy jej męża. Ty mnie nie zagaduj, Szymek, tylko wykrztuś, czego chcesz. Która to?
- Jarosławna - odpowiedział z zapałem i uśmiechnął się głupawo.
Babunia z dezaprobatą pokręciła głową.
- I czternaście mórg - mruknęła niezrozumiale. - Czy wy się nigdy niczego nie nauczycie? Czy ty nie wiesz, że miłostka rośnie na bagnach? Czy ty myślisz, że ja lubię ganiać goło w pełnię księżyca? Czy ty nie możesz sobie znaleźć jakiejś miłej, rozsądnej dziewuchy?
- Nie! - stanowczo zaprzeczył Szymek. - Jarosławna albo żadna.
Babunia zamruczała coś pod nosem.
- A masz czym zapłacić? - spytała podejrzliwie.
Szymek stropił się do reszty. Kilka lat temu władyki poswarzył się z dzierżawcą sąsiedniej doliny i w trakcie forsowania wrażego dworca ojciec Szymka padł na polu chwały (faktycznie chodziło o fosę chwały, skąd wyłowiono wciąż jeszcze cuchnące gorzałką ścierwo, ale władyka miał zacięcie krasomówcze). Odtąd nie powodziło im się z matką najlepiej. Zagon za chałupą nie rodził dość fasoli na zimę, chatynka z każdym rokiem pochylała się coraz niżej i nawet ocieniająca podwórko jabłonka obdarowywała ich jedynie maleńkimi parszywkami. Wprawdzie Szymek miał dwa świniaki., podarowane przez władykę w chwili słabości Ale prędzej rozstałby się z własnym życiem, niż z nimi.
- No... widzicie - zaczął z ociąganiem.
- Co mam widzieć?! - zaperzyła się starowinka. - Czyś ty, Szymek, myślał, że ja tak z dobrego serca będę się po rosie włóczyć? Ja już nie młódka jestem, podagra mnie połamała, zda się na zapiecku grzać i miód popijać, nie goło pod księżycem ganiać! Nie zapłacisz, nie dostaniesz! I basta!
- A może by tak w naturze, Babuniu?
Wiedźma rzuciła mu spod rzadkich, splątanych kosmyków grzywki zamyślone spojrzenie, omiatając ponownie jego silną, strzelistą sylwetkę.
- No, no! - oznajmiła.
Szymek się zaczerwienił (chociaż właściwie nie wiedział, dlaczego).
Wydaje mi się, że się zakochałam:):) Niech będzie już poniedziałek i niech co prędzej otworzą osiedlową bibliotekę. I niech, niech będzie ona stosownie wyposażona!