Spośród drzew wykwitła eksplozja macek. Chwytały pnie, kalecząc te starsze, młodsze gnąc ku ziemi. Niosły gigantycznego pająka płynnym, owadzim chodem. Wódz złożył się do strzału. Poprawił się w strzemionach i wypalił. Szarpnięcie strąciło go z wierzchowca.
Maciej Jurgielewicz
Wilk ze stali
Spośród drzew wykwitła eksplozja macek. Chwytały pnie, kalecząc te starsze, młodsze gnąc ku ziemi. Niosły gigantycznego pająka płynnym, owadzim chodem. Wódz złożył się do strzału. Poprawił się w strzemionach i wypalił. Szarpnięcie strąciło go z wierzchowca.
Maciej Jurgielewicz
‹Wilk ze stali›
„Oczom nie wierzę
Serce – jak zwierzę
I szarpie, i wali
Bo tam w oddali
Hasa na ha-li
Wilk ze sta-li…”
Baba zamarła wychylona do przodu. Wpatrzyła się gdzieś przed siebie wybałuszonymi oczami. Dzieciarnia milczała przez chwilę, po czym gruchnęła śmiechem. Drobny, ciemnowłosy chłopiec wyrwał się z grupki i z przeciągłym wyciem dopadł kobiety. Szczerząc się, szarpał poły jej sukni. Odgoniła go z syknięciem.
– Spokój, bo nie opowiem dalej!
– Auuuuu! Auuuuuu!
Drzwi do izby otworzyły się i w zimnym podmuchu wszedł przez nie omotany w futra, zwalisty mężczyzna. Obrzucił spojrzeniem rozbawioną gromadę oraz oganiającą się od wyjącego urwisa bajarkę. Skinął na stojącego pod ścianą Sawę i wyszedł. Czekał przed chatą, gładząc się po sutym, czernionym wąsie.
– No? – Wódz prowizorycznie owinął się grubą, wełnianą narzutą.
– Przyszło poselstwo. Z Grabowic. – Tadek powolnym gestem głowy wskazał swoją chatę. Ruszyli w jej stronę.
– Mówili, czego chcą?
– Coś o stalowej bestii.
Sawa rzucił mu szybkie spojrzenie. Wkroczyli do przestronnej izby, pośrodku której kilka lamp wycinało z ciemności stół i siedzącego przy nim mężczyznę. Wstał na ich powitanie. Podali sobie ręce.
– Cześć Grabowicom.
– Cześć Siedliskom.
– Nie chcę być niegrzeczny – zaczął Sawa, siadając – ale nie cieszy mnie wasza wizyta. Tyle zdążyłem już zapamiętać, że jak widzę umyślnego z osady dalszej niż dzień drogi, to szykują się kłopoty.
Poseł uśmiechnął się kwaśno i pokiwał głową.
– Zbieramy kompanię po całej okolicy, zbrojnych potrzebujemy. Od Radosnej po Kławy, od Wierchu po samą granicę Karolkowej Doliny.
– Szeroko zbieracie – Tadek głębiej pochylił się nad stołem i wlepił nieruchomy wzrok w posła.
– Szeroko, szeroko… – potwierdził Sawa. – Powiedz mi, na co wam tyle chłopa?
– Stalowa bestia chodzi po górach.
Wódz pokiwał głową:
– Mów swoje.
– Niecały miesiąc mija, jak ją widziano pierwszy raz. Jakoś niedawno musiała się wygrzebać. Od tego czasu napadła już kilka razy. Jedną osadę zniszczyła, Toporów Mały, na Koźlej Górze.
– Zaatakowała osadę?
Poseł nie odpowiedział. Sięgnął gdzieś w zakamarki grubego płaszcza i wyciągnął pokiereszowany kawał żelastwa.
– Czegoś takiego jeszcześmy nie widzieli. Podobno na czterech łapach chodzi, paszczę ma, jak wilk wygląda – mówił, pokazując skatowaną stal. Gruby płat jakby przemocą wyrwany z większego kawałka, pogięty, w kilku miejscach punktowo przebity. – To z Toporowa. Mieli składzik ze ścianami zbrojonymi żelazem. Broń tam trzymali i obce artefakty. Wyglądało na to, że się tam kilka kobiet z dzieciakami zamknęło, ale… rozniesione, rozerwane, jakby to płaty skóry, a nie żelastwo było.
Sawa ujął znalezisko. Przyglądał mu się uważnie, wodząc palcami po ranach w stali.
– To musiała być siła… – stwierdził cicho. Poseł przytaknął skwapliwie. Nad stołem zawisła cisza.
– Nie mówimy ilu, ile możecie, tylu dajcie…
– A ilu już macie?
– Czternastu… siedem strzelb, dwóch z obcymi broniami, reszta… może pułapki zakładać.
Sawa przygryzł wargę i milczał przez chwilę.
– Toporów, Koźla Góra, Grabowice – to dalekie rejony. Czemu miałbym wysyłać tam swoich ludzi?
– Ten wilk to taka bestia, jakiej jeszcze nie widziano. Wielka… biega tak, że od nas tutaj w ćwierć dnia się dostanie!
– Straszysz! – Tadek huknął pięścią w blat.
– Nie straszę! – poseł nerwowo wodził oczami od jednego do drugiego. – To prawda jest! Trzeba nam solidarnie, razem wystąpić, dla swojego dobra! Ta bestia rozniesie nasze osady i jeszcze dalej pójdzie, jeśli jej nie ubijemy.
– Zima idzie. – Sawa wzruszył ramionami. – Lada dzień śnieg spadnie. Zbóje i wilki, może i nie ze stali, ale okazji szukać będą.
– Wodzu Sawa… – poseł na chwilę zakrył twarz dłońmi. – To nie jest dla nas, to…
– Słyszeliśmy – przerwał mu Tadek. – Chcesz nocleg? Zostań do jutra.
Patrzył na nich z lekko wysuniętą szczęką. Pokręcił głową.
– Muszę jechać. Do Tytłowej, do Wichrowego Dołu… – Schował pokiereszowane żelazo, podniósł się i bez pożegnania opuścił izbę. Po chwili na zewnątrz miękko zadudnił oddalający się koń.
Siedzieli w milczeniu. Sawa mierzwił płowe włosy, wodząc wzrokiem po blacie.
– Co o tym myślisz?
– Słusznie zrobione.
– Straszył… chciał nas do swojej sprawy…
– Straszył.
Wódz popatrzył w toporną twarz Tadka. Ten pokiwał głową i przygładził wąsa.
– Dadzą radę. W tylu – dadzą radę.
Gdy Sawa wrócił do swej chaty, izba była już pusta. Zebrał porozrzucane przez dzieci futra, na których przycupnęły, słuchając bajek. Położył je przed kominkiem, trochę rozgarnął i usiadł, splótłszy nogi. Rozsunął wełnianą narzutę. Zamarł, wpatrując się w dogorywające płomienie. Cienie niespokojnie pełgały mu po twarzy. Zlewały się w jedno z błękitną linią tatuażu, wędrującą roślinnym meandrem zza górnej powieki, przez policzek, ku piersi.
Rozległo się ciche pukanie.
– Wejdź!
Stuknęły drzwi, miękkie kroki wypełniły ciemność za plecami wodza. W krąg światła wsunęła się młoda, zgrabna kobieta.
– Wodzu… przysyła mnie ojciec – spuściła wzrok.
Uśmiechnął się do niej i odchylił narzutę.
– Połóż się.
– Niczego nie potrzebujesz?
Pokręcił głową.
– Zrobię ci jedzenie…
– Dzisiaj już nie będę jadł. Połóż się.
Wsunęła się pod nakrycie, zwinęła w kłębek. Głowę położyła na jego udzie. Siedział w milczeniu, głaszcząc jedwabiste jasne włosy. Jego usta poruszały się, jakby bezwiednie wypowiadał cienie swoich myśli. Po dłuższym czasie delikatnie zsunął z siebie śpiącą już kobietę, dorzucił do paleniska i położył się obok niej.
Rano obudziło go łomotanie do drzwi. Wygramolił się z objęć dziewczyny. Przecierając oczy i ziewając, stanął w progu chaty.
– Witaj! – Tadek skinął głową.
– Witaj… co się dzieje?
– Marwia z synem. Widzieli stalową bestię. Przy strumieniu.
Mimo że świt dopiero wstawał, w osadzie kłębiło się już jak w ulu. Ludzie wylegli z chat, zaalarmowani informacją. Kręcili się niespokojnie pośród puszystych płatków pierwszego śniegu.
– Co za bestia? – Sawa łypnął na Tadka niepewnym wzrokiem.
– Jak pająk. Większa od człowieka.
– Jak pająk… – powtórzył wódz i rozejrzał się. – Gdzie oni są?
– Tam stoją.
Sawa podszedł do nich. Zgromadzona wokół grupa rozstąpiła się, robiąc mu miejsce. Beczułkowaty Marwia ukłonił się nisko i trzepnął swego patykowatego syna, aby i ten się należycie przywitał.
– Mów, Marwia, podobno bestię widziałeś?
Wieśniak skwapliwie pokiwał głową.
– Ale wodzu! Widziałem! Jak nie widziałem! Koło strumienia, niedaleko zwalonego pnia. Już to mówię, już mówię jak było – gadał szybko, a rumiana, tłusta twarz trzęsła mu się jak mięsna galareta. – Poszli my dzisiaj, z synem moim, ja mówię, poszli wnyki posprawdzać. Tak rano mówię, bo zanim mi jacyś wilcy powyjadają, co się złapie, więc skoro świt, Sawo, my skoro świt, albo i wcześniej.
– Tatko, mówiliście „Zanim świt stanie, ruszamy”… – rzucił niepewnie podrostek. Marwia odruchowo wzniósł rękę, ale zaraz ją opuścił i wyszczerzył się do wodza w głupowatym uśmiechu.
– Aaaj, tam gada, gada, młody, nie wie co, to mówię, że zanim świt, to poszlim do tych wnyków. Koło strumienia nic się nie złapało, Safcio ino pętle poprawiał, a ja na stronie upust dawałem naturze, kiedy to trzaski usłyszelim, jakby co przez las szło, tyle że tak nieuważnie, nie jak zwierze, chyba że spłoszone. Ależ to musiałoby zwierze być, żeby tak trzaskać, łamać tak! Od razu pomyślałem, bestia musi. Syn, synuś też posłyszał, to tylko przycupnelim i cicho siedzieliśmy, jak te szpaki na czereśni w czas gospodarskiej inspekcji, a toto się zbliżyło i przeszło obok. Jaki to cud, że nas nie widziało, to nie wiem, jaki to cud… Większe to było niźli ja, większe nawet niż Safcio, a on przecież chłopak postawny całkiem, to gdzie tam! Pewnie prawie dwa razy jak on, chude, patykowate nogi… – Marwia przerwał i zamyślił się na chwilę. – Wodzu, tak prawdę powiedziawszy, to ja bym powiedział, że najbliżej temu do pająka było. To jakiś tułów miało, i te nogi pająkowate.
bardzo mi się podobało