Sarny i zające uciekały przed nimi w popłochu, ale inne – leśne ptaki, kruki i sowy, a nawet wilki pozwalały im podejść zupełnie blisko. Tak jakby las zaczął przyjmować ich jak swoich.
Zjedz mnie
Sarny i zające uciekały przed nimi w popłochu, ale inne – leśne ptaki, kruki i sowy, a nawet wilki pozwalały im podejść zupełnie blisko. Tak jakby las zaczął przyjmować ich jak swoich.
Anna Głomb
‹Zjedz mnie›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Anna Głomb |
Tytuł | Zjedz mnie |
Opis | Autorka pisze o sobie: Od urodzenia mieszkam na Śląsku, ale kiedy tylko mogę uciekam do łąk i lasów Beskidu Niskiego. Szczęśliwa mama Natalii i Mikołaja, miłośniczka zielonej herbaty, literatury, gier rpg i opery. Uczestniczę w sekcji literackiej Śląskiego Klubu Fantastyki. W 2005 debiutowałam w czasopiśmie Fahrenheit opowiadaniem „Motyl na szkle”. |
Gatunek | groza / horror, realizm magiczny |
Na lotnisku Agnieszka kupiła czerwoną szminkę. Zupełnie niepotrzebną, w zbyt ostrym kolorze, zresztą i tak rzadko się malowała. Po prostu czekała w terminalu, aż na ekranie pojawi się informacja, że odprawa została rozpoczęta, pod wpływem impulsu weszła do sklepu wolnocłowego i ją kupiła. Zaraz potem zaczęła żałować niepotrzebnego wydatku, ale cóż, można chyba pozwolić sobie na coś nowego. W końcu przez prawie trzy miesiące wszystkiego sobie odmawiała roznosząc piwo, frytki i pieczoną rybę w barze niedaleko stacji metra Holloway Road. A teraz wraca wreszcie do domu i może zaszaleć. Pomalowała usta w łazience i przyjrzała się sobie. Była blada, związane w kitkę ciemne włosy, bawełniana koszulka i dżinsy nijak nie pasowały do karminowych ust, ale trudno. Zapięła kosmetyczkę, spojrzała na zegarek i ruszyła w kierunku odprawy.
Po co u licha ludzie tu przyjeżdżają – zastanawiała się stojąc w kolejce do samolotu. Londyn był dla niej klaustrofobiczny, zbyt tłoczny, pełen obcych zapachów, twarzy, których po kilku sekundach i tak już się nie pamięta, dziwnych języków, które dolatywały do niej w metrze. No dobrze, istniały dwa powody, dla których warto było przyjechać; jeden z nich jest wciśnięty w bagażu podręcznym: łup z wyprawy do antykwariatów i księgarni Charing Cross. Drugi leży spokojnie na koncie i pomoże przetrwać kolejny rok studiów. Dziewczyna zapięła pasy i ignorując polecenie stewardessy dyskretnie włożyła do uszu słuchawki. Trzy godziny lotu, półtorej godziny jazdy samochodem i będzie w domu. Będzie mogła oddychać.
Agnieszka potrzebowała przestrzeni. Była istotą terytorialną w równym stopniu co rysie i niedźwiedzie. Wychowała się w we wsi położonej dziewięćdziesiąt kilometrów od Rzeszowa, który dla większości ludzi i tak już leżał na końcu świata. Obok domu jej rodziców stał tam jeszcze jeden budynek, ale nie utrzymywali z jego mieszkańcami zbyt bliskich kontaktów. Dziewczyna lubiła tę samotność. Nawet w domu przeszkadzał jej włączony stale telewizor i kiedy tylko miała czas, uciekała na samotne wycieczki w góry. W zimie jeździła na nartach, w lecie błąkała się po parowach i bukowych dolinach. Znała tam każde miejsce, ścieżki zwierząt i strumyki lepiej niż okoliczni leśnicy. Najczęściej wędrowała sama, konieczność rozmowy z kimś ją krępowała. A i tak większość osób nie potrafiła dotrzymać jej kroku.
Kiedy lądowali, padał deszcz. Agnieszka przetarła zaspane oczy i zgodnie z poleceniem zapięła pasy. Nawet nie zauważyła, kiedy bateria w odtwarzaczu skończyła się, a ona zasnęła rozmazując szminkę na oparciu fotela. Z lotniska odbierze ją tata. Nie musiała wysyłać mu wiadomości, wiedziała, że będzie czekał. Była jego jedyną córeczką, oczkiem w głowie, woził ją do liceum do Krosna i do biblioteki, kiedy miała ochotę coś poczytać. Do czasu, kiedy po maturze zrobiła prawo jazdy i dostała kluczyki do ich samochodu.
– Zrobiłaś jakieś zdjęcia? – Ojciec nigdy nie wyjechał dalej niż do Tarnowa i zawsze zadawał to samo pytanie. Może w końcu powinna zacząć je robić, żeby pokazać rodzicom trochę świata.
– Jasne, tatku – burknęła zaspana wsiadając do samochodu. – Króla mórz, smażonego śledzia w panierce, wspaniałe ujęcie złocistego potoku piwa i egzotyczną cytrynę. Wiesz, że nie miałam czasu. A co tam w domu?
Ojciec skrzywił się zatrzaskując bagażnik.
– Woda zmyła most za Krempną, ale już odbudowali.
– A poza tym?
– A, z matką pogadaj. Po staremu.
Ojciec Agnieszki jechał wolno, przynajmniej ona tak uważała. Zdarzało jej się pokonywać trasę do Rzeszowa w godzinę, spiesząc się na poniedziałkowe zajęcia albo z powrotem do domu. Jeździsz jak wariatka, kiedyś zabierzemy ci samochód i pojedziesz sobie bezpiecznie PKS-em – odgrażała się matka. Ale Agnieszka śmiała się tylko wyprzedzając ciężarówki na wąskich górskich drogach. Wypadki powodują idioci, którzy nie potrafią jeździć, a nie ci, którzy robią to trochę bardziej dynamicznie. Zresztą nigdy nie miała czasu, w piątki po wykładach chciała jak najszybciej wrócić do domu, a w poniedziałki jak najdłużej pospać. Teraz też jej się spieszyło, ale wiedziała, że będzie musiała zjeść w domu obiad i trochę pobyć z rodzicami, zanim pozwolą jej się wyrwać w góry. Do niego.
Janek mówił, że ma chore serce. Często brał jakieś tabletki, Agnieszka jeździła po nie z receptami do Krosna.
– Tabletki nic nie pomogą, to nie serce – powiedziała dziewczyna głaszcząc go po głowie. – To miasto, zobaczysz, pomieszkasz tu jeszcze kilka miesięcy i żadne tabletki nie będą ci potrzebne.
– Jasne, i okłady z liści babki, co?
– Twoje serce należy do mnie. Pożarłam je. Czy myślisz, że zjadłabym wadliwe serce? – Przytuliła się do niego i ugryzła lekko w szyję.
Chłopak przyjechał tu przed kilkoma laty z grupą studentów na wakacje. Potem wrócił za rok, już sam i przez całe trzy miesiące siedział w jednej z chatek niedaleko przełęczy, pomagając reperować dach. W końcu, po kolejnych wakacjach, już stąd nie wyjechał. Zajął jeden z opuszczonych pasterskich szałasów, przeczyścił piec, uszczelnił okna i postanowił przeczekać zimę. Kiedyś wróci na studia, powtarzał sobie, ale jeszcze nie teraz, za rok. Jesienią zbierał jagody i poroża jeleni, najmował się do dorywczych prac. Minął kolejny rok i nie chciało mu się już nawet oficjalnie przedłużać urlopu dziekańskiego. Po co się oszukiwać? Zbudował sobie małą kuźnię i zaczął uczyć się kowalstwa. Sam, z książek, które dawała mu Agnieszka, metodą prób, błędów i powykrzywianych kawałków metalu, które wyglądały jak nowoczesne rzeźby. Robił też biżuterię, srebrne kolczyki i bransolety. Czasem łączył metal z kośćmi zwierząt, które znajdował w lesie, albo z kawałkami drewna. Agnieszka pomagała mu potem sprzedawać je wśród studentów. Ponieważ wymyśliła do tego legendę o niesamowitym ludowym artyście mieszkającym wśród niedźwiedzi, sprzedawały się nadzwyczaj dobrze.
Najbardziej kochała w nim to, że jej nie przeszkadzał. Był jedyną znaną jej osobą, która w żaden sposób jej nie nudziła i nie irytowała, kiedy za długo przebywali razem.
– Myślę, że to chodzi o zapach – wyszeptała, kiedy leżeli razem w łóżku. – Podobno zwierzęta wyczuwają zapachy istot spoza stada. Mnie na przykład drażnią ludzkie zapachy. Z wyjątkiem twojego. Musimy chyba należeć do jednego gatunku. Tylko my dwoje.
Zaręczyli się w noc świętojańską. Zrobił dla niej srebrny pierścionek z delikatnie uplecionych kawałków metalu, który wyglądał na palcu bardziej jak obrączka.
– Zaręczyny to poważna sprawa – powiedział podając jej pierścionek. – Ważniejsza nawet niż ślub. Gdzieś to czytałem; jeżeli dwie osoby są małżeństwem, ale się unieszczęśliwiają, mają prawo się rozstać. Ale jeżeli po zaręczynach coś je rozdzieli, to zawsze w jakiś sposób będą próbowały wrócić.
Dziewczyna roześmiała się, a nad jej włosami migały iskierki z ogniska.
– Dla mnie mogą to być zaręczyny i ślub w jednym. Nie potrzebuję innego i wiem, że tak łatwo się mnie nie pozbędziesz.
W domu Agnieszka zjadła resztkę kotleta i smętnie wyjrzała za okno. Zmierzchało. Do domu Janka szło się szybkim krokiem przynajmniej półtorej godziny i chciała już wyjść. Poczekała, aż zacznie się ulubiony serial mamy i włożyła ubłocone buty.
– Wychodzisz? – Matka oderwała się od telewizora.
– Tak. Idę się przejść, zobaczyć stare kąty. Wezmę latarkę i wrócę przed północą.
Kobieta skrzywiła się.
– Ale uważaj na siebie.
– Jasne – rzuciła na pożegnanie.
Wolała nie mówić dokładnie gdzie idzie. Jej rodzice wiedzieli, że spotyka się z Jankiem, ale nie przepadali za nim. Dla nich był kimś obcym, dziwakiem, bez zawodu, bez ziemi, bez przyszłości. Mieszkał w zajętej nielegalnie chacie i ledwo starczało mu na chleb. Teraz też nie wspomnieli o nim słowem, jakby mieli nadzieję, że w wielkim świecie córka o nim zapomni. Prędzej zapomniałaby własnego imienia. Ale skoro chcą udawać, że o niczym nie wiedzą, niech tak będzie.
Świetne opowiadanie, zajrzyj też do moich: http://swiatopowiadan.wordpress.com