Andrzej spojrzał na zachodnią część przybrzeżnego lasu. Według mapy, gdzieś tam krył się bunkier i rozwiązanie zagadki. Widmo Bursztynowej Komnaty kusiło jeszcze mocniej, niż na początku… ale mimo to przeszło mu przez myśl, że mógłby jeszcze się wycofać. Umknąć mordercy, póki czas.
Komnata szaleństwa
Andrzej spojrzał na zachodnią część przybrzeżnego lasu. Według mapy, gdzieś tam krył się bunkier i rozwiązanie zagadki. Widmo Bursztynowej Komnaty kusiło jeszcze mocniej, niż na początku… ale mimo to przeszło mu przez myśl, że mógłby jeszcze się wycofać. Umknąć mordercy, póki czas.
Witold Dworakowski
‹Komnata szaleństwa›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % ![](/3_1/wykresik.gif) |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Witold Dworakowski |
Tytuł | Komnata szaleństwa |
Opis | Autor pisze o sobie: Rocznik 1989. Tajemniczy osobnik o dwóch twarzach. Pierwsza należy do studenta z pewnej politechniki. Druga – do niereformowalnego fana fantastyki. Debiutował w 64. numerze „Science Fiction, Fantasy i Horror” opowiadaniem „Widma pośród gwiazd”. Koneser coli i czekolady, które już niejeden raz osłodziły mu życie. |
Gatunek | SF |
Uciekał.
Pędził wąską leśną dróżką, wymijał zapadliska, przemykał wśród pni starych drzew. Ociekał potem, ciężko dyszał, czuł się jak sprinter na finiszu, ale nie zmniejszał tempa. Nie mógł. Był zwierzyną, a ścigający go mężczyzna – myśliwym.
Grób. Musiał go znaleźć, zanim zrobi to ten sukinsyn. W przeciwnym wypadku wszystko pójdzie na marne: cała ta eskapada i idiotyczne podchody. Mimo że krew kapała mu ze skroni, a udo co chwila dźgały igiełki bólu, nie miał zamiaru się poddać. Na to było już za późno.
Z pozoru wszędzie wokół było spokojnie. Słońce niemal całkiem schowało się za horyzontem i las rozjaśniały ostatnie smugi światła. Wiatr szeleścił igliwiem i trawą, a w tle monotonnie szumiał Bałtyk. Andrzej Woźniak miał jednak świadomość, że sytuacja daleka jest od sielanki. Zabójca siedział mu na ogonie. Jedyną szansę na zwycięstwo stanowiło dotarcie do celu przed nim.
Grób. Musiał go odnaleźć.
Wariactwo, pomyślał z rozpaczą. Wariactwo!
Nagle gdzieś niedaleko huknął strzał. Serce podeszło Woźniakowi do gardła, na moment stracił koncentrację. To wystarczyło – potknął się o korzeń i wyrżnął twarzą w ziemię. Zaklął, gdy między zębami zazgrzytał mu piach. Zerwał się z miejsca i odwrócił, gotów do dalszego biegu.
I zamarł, przerażony. Wiedział już, że przegrał.
Myśliwy dopadł swoją zwierzynę. Wycelował w Andrzeja pistolet i pociągnął za spust.
Szedł wzdłuż regałów antykwariatu, wściekły na notariusza, klienta, siebie, swoją decyzję i wszystkie problemy, które spadły mu na głowę. Wodził wzrokiem po starych woluminach. Żałował, że nigdy więcej ich nie zobaczy. Lubił ten niepowtarzalny klimat swojego lokalu. Błysk światła na chromowanych elementach różnych staroci, woń kurzu i wiekowego papieru, senną atmosferę… Za czasów jego dziadka i ojca rodzinna firma jakoś prosperowała – raz lepiej, raz gorzej. Teraz jednak obroty spadły do zera. Nie było wyjścia: nadszedł czas na sprzedaż lokalu wraz z zawartością i zmianę zajęcia.
Nacisnął klamkę i wszedł na zaplecze. Światło padło na obciążone dziesiątkami woluminów regały i sterty ksiąg, które piętrzyły się prawie pod sam sufit. Każdy tom miał jakąś historię, każdy przeszedł wiele perypetii, zanim trafił do tej ciemnicy, by odpocząć pod nawarstwiającym się kurzem. Woźniak w zadumie powiódł po nich wzrokiem. Sentyment, pomyślał. Tylko przez sentyment jeszcze tego nie wyrzuciłem, tak samo jak nie zrobili tego ojciec i dziadek Zygmunt. Gdyby teraz zobaczyli, jak sprzedaję te ich sentymenty, pewnie by mnie zamordowali.
Wziął z regału jedną z ksiąg, przekartkował ją. Buchnął na niego tuman kurzu. Andrzej kichnął tak potężnie, że aż się cofnął i zahaczył o coś łokciem.
Nie powinien był tego robić.
W chwili, gdy się obracał, runęła na niego lawina tomisk. W twardych okładkach. Łupnęło głucho, w powietrze wzbiły się chmury kurzu, Andrzej zaklął z wściekłością. Już nie żałował tych cholernych siedlisk pająków, niech nowy właściciel robi z nimi, co chce! Masując stłuczone ramię, powoli dźwignął się z podłogi i rozejrzał po pobojowisku. Tomy rozwalone, papiery leżące gdzie okiem sięgnąć…
– Pięknie – mruknął. – Po prostu, cholera, pięknie! Może mam was jeszcze… A to co?
Podniósł kartkę, która na pewno nie oderwała się od żadnej z ksiąg. Raczej wyleciała z jakiegoś zakamarka. Pożółkła ze starości, zmięta i poszarpana, pokryta była słabo widocznymi wyrazami i plątaniną jakichś linii. Woźniak w zamyśleniu podrapał się po brodzie. Nie zainteresował go jednak tekst, ale dwa szkice w prawym górnym rogu.
Moneta, jej awers i rewers. Awers: profil Adolfa Hitlera. Rewers: orzeł w koronie. Pod jego piersią sąsiadowały ze sobą trzy tarcze z kolejnymi koronami, na środkowej widniał dodatkowo krzyż grecki. Nigdzie nie było widać ani informacji o emitencie, ani nawet nominału. Sam Führer i godło.
Nie, nie godło, pomyślał Andrzej. Herb. Stary herb Królewca.
Przeniósł wzrok na treść dokumentu. Większość wyrazów była wyblakła; we wpadającym na zaplecze świetle dało się odczytać tylko kilka z nich. Jeden przykuwał szczególną uwagę – napisany wielkimi, koślawymi literami pośrodku kartki.
„Scheinberg”.
Rozpoznał pismo dziadka. Znał je tak samo dobrze jak naszkicowaną monetę.
Jadąc autobusem przez zatłoczony Wrocław, Woźniak tylko przez moment wspominał spotkanie z klientem, zamknięcie drzwi i chwilę zadumy przed zakratowaną wystawą antykwariatu. Potem pomyślał o znalezisku. Kiedyś dziadek Zygmunt trzymał na zapleczu większość pamiątek z czasów wojny. Dokument musiał wypaść z tego pudła i zawieruszyć się wśród tomisk. Na szczęście najcenniejszą część kolekcji dziadek przechowywał w mieszkaniu, gdzie spoczywały do dziś. Był tam wojskowy nóż i rozmaite świecidełka odebrane nazistom. Był też zbiór monet.
Kiedy tylko Andrzej dostał się do mieszkania, grzebał w szafach przez kilkadziesiąt długich minut. W końcu znalazł to, czego szukał: szkatułkę.
Otworzył ją, odsłaniając trzy rzędy starych monet. Oglądał je przez chwilę. Każda miała swoją historię, każda trafiła do jego rodziny w szczególnych okolicznościach. Dziadek w latach trzydziestych zajmował się numizmatyką, ale nawet podczas wojny nie porzucił swego hobby. Efektem tej pasji była większa część kolekcji: reichsmarki, marki polskie, stare złotówki, rozmaite monety kolekcjonerskie, a wśród nich ta poszukiwana. Andrzej położył ją na biurku obok znalezionego dokumentu – mapy, jak go nazwał w myślach – i ostatecznie stwierdził, że nie ma mowy o pomyłce. Szkic wykonano w skali jeden do jednego, z zachowaniem wszelkich proporcji.
Obrócił monetę w dłoni. Nie różniła się zbytnio od pozostałych elementów kolekcji. Średnica: dwa koma siedem centymetra. Masa: nieco ponad trzy gramy. Gładki brzeg. Tylko ten brak nominału i emitenta…
Zastanowił się nad tą kwestią. Po co Niemcom moneta bez nominału? Nie była egzemplarzem kolekcjonerskim. Nie zrobiono jej ze złota ani żadnego innego cennego kruszcu. Zatem po co? Przeniósł wzrok na dokument. Przyjrzał się układowi poziomych, pionowych i ukośnych linii, od których biegły strzałki zakończone adnotacjami. Uśmiechnął się ironicznie. Te bazgroły kojarzyły mu się z labiryntem, który został opisany przez jakiegoś pedanta.
Czyżby mapa do skarbu? – pomyślał. W czasach, kiedy zbieracze złomu i domorośli poszukiwacze przeczesali większość terytorium kraju?
Odręczne zapiski niewiele mu mówiły, podobnie jak prowadząca do nich plątanina strzałek i krzyżyków. „Links”, „Ebene Zwei… unter…”, „drei Schritten… halt”… Wysuwanie hipotez mijało się z celem – wszystko było zbyt wyblakłe i niewyraźne. W zasadzie jedynym tropem, z jakiego Andrzej mógł teraz skorzystać, była w miarę czytelna linijka przy dolnej krawędzi kartki.
„Flugzeug, sehr wichtige Ladung. Kamper See, 1. März 1945.”
Ani data, ani wzmianka o ważnym transporcie nic mu nie mówiły. Znał jednak kogoś, kto mógłby mu pomóc.
Marcin.
Znał go ze studiów historycznych. Nawet kiedy zrezygnował z nauki, wciąż pozostawał z nim w kontakcie. Marcin pracował w Ministerstwie Kultury, miał wgląd w stare archiwa i związane z wojną katalogi. Grzechem byłoby nie skorzystać z jego pomocy. Wystarczyło wykręcenie numeru, pozdrowienia, streszczenie sprawy i uzbrojenie się w cierpliwość.
Niespełna dwadzieścia cztery godziny później zadzwonił telefon.
– Coś znalazłem – zabrzęczał w słuchawce głos Marcina. – Trochę tego jest.
– Mów – ponaglił Woźniak.
– Kamper See, obecnie Resko Przymorskie. Jezioro przybrzeżne w zachodniej części Pomorza. Teraz pełni rolę rekreacyjną, ale w okresie, który cię interesuje, miało inną funkcję. Mianowicie lądowały tam niemieckie wodnosamoloty.
– Dalej.
– W 1936 roku w ten rejon Pomorza wprowadziło się szwabskie wojsko, konkretnie jedna z grup lotnictwa wybrzeża. Na zachód od jeziora, w wiosce rybackiej Kamp, ulokowali swój garnizon. Ustabilizowali okoliczny teren, zbudowali od podstaw całą infrastrukturę: drogi, lotnisko i tak dalej. Wszystko w błyskawicznym tempie.
Andrzej powoli kiwał głową. To zgadzało się z faktami, które znalazł w Internecie.
– Co z datą, którą ci podałem? – zapytał.
W słuchawce przez chwilę szeleściły kartki. W końcu Marcin rzekł:
Indiana Jones w wersji pomorskiej... Świetnie się czyta.