Dali się sprowokować, jak zwykle. Ochroniarze pierwsi. Rzucili się naprzód, niegłupio markując ciosy w różne partie ciała. Jednak byli nieprzygotowani, zmylili kroki. Przemknął między nimi gwałtownym piruetem i ciął dwa niezdarnie odsłonięte karki. Płytko, bez zamachu i właściwe samym impetem. Martwi rąbnęli w podłogę dokładnie wtedy, gdy siwy wielkolud zdecydował się zaszarżować.
Grzegorz Wiśniewski
Noel Profesjonał
Dali się sprowokować, jak zwykle. Ochroniarze pierwsi. Rzucili się naprzód, niegłupio markując ciosy w różne partie ciała. Jednak byli nieprzygotowani, zmylili kroki. Przemknął między nimi gwałtownym piruetem i ciął dwa niezdarnie odsłonięte karki. Płytko, bez zamachu i właściwe samym impetem. Martwi rąbnęli w podłogę dokładnie wtedy, gdy siwy wielkolud zdecydował się zaszarżować.
Grzegorz Wiśniewski
‹Noel Profesjonał›
Ghul leniwie opierał się o barierkę.
Stał na samiutkim szczycie drewnianych schodów, które prowadziły do wrót wydrążonej w skałach krypty. Starannie wyciosane z dębiny stopnie wspinały się od podstawy urwiska krętym, stromym wężykiem, oświetlonym licznymi pochodniami. Ghul starał się nie spuszczać z nich wzroku. Od czasu do czasu chuchał pieszczotliwie na żarzącą się końcówkę łodygi tittunu, by potem zaciągnąć się głęboko dymem. Noc była zimna, a do ceremonii napojenia życiem wprost z żył mistrza pozostało jeszcze sporo czasu. Poprawił jedwabną apaszkę na szyi, wygładził świeżo nabytą grubą tunikę. Życie w służbie strzygonia miało swoje zalety. Wady niestety też. Czuł już ten narastający głód. Głód, którego aromatyczny dym wciągany do płuc żadną miarą nie potrafił ukoić. Spróbował się skoncentrować, odgonić natrętne myśli. Przebiegł wzrokiem schody od pierwszego stopnia do ostatniego. Nie wolno było pozwolić sobie na nieuwagę. Nie wolno było dopuścić kogokolwiek niepowołanego pod wrota krypty mistrza. Na wszelki wypadek musnął dłonią rękojeść miecza, wiszącego przy pasie.
Zaciągnął się tittunem.
Z góry na jego szyję opadł cienki arkan, zacisnął się i poderwał raptownie. Ghul zdążył jedynie wierzgnąć raz i drugi stopami obutymi w błyszczące eleganckie buty.
Mistrz Manolo, ważna persona w okolicznym środowisku nieumarłych, zamarł nad pergaminem. Uniósł głowę i wsłuchał w ciszę, zwykle bezkompromisowo zalegającą jego wielokomorową, ekskluzywną kryptę. Płomienie świec w kandelabrach na moment zafalowały. Ze zgrabnie ściętej końcówki pióra skapnęła kropla atramentu.
– Coś słyszałem – odezwał się niskim, nieprzyjemnym głosem.
Trzej ghulowie z jego osobistej obstawy ożywili się w kącie. Wstali, zrzucając eleganckie, szamerowane srebrem płaszcze. Dobyli broni.
– Gdzie, mistrzu? – najroślejszy zapytał krótko.
Manolo wskazał jeden z korytarzy.
– Myślę, że mamy nieproszonego gościa.
Ghulowie z pozorną powolnością odsunęli się od siebie, by w zasięgu broni nie znalazł się któryś z kompanów. W luźnym szyku zbliżyli się do wylotu korytarza. Wiatr zawył w nim unisono.
– Zróbcie z nim to, co z ostatnim.
Ghulowie skinęli głowami jak jeden, po czym ostrożnie zanurzyli się w korytarz.
Coś się stało.
Manolo, mimo talentów, jakimi obdarzyło go jego mroczne dziedzictwo, nie zdążył nic dostrzec. Świece zgasły. Wszystkie naraz, jakby zdmuchnął je huragan. Coś błysnęło. W nozdrza uderzył go ozon, a w umysł refleks magicznej energii. Przez główną salę przemknął jakiś kształt. Poruszał się tak szybko, że dla wyczulonych na ciepło zmysłów strzygonia wyglądał niemal jak rozciągnięta w przestrzeni jednolita czerwona wstęga. Kształt dopadł tunelu, w który zagłębiły się ghulowie. Miecze ze szczękiem spotkały się w krótkim starciu pośród ciemności. Ledwie Manolo zastanowił się, czy jego słudzy sprostają niezwykłemu napastnikowi, a już szczęk metalu przeszedł w mlaszczące odgłosy szlachtowania. Dwa, trzy, cztery ciosy – i zapadła cisza. Zapachniało krwią.
Manolo wytężył wzrok. Ghulowie leżeli bez ruchu w korytarzu, powyginani ciosami w najróżniejsze pozy. Nie dostrzegł jednak ani śladu napastnika. Powolnym ruchem sięgnął po kord, leżący na blacie obok kałamarza. Obudził swój gniew i zasyczał złowrogo w ciemność. Obnażył śnieżnobiałe kły. Poruszył głową, przepatrując pomieszczenie i maksymalnie wysilając nadludzkie zmysły. Zamarł, bo poczuł coś.
Kawał zimnego, ostrego metalu opierał mu się o gardło, a osobnik ściskający rękojeść stał mu za plecami.
– Czego chcesz? – wyszeptał Manolo spierzchniętymi wargami. Nagle z przeraźliwą ostrością zdał sobie sprawę z faktu, że jest nieumarłym. Jeszcze.
Tamten miał niski, szorstki głos.
– Podobno ociągasz się z płaceniem za ochronę – odezwał się z południowym akcentem. – Nierozsądnie. Don Leone jest zdania, że to może zaszkodzić interesom. Głównie twoim.
– A.. ależ ta kwestia… – Mistrz ostrożnie przełknął ślinę. – Sądziłem, że została wyjaśniona. Nawet wysłałem jednego z moich ghuli z przesyłką… z umówioną kwotą… dlaczego don Leone nie uznał sprawy za załatwioną?
Właściciel ostrza milczał chwilę.
– Nic nie wiem o przesyłce – rzekł szorstko. – Musisz zrozumieć, że rodzina Leone jest tutaj bardzo szanowana. Nie może sobie pozwolić, by publicznie ją lekceważono.
Manolo poczuł chłód spływający wzdłuż kręgosłupa.
– Obiecuję, że jeszcze dzisiaj wyjaśnię nieporozumienie i ureguluję całą należność! – wykrztusił nieledwie falsetem. – I będę dumny, jeżeli będę mógł prowadzić z nią interesy… nadal…
Napastnik pozostał niewzruszony.
– Don Leone kazał się upewnić, że rozumiesz, co to znaczy robić interesy z jego rodziną – powiedział. – Rozumiesz?
– Oczywiście, że rozumiem. Jak najbardziej – Manolo zapewnił gorliwie.
– Na pewno?
– Na pewno. Na zawsze.
Znów chwila milczenia.
– Dobrze – oświadczył tamten w końcu. – Don Leone kazał przekazać ci jeszcze to.
I najbezczelniej ugryzł Manola za uchem.
W „Nowym Narakorcie” było raczej pustawo, jak zwykle o tej porze. Wczorajsi biesiadnicy nadal odsypiali batalie odbyte przy kuflu, a nowi jeszcze w progi karczmy nie zawitali. Odpowiednia pora na nierzucający się w oczy wczesny posiłek. Noel wszedł jak zwykle ostrożnie. Wysoki, chudy cień człowieka, owinięty w czarny płaszcz. Za progiem skromnie zsunął z głowy dzierganą z czarnej wełny myckę, poprawił ułożenie miecza na plecach i przysiadł przy narożnym stoliku. Schludna posługaczka dostrzegła go zza szynkwasu, uśmiechnęła się i skinęła głową. Noel odpowiedział skinięciem, ale nie uśmiechnął się. Nigdy się nie uśmiechał.
Podali mu to, co zawsze – potrawę, która kojarzyła mu się z domem. Długie, wąskie paski ciasta, starannie ugotowane i zwinięte na talerzu, obficie polane ostrym, czerwonym sosem. Zaczął jeść, nie czekając na gospodarza. Bertolli pojawił się po chwili. Solidny, by nie powiedzieć otyły, mężczyzna w luźnych szarawarach i bogato zdobionej tunice. Czarne kędziory na głowie miał starannie przystrzyżone, a wąsy zawadiacko wywinięte.
– Smakuje? – zapytał siadając naprzeciw Noela – Smakuje ci? Kazałem Luigiemu przyrządzić tak, jak robiła to mamma. Wiesz, dużo czosnku i bazylii, a do ciasta wrzucić cztery jajka.
– Smakuje.
– Nowa knajpa zobowiązuje – Bertolli zagrzechotał grubą złota bransoletą na nadgarstku. – Nie powtórzy się historia ze starej, że przylezie byle kto od Powroźniczej Bramy i paroma cięciami miecza, ot tak, zrujnuje wieloletnią renomę.
Noel jadł.
– Coś szybko wróciłeś – Karczmarz wyprostował się na ławie. – A sprawa naszego przyjaciela Manolo – załatwiona?
– Załatwiona – rzucił Noel i z mlaśnięciem wciągnął pasemko ugotowanego ciasta.
Bertolli z całych sił usiłował nie wyglądać na szczęśliwego.
– Świetnie! Wybornie! Re-we-le-we-la-cyj-nie! – wycedził tonem, który wydawał mu się chłodny i wyprany z emocji. Niesłusznie. – Don Leone jeszcze dzisiaj o tym usłyszy. I będzie ze mnie zadowolony, Noelu. To znaczy… z nas. Zadowolony z nas.
– A co z pieniędzmi?
Bertolli przeczesał włosy dłonią. Na każdym palcu nosił po kilka złotych pierścieni.
– Jak to co… jak zwykle. Przechowam je dla ciebie.
Noel rzucił karczmarzowi spojrzenie dwóch zwężonych źrenic.
– No, wiesz… – Bertolli zmieszał się. – Jeżeli potrzebujesz, to stówkę mogę ci dać do ręki.
Wiedźmin bez słowa przełknął kolejny kęs.
– Dobrze doprawione? – Zainteresował się karczmarz.
– Nie dość ostre.
– Naprawdę? – Bertolli zdziwił się niezwykle szczerze jak na siebie. – Polenta!
– Si!? – doleciało zza szynkwasu, gdzieś z głębi karczmy.
– Mój przyjaciel mówi, że mało ostre! – Karczmarz obrócił się w tamta stronę. – Na przyszłość pamiętaj, że dla niego dawać więcej zmielonych czerwonych owoców.
Z prześwitu kuchni wynurzyła się zgrabna ręka z kciukiem i palcem wskazującym połączonymi w zgrabne „o”. Bertolli zerknął na wiedźmina.
– Jeżeli jesteś zainteresowany, dostałem nowe zlecenie. Z ulicy wprawdzie, zwykle takich nie biorę, ale bardzo prosili…