Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 11 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Szymon Teżewski
‹Nowotwór›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorSzymon Teżewski
TytułNowotwór
OpisAutor pisze o sobie:
Jak mawia mój kolega: urodziłem się i to był największy błąd w moim życiu, chociaż popełniony dość niedawno. Drugim poważnym błędem jest pisanie przeze mnie opowiadań. Mieszkam w Augustowie – przyjemnym miasteczku wśród licznych jezior; interesuję się tyloma rzeczami, że bezcelowe jest ich wymienianie.
GatunekSF

Nowotwór

1 2 3 6 »
Zanim podpisuję papier, już wojsko ewakuuje pobliskie domy i nawet hotel, w którym ponoć jacyś wariaci specjalnie na tę okazję powykupywali miejsca. Czytam te wszystkie papiery po pięć razy, żeby się raptem nie okazało, że zgodziłem się na użycie jakichś eksperymentalnych bomb czy innego ścierwa.

Szymon Teżewski

Nowotwór

Zanim podpisuję papier, już wojsko ewakuuje pobliskie domy i nawet hotel, w którym ponoć jacyś wariaci specjalnie na tę okazję powykupywali miejsca. Czytam te wszystkie papiery po pięć razy, żeby się raptem nie okazało, że zgodziłem się na użycie jakichś eksperymentalnych bomb czy innego ścierwa.

Szymon Teżewski
‹Nowotwór›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorSzymon Teżewski
TytułNowotwór
OpisAutor pisze o sobie:
Jak mawia mój kolega: urodziłem się i to był największy błąd w moim życiu, chociaż popełniony dość niedawno. Drugim poważnym błędem jest pisanie przeze mnie opowiadań. Mieszkam w Augustowie – przyjemnym miasteczku wśród licznych jezior; interesuję się tyloma rzeczami, że bezcelowe jest ich wymienianie.
GatunekSF
Włażę miastu w dupę. Bo chyba inaczej się nie da nazwać tej śmierdzącej dziury, z której wylewa się wszystko, co miasto przetrawi. Tu w pobliżu nikt nie mieszka, ludzie wolą bardziej reprezentacyjne rejony, wolą uczesane domki w centrum, gdzie łatwo można zapomnieć, że na wschód od miasta jest to ogromne cuchnące pole, na które w końcu trafia wszystko, co w tychże domkach wrzucają do ścieku.
Naciągam więc na twarz maskę i sprawdzam filtry, poprawiam kask i zapalam na nim latarkę. Podświadomie zaczynam oddychać ustami zamiast nosem i wchodzę głębiej. Ponoć są tacy wariaci, którzy robią to, bo lubią. Ale jeżeli lubią, w mieście są naprawdę ciekawsze otwory, w które można wejść. Tutaj jest tylko zalegająca miejscami brązowa masa i lekko błyszczący czerwonawy nabłonek z białymi guzami, które utrudniają przemieszczanie. W dupę włażę tylko kiedy naprawdę trzeba, a niestety trzeba coraz częściej od kiedy miasto ma polipy.
Przede mną właśnie zwisa jeden z nich. Średni, trochę mniejszy ode mnie. Odcinam go lekką siekierą, a potem przypalam miejsce, z którego sączy się gęsta miejska krew. Wtedy wszystkie ściany dookoła zaczynają drżeć z bólu. Dopiero wtedy, nie wtedy, gdy odcinam. Mówię więc:
– Już, już, spokojnie, to dla twojego dobra.
A miasto jakby się uspokaja. Chociaż przecież w dupie nie ma uszu, a się uspokaja.
• • •
– Coraz więcej tych polipów – mówi Marian, kiedy spotykamy się w szpitalnej szatni.
– Starość nie radość – odpowiadam, bo w sumie co miałbym odpowiedzieć. I orientuję się, że to mogło nie zabrzmieć najmilej. Bo Marian ma swoje lata.
– Mówią, że miasto ma już zaawansowanego raka. – Nie daje za wygraną. – Jeden doktór mówił, że długo nie pociągnie. Tak powiedział… nie pociągnie!
Szczerze nienawidzę tych proroków końca. To nie jest żadne odkrycie, to tylko logiczna konieczność. Skoro miasto żyje, oddycha, wydala, toczy, to przecież umrze. Umrze tak, jak umrę ja i tak, jak umrze pan Marian, który się przekręci pewnie całkiem niedługo, o ile nie odstawi tych mocnych papierosów.
I tak, jak po panu Marianie, którego skóra już dawno zmieniła kolor na lekko żółtawy, który mimo pięćdziesiątki na karku ma już zmarszczki większe niż mój dziadek, przygasłe oczy i niepokojące plamy na skórze… tak samo po mieście widać, że nie dzieje się dobrze. Trzeba tylko patrzeć.
Polipy! Aż polipów trzeba było tym całym lekarzom. Trzeba było całych cuchnących dzielnic, w których odchody zalegały tygodniami. A przecież już dobrych dziesięć lat temu ni z tego, ni z owego zaczęło się sypać Stare Miasto. Przecież z dnia na dzień zniknęła moja ulubiona cukiernia, obrosła bulwiastymi bąblami, a potem przez kilka miesięcy śmierdziała padliną, póki się nie zdecydowano wyciąć stamtąd całego budynku. Albo czy nikt już nie pamięta o ulicy Dolnej, która przed zeszłymi wakacjami przez jedną noc pokryła się białawym nalotem, potem spuchła i żeby ratować sąsiednie, postanowiono to cholerstwo wypalić? A ile było mniejszych wypadków i anomalii, o których ludzie opowiadali sobie w kolejce do warzywniaka!
– I co pan, panie Marianie, ma zamiar z tym zrobić? – pytam, ale wcale nie czekam na odpowiedź. Bo pan Marian za chwilę zacznie chrząkać i jąkać się, a potem machnie ręką i splunie, grożąc mi kułakiem.
Pod szpitalnym prysznicem spotykam Jacka. Jacek to równy chłop, starszy ode mnie dwa lata, ale już ma żonę i dwójkę dzieci. Kiedyś był gruby jak bela, ale potem wziął się za siebie, zmężniał i zmienił w Jacka, którego znam. W wysokiego przystojnego bruneta o ciemnoburzowych oczach. Nigdy nie mówi za wiele, raczej uśmiecha się lekko i kiwa głową. Poznaliśmy się już pierwszego dnia, na rekrutacji, on siedział w kącie i czytał jakiś kryminał, a ja znieść nie mogłem rozmów tych wszystkich debili, którzy zeszli się tam chyba tylko z powodu perspektywy łatwego zarobku. Ja wiem, że każdy z nich wychował się w mieście, że każdy za miasto oddałby nawet życie, doskonale rozumiem. Ale od razu spostrzegłem, że żaden z nich nie rozumiał, o co tak naprawdę chodzi. Żaden z nich nie rozumiał, że służba w Oddziale to nie jest śpiewanie hymnów i wyglądanie dostojnie na paradach. Czasy się zmieniły. Oddział to niewdzięczna, brudna robota. Oddział to budzenie rodzin o trzeciej nad ranem, tylko po to, żeby pod dorobkiem ich życia krzesać za chwilę ogień. Oddział to rąbanie miasta siekierą, wysadzanie całych budynków, wykrawanie zaatakowanych dróg po kolana we krwi.
A Jacek to rozumiał od samego początku. Kiedy weszliśmy na salę, a weszliśmy razem, i kiedy zadali pierwsze pytanie, standardowe, dlaczego żeśmy tu właściwie przyszli, to Jacek bez zastanowienia odpowiedział:
– Lubię kroić mięso.
I mimo że ten cały wąsaty major nie dał nic po sobie poznać, czułem, że to była najlepsza odpowiedź, jaką dzisiaj usłyszał. Dowcipna, konkretna i szczera. Taki właśnie był Jacek.
Teraz tylko uśmiecha się do mnie, lekko, jak zawsze, a ja kiwam mu głową. Bo iść z Jackiem na akcję to najlepsze, co cię może spotkać. Na Jacku możesz polegać jak na Zawiszy.
I nieważne, czy to kolejne zwichrowane gówno do wycięcia, czy sterylny oddziałowy prysznic.
– Dużo? – pyta Jacek mimochodem, energicznie namydlając przedramiona.
– Coraz więcej – odpowiadam, zgodnie przecież z prawdą, bo polipy mnożą się szybciej niż ktokolwiek przypuszczał, nawet Robert. Gdyby nie ciągłe ich wycinanie, to pewnie już przenosilibyśmy południowe dzielnice do jeszcze nie w pełni wyrośniętych zastępczych domów.
– Wyciskamy pryszcze zamiast poszukać głębiej.
Tylko tyle powiedział. A ja przecież wiedziałem, że Jacek ma rację, bo Jacek zawsze ma rację. I nawet myślę sobie, jak sam na to mogłem nie wpaść, przecież doskonale wiedziałem, że coś jest nie tak. Ale dopiero Jacek ubrał w słowa wszystkie moje wątpliwości co do antypolipowej akcji. My nawet nie leczymy objawów, tylko wyciskamy pryszcze, podczas gdy miasto toczy poważna choroba.
• • •
Stoimy w pięciu pośrodku głównej ulicy. Właściwie kilkanaście metrów pod środkiem głównej ulicy. Ja, Jacek, Marian wyglądający gorzej niż zwykle i dwóch nowych, którzy na sam widok pobledli, jakby zaraz mieli zwymiotować. Jest szósta rano, za chwilę ludzie wyruszą do pracy, a my stoimy na głównej stacji metra, która nie przypomina już stacji.
Pośrodku między torami wyrósł olbrzymi guz, który pulsuje nieustannie, a na jego powierzchni odznaczają się żyły ciemne jak burzowe niebo i grube jak moje ramię. Jacek patrzy na guza jak zahipnotyzowany, a ten bydlak przelewa się wewnątrz i pulsuje nieustannie. Aż od ścian odbija się jego tętno. Tutu, tutu, tutu.
– Tniemy? – pytam, bo bez ciężkiego sprzętu sobie tego nie wyobrażam.
Marian podchodzi bliżej, wyciąga siekierę i wali na oślep, gdzieś przy pulsującej żyle. I wtedy guz przewala się na niego i pochłania. Tyle widzieliśmy Mariana. Młody nie wytrzymuje i rzeczywiście wymiotuje na posadzkę z wyszlifowanego nabłonka.
– Wyciągnijmy go chociaż – mówi Jacek i wbija w guz hak, po czym przechodzi przez tory na drugą stronę, a ja bez pytania idę za nim.
Ciągniemy we dwóch, ale nie dajemy rady, potem dołącza się jeden młody, ten, który się nie zrzygał, ale guz dalej nawet nie drgnie. Zaczynamy go przypalać, jednak wtedy dzieje się coś niespodzianego. Jego ściany powoli pokrywają się mleczną substancją z jakichś obrzydliwie wyglądających gruczołów, a płomienie nie robią im żadnej szkody.
– Zrób nastrzyk – mówię młodemu, ale widzę jego drżące ręce, więc wyrywam mu kuszę i strzykawy. Naciągam cięciwę mocniej niż zwykle i strzelam. Strzykawa nawet nie wbija się w mięso. Grzęźnie w tej cholernej mlecznej mazi. Patrzę na Jacka i znowu rozumiemy się bez słów, tak jak wtedy, gdy pierwszy raz spotkaliśmy się podczas naboru.
– Jesteśmy w dupie – mówi Jacek i ma rację. Bo Jacek rzadko się myli, a jak się myli, to tylko co do mnie.
• • •
Sala urzędu miasta, a za stołami ci wszyscy gogusie w garniturach, co powiesili na ścianach portrety im podobnych gogusiów z zeszłych stuleci, w nadziei, że sami kiedyś zawisną w tym holu sławy. Rzadko kiedy widuję takie miejsca, w których o tym, że miasto jest z krwi i kości, można właściwie zapomnieć. Tu są dywany, zdobione kasetony i lamperie, prawie nie widać żywej miejskiej tkanki, nie widać spod tych ozdób naturalnych ścian. To jest właśnie urząd miasta, miejsce, gdzie próbują zapomnieć, czym miasto właściwie jest, i zająć się sprawami takimi jak wydawanie koncesji na alkohol czy kolejne podatki.
1 2 3 6 »

Komentarze

30 XII 2014   17:20:34

Genialne. Dawno nie miałem takiej frajdy z czytania. Pomysł, wykonanie - wszystko - coś niesamowitego! To rzadki (dla mnie) przypadek, kiedy tekst przelatuje mi przez głowę nie jak tekst, który czytam, tylko jak własne myśli. Nie będę się rozpisywał, dekonstruując to opowiadanie w celu przeprowadzenia analizy - po 1): nie umiem, po 2): nie chcę. Nie warto. Tekst broni się sam, nawet pomijając jego metaforyczność. Jest fantastyczny. Klimat. Język. Chcę jeszcze. Autorze! Zapamiętam Cię sobie...

27 I 2015   13:23:30

Dobre

14 III 2015   11:52:16

Prosta,a zarazem ujmująca narracja personalna- lecz początkowo rzeczywistość "żywego miasta" nie zachęcała do lektury. Początkowo. Rzeczowy psychologizm bohatera w zestawieniu z czymś nadnaturalnym,z jakimś niezmierzonym celem- to niewątpliwe osiągnięcia tego fantastycznego opowiadania.
Utwór niewątpliwie "wymagający" polecenia.

18 VI 2015   16:19:33

Mam uprzedzenia do młodych pisarzy. Są zbyt... słabi, by poświęcać im czas. Czytam twój pierwszy akapit... i cóż. Ciężkie, toporne zdania pisane przez dziecko (bo to widać po stylu). Sorry bracie, ale wracam do Słowackiego, Szekspira i innych. Jeżeli mam nadrobić stare, jeszcze szkolne zaległości, to niech robię to z klasą. Nie warto, bym się odrywał dla młodziaków.

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Na ścieżce ku kosmicznemu Samhdi-Ra
Marcel Baron

11 V 2024

Dokądkolwiek wyruszysz, Adnana, będziesz w samym sobie. Nie ma innej drogi, by osiągnąć Samhdi-Ra, niż wyrzec się siebie w ogniu Modi-jana-Sy. Będziesz więc wędrował w czasie i przestrzeni, tak naprawdę jednak nie poruszysz się ani o jeden atom. A potem wrócisz ze swojej podróży wzbogacony tylko o ciężar nowych doświadczeń.

więcej »
Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Tegoż twórcy

Burza nad Łaźniami
— Szymon Teżewski

Żytnia
— Szymon Teżewski

O Babce, zwanej Znachorką
— Szymon Teżewski

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.