Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 27 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Jacek Maria Fryderyk Dehnel
‹Kaligrafia›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorJacek Maria Fryderyk Dehnel
TytułKaligrafia
OpisOpowiadanie wyróżnione w pierwszym Konkursie Literackim „Esensji”.
Gatunekrealizm magiczny

Kaligrafia

Jacek Maria Fryderyk Dehnel
« 1 2 3 4 »

Jacek Maria Fryderyk Dehnel

Kaligrafia

Tymczasem ręce Corneliusa były bękarcie. Suche, szczupłe, po trosze prowadzące osobną egzystencję. Wiecznie wymykały mu się spod kontroli, imały się niepotrzebnie parzących fajerek, zaostrzonych sztachet i psich zębów, przez co przez lata pokryły się bohaterską siecią blizn. Ale nawet kiedy był młody, van Norg nie umiał zajmować się tulipanami ani szlifować pereł. Jeśli w porywie entuzjazmu próbował namalować martwą naturę, już pierwszym dotknięciem pędzla marnował całe olśniewające equilibrium, jakie noszą w sobie przedmioty uczynione rękoma ludzi zrównoważonych. I żeby chociaż to marnotrawstwo prowadziło do jakiegoś feerycznego kataklizmu, fantastycznego armageddonu w galaktyce rozsypanych na stole owoców i glinianych naczyń o smukłych szyjkach. Ale nie. Żadne trąby archanielskie, żadne zniekształcone żałośnie kształty, wołające z płótna o pomszczenie profanacji. Na obrazie pojawiała się trudna do opisania bylejakość, jakieś bezbarwne, szarawe mazidło, nie mające początku ni końca - prócz krawędzi blejtramu, rzecz jasna, choć nawet i nie tego, biorąc pod uwagę niechlujność Corneliusa - i właśnie z tej przeklętej obojętności scen historycznych, szklanych römerów, na wpół napełnionych winem, widoczków wsi, wszystkich konsekwentnie w jednej, miałkiej konsystencji gliniastego dna koleiny, wzięła się profesja van Norga.
Teraz, kiedy po latach oglądał na starym, śnieżącym telewizorze czarno-białe reportaże ze swojej ojczyzny - o kaszowate, pasiaste dobrodziejstwa eurounii! - kiedy natrafił na program o jednym ze swych nieświadomych następców, nie czuł prawie niczego. Przysłuchiwał się wywiadowi na wpół obojętnie, łowiąc coraz bardziej obce słowa - obce nie dlatego, że mieszkał we Włoszech i zapominał powoli holenderskiego, ale dlatego, że dla człowieka książek i inskrypcji dźwięk wypowiadanych wyrazów brzmi fałszywie, jak pęknięty dzwonek - i próbował znaleźć jakąś nić porozumienia z tym młodym, brzydkim Flamandem o rybich wargach, ledwie widocznym zza migających przez ekran pasków i plam. Ale nic. Żadnych punktów zaczepienia, choć mieli przecież podobne przeżycia.
Tamten mówił, że mycie nieboszczyków jest pracą jak każda inna, że tylko wzruszają go ciałka dzieci i ten osobliwy chłód, który czuje się przez palce rękawiczki. Nie, nie boi się zostawać na noc, ani wchodzić do ciemnej sali, pełnej prosektoryjnych stołów. Pokazywał skomplikowane instrumentarium skalpelów, nożyc i grzebieni, baterie pudru, sekretne uroki trumiennego makijażu. A Cornelius patrzył się na to beznamiętnie, tak, jak patrzyłby się na akcesoria fryzjera psów albo bednarza. Czasy się zmieniły.
Kiedy van Norg po raz pierwszy zatrudnił się przy myciu zwłok w zakładzie pogrzebowym „Charon” pana Aapena, martwi byli tak samo gliniaści i małomówni, przesiewali się chłodem przez gumowe rękawiczki i patrzyli się szklanym wzrokiem, jeśli unieść im szpatułką powieki. Ale nie byli otoczeni zgrają pikających i świecących aparatur, armadami kredek do warg, strzykawek z silikonem, ciężarków do powiek i czego tam jeszcze ludzie nie wymyślili przez ostatnie pół wieku. Mył umarłych tak, jak myto jego dziadka, pradziadka i prapradziadka, powtarzał zestaw tych samych prostych, nudnawych czynności. Teraz, przez pryzmat urządzeń, nie rozpoznawał w rybim facecie swojego następcy w tym ponurym fachu - to był jakiś podejrzany typ, szykujący ludzi na pośmiertne randki, robiący im ostatnie operacje plastyczne, za które zdążyli zapłacić, a nie zdążyli dożyć, jakiś fircykowaty trupi wizażysta. Było w tym coś zboczonego, jakieś rozmiłowanie w upiększaniu ciał, jakby miały jeszcze kiedykolwiek służyć do czego innego niż do gnicia.
Prosektoria i domy pogrzebowe zmieniły się od tamtych czasów. Jeśli zdarzało się Corneliusowi widzieć te włoskie, przypominające niewielkie pałacyki burgeois na przedmieściach większych miasteczek, obłożone marmurami i tanią sztukaterią, tęsknił do prostych, żeliwnych zlewów, stołów z łupku, obrębionych kanalikiem do spływania wody i mydlin.
Tak, to prawda. Nie wstydził się tego. Przez dwadzieścia lat szykował ciała w firmie pana Aapena, człowieka rzetelnego i poważnego. Nie był to szczyt jego marzeń, ani ulubione zajęcie, za to można się było przy nim obyć bez rąk jubilera. Martwi byli odporni na stłuczenia i niezgrabne ruchy. Pociągnięci za włosy nie krzywili się, rąbnięci miską w czoło nie krzyczeli. W szarej sali, w której spędzał cały dzień, przesiąkając zapachem szarego mydła i szarych środków dezynfekujących, Cornelius nie musiał się troszczyć ani o tulipany, ani o martwe natury, ani o diamenty. Jego niezgułowatość znajdowała pełne zrozumienie w tym gliniastym, bezwładnym żywiole. Był zadowolony.
Poznał Anne, której nie przeszkadzał zapach chemikaliów i zła sława, a wraz z nią poznał zapach ud żywej kobiety, jakże inny od chłodnego, roślinnego odoru kobiecych ciał, do których się przyzwyczaił. Wzorem zacnych przodków, którzy nie przekazali mu wprawdzie zwinnych dłoni, ale obdarzyli go obyczajami, niedługo potem poprosił Anne o rękę. A ona się zgodziła.
Żyli razem. Pracowali. Zdarzało im się kochać.
Kiedy więc wrócił pewnego wieczora do domu i nikt nie odpowiedział na jego powitanie, kiedy w kuchni nie natrafił na parującą z garnka zupę dla dwojga, kiedy w całym mieszkaniu nie paliła się ani jedna lampa, a on otwierał po kolei wszystkie drzwi i za każdymi natrafiał na chorowity zmierzch, kiedy duże, wełniste kłęby milczenia wyłaziły spod tanich mebli, wycieranych co rano do połysku, a przecież teraz dziwnie matowych, kiedy znalazł Anne, leżącą na tapczanie w granatowej sukience, opiętej na spuchniętych łydkach, tę Anne ze szklistym wzrokiem utkwionym w głąb samej siebie, tę Anne, która dała się oszukać sprytnemu negatywowi swoich tkanek, rakowi, przegryzającemu po kolei wszystkie narządy, rozpoczynając od nerwów, by nic nie bolało, kiedy tak stał nad nią i zastanawiał się, nie myśląc przecież wtedy o samotnych wieczorach i zimnym łóżku, o gotowaniu i praniu, otóż kiedy tak zastanawiał się, taksując ją fachowym wzrokiem, jaki kolor różu trzeba będzie nałożyć na policzki, nie stać go było na nic innego, tylko na podniesienie brwi i zapytanie - sam nie wiedział kogo - "Już?”.
Nigdy nie mówił wiele, przez co nie przeszkadzała mu małomówność nieboszczyków. Przygotował Anne do pogrzebu najlepiej jak umiał, zaś pan Aapen, zgodnie z umową, wziął na siebie koszty całej ceremonii, wliczając w to olbrzymie kosze kalii i lampkę niezłego wina na skromnej stypie. Nie ma co ukrywać, był człowiekiem z gestem.
Niekiedy nie rozumiał van Norga - pogodny rumiany, na swój sposób rubaszny, o ile przedsiębiorca pogrzebowy w ogóle może być rubaszny, z początku chował urazę, że tak sumienny pracownik wydaje się wiecznie mieć coś za złe. Ale przekonał się z czasem, że cicha natura i zdawkowe odpowiedzi na żarty nie mają w sobie nic z nieuprzejmości. Nie wiedział, że podczas gdy on czuje się nieswojo w towarzystwie van Norga, szereg wybitnych kabalistów z podziwem komentuje we wzajemnej korespondencji lakoniczność i celność jego frazy.
Wszyscy oni byli trochę do niego podobni. Cornelius, obcując z nimi tylko listownie, czuł coraz wyraźniej, że jest ulepiony z tej samej gliny, co oni. Milczący, zamknięci w klitkach tych samych samotnych pokojów, wynajmowanych od lat w tych samych tanich pensjonatach, pijący tę samą cienką, gorzką herbatę z tych samych wyszczerbionych kubków, byli jego braćmi w ciszy.
– Chore plemię - myślał sobie van Norg - nie powiązane ze sobą żadnymi więzami krwi, bowiem niezdolne jest do rozrodu. Skazane na niespodziewane pojawianie się w szacownych rodzinach i bezdzietną śmierć, zupełnie jak zrakowaciałe narośle, produkujące twory piękne i przerażające zarazem. Kabała to nie nauka, to gorączka, przychodząca nad ranem, po nocy spędzonej nad pismami mędrców. Gnieździ się w zimnych pokoikach na strychu, w tanich apartamentach uniwersyteckich, dawanych przez rektora wybitnym badaczom, którzy nie potrafią sobie poradzić w życiu, choć poznali istotę rzeczy.
Ale wszystko to byli naukowcy. On wiedział, że to nie nauka go pociąga, a coś, co stoi za nią. I nagle, w iluminacji godnej najwspanialszych cadyków, pracownik zakładu pogrzebowego „Charon” Aapena, czesząc włosy siedemdziesięciotrzyletniej pensjonariuszki domu starców, kobiety o krótko obgryzionych paznokciach i obwisłych piersiach, kobiety leżącej na stole z zielonego łupku, po którym spływały zimne mydliny, kobiety która była tylko jednym z wielu ciał, które mył tego dnia, on, obdarzony dłońmi paralityka, tłuczącymi miseczki z pianką do golenia pośmiertnego zarostu, dłońmi nieustannie zawadzającymi o kant stołu i narzędzia, dłońmi pokancerowanymi i posiniaczonymi, dłońmi, które powoli zapominały z jakim wstydem błądziły nieumiejętnie po ciele jego żony, kiedy jeszcze biło w nim serce, on, nieśmiały uczeń wielkich mistrzów tajemnej wiedzy - zrozumiał.
Stwórca nie wyposażył go w niezręczne dłonie bez powodu. Nie było bowiem jego powołaniem ani szlifowanie martwych diamentów, ani malowanie martwych natur, ani obmywanie martwych ciał. Urodził się, by dawać życie, by tymi wielkimi łapskami lepić z gliny toporne torsy i bezkształtne łydki, a potem powoływać je do istnienia sztuką słowa, zapełniać świat tworami lepszymi od niego samego.
« 1 2 3 4 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Na ścieżce ku kosmicznemu Samhdi-Ra
Marcel Baron

11 V 2024

Dokądkolwiek wyruszysz, Adnana, będziesz w samym sobie. Nie ma innej drogi, by osiągnąć Samhdi-Ra, niż wyrzec się siebie w ogniu Modi-jana-Sy. Będziesz więc wędrował w czasie i przestrzeni, tak naprawdę jednak nie poruszysz się ani o jeden atom. A potem wrócisz ze swojej podróży wzbogacony tylko o ciężar nowych doświadczeń.

więcej »
Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.