Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 19 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Jacek Maria Fryderyk Dehnel
‹Kaligrafia›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorJacek Maria Fryderyk Dehnel
TytułKaligrafia
OpisOpowiadanie wyróżnione w pierwszym Konkursie Literackim „Esensji”.
Gatunekrealizm magiczny

Kaligrafia

Jacek Maria Fryderyk Dehnel
« 1 2 3 4

Jacek Maria Fryderyk Dehnel

Kaligrafia

Końca pracy nie było widać, bo tak naprawdę nie istniał obiektywnie, a tylko jako uboczny produkt obsesji Corneliusa, odkąd porzucił pierwotny zamiar uczynienia homunkulusa na swój obraz i podobieństwo. Teraz w wilgotnej, zagrzybionej piwnicy budynku, którego w najśmielszych nawet marzeniach nie ośmieliłby się nazwać weneckim palazzo, tworzył glinianego nadgolema, postać w rodzaju übermenscha, który będzie czerpał rozum i biegłość we wszelkich rzemiosłach z niepojętej kaligrafii, pokrywającej jego ciało. W przeciwieństwie do swych poprzedników - sztucznych służących i pałubowatych żołnierzy, broniących Żydów przed prześladowaniami w Pradze, czy Moguncji - jego twór miał myśleć i odczuwać. Dzięki ornamentowi, który przez kolejne lata narastał na jego ciele jak deseń złośliwego guza, albo pąkle na stępce karaweli, ten golem był zdolny nie tylko do lepienia z gliny następców, lub obmywania zwłok, ale i do czynów bohaterskich.
Cornelius pewnie dałby już sobie dawno spokój z ryciem w glinianym ciele, zwątpiłby w sens misternej roboty, gdyby nie fakt, że od dłuższego czasu - niewątpliwie właśnie dzięki ornamentowi - golem nabierał rumieńców. Nie było to może to, co w rodzinnych stronach van Norga nazywano jagodami - krągłe, purpurowe placuszki na policzkach hożych dziewcząt z holenderskiej wsi. Jego twór, prócz tradycji żydowskiej, wywodził się przecież także z Wenecji, ze smug zimnego różu na chlupoczącej w kanałach wodzie, z perłowego błękitu, rosnącego świtem na wschodzie, z odblasków na fasadach pałaców. Co rano omiatany wilgotnym powietrzem laguny, zabarwiał się z wolna tęczowymi plamami, jak rzymskie szkło pod zwałami lawy w Herculanum. Albo jak brzuśce dzbanów z Murano, których wytwórcy przed wiekami posiedli wiedzę rodem z alchemicznych traktatów i nauczyli się nadawać szkłu ową cudowną, chorowitą poświatę. Tak, to powietrze z Murano, widoczne przez niskie okienko piwnicy, nadawało golemowi koloru. Wpływało przez kaligraficzne ornamenty niczym przez system umiejętnie zbudowanych śluz i rozchodziło się po ciele sobie tylko znanymi drogami.
Tak więc w miejsce szarej gliny pojawiło się ciało zupełnie nowe, jak wyrżnięte w olbrzymim opalu. Z początku Cornelius bał się, że będzie musiał zmienić zwykłe dłuta na jubilerskie wiertła i pilniki, ale mimo nowego wyglądu materia się nie zmieniła. Kiedy tylko miękki wiór, wycięty z jakiegoś żłobienia padał na ziemię, na powrót przybierał barwy błota, bo opal był w golemie, a nie w glinie.
Pracował w piątek, świątek i niedzielę, na dobre porzuciwszy studia nad kabałą i prowadzenie korespondencji z wysuszonymi specjalistami o twarzach suchotniczych mistyków, którzy, kto wie, pewnie dawno przenieśli się w sfery kryształowe - albo dzięki ekstazie, przeżywanej o piątej rano nad „Zoharem” i wyszczerbionym kubkiem z zimną, nie słodzoną herbatą, albo zjedzeni przez raka i samotność. Jeśli nie dłubał w statui, z lupą przy wyłupiastych oczach szukał wolnego miejsca, w którym mógłby dopisać jakąś mieniącą się glosę do charakteru golema.
Często zastanawiał się, co sprawiło, że taki niezdara jak on, który mimo szczerych chęci nigdy nie potrafił narysować równego koła, zdobył się na wykonanie tak trudnej pracy, choć wydawała mu się nieraz zbyteczna. Skąd brała się ta łaska, prowadząca dłuto w palcach bez jednego drżenia, cierpliwie zaokrąglająca woluty i wyrzynająca w opalizującym ciele miniaturowe kasetony. Nie znał odpowiedzi. Przeczuwał wprawdzie, że było to zasługą broszury z amsterdamskiej biblioteki publicznej, ale nie zadał sobie nigdy pytania, jakim sposobem traktat Isaaka ben Jochai znalazł się w jego rękach. Skąd tak stara książka, wydana - jak zdołał zbadać - w tajemniczej, półlegalnej oficynie, książka która tyle razy mogła zostać zapomniana, potraktowana jako surowiec do uszczelniania okien, wywieziona za granicę, wreszcie spalona przez porządnych mieszczan, brzydzących się herezją i gnozą, trafiła do miejskiej biblioteki i leżała tam, dopóki nie chwycił jej, przylepionej do „Traktu do Madison”. Wiedział dobrze, że zbieg okoliczności był wytłumaczeniem zbyt banalnym. Jeżeli - jak głoszą pisma - najpodlejszy robak, toczący wnętrze kamienia na dnie oceanu jest w baczeniu Pańskim, okładki książek nie zlepiają się przypadkowo. Ale za tym kryła się prawda tak olbrzymia i trudna do udźwignięcia, że van Norg nie ważył się pytać o nią nawet samego siebie. Wolał nazwać się krewnym tego robaka, niewidocznego dla całego świata prócz Boga, pierwotniakiem wyposażonym w dwie przerośnięte łapy, którymi w lepkiej glinie torował drogę swojej misji.
Po paru latach barwy z Murano zaczęły stopniowo zanikać, a spod tęczowych nalotów jęła się ukazywać przezroczysta tafla skóry z purpurowego szkła. Golem był w środku zupełnie pusty, pozbawiony całej maszynerii ciała. Przez czoło widać było na przestrzał tył jego czaszki, wysklepiony jak najpiękniejsze weneckie flakony, przez brzuch, nie skalany pępkiem, prześwitywały lędźwie. Akanty piersi nakładały się na meandry pleców, rollwerki pachwin - na arabeski pośladków. Tylko oczy traciły przejrzystość, nabierając z wolna ludzkiego koloru, są bowiem zwierciadłem duszy, a w miarę żłobienia ornamentów golem stawał się coraz bardziej ludzki.
Kiedy Cornelius schodził do niego po śniadaniu, homunkulus patrzył się na niego uważnie, nieznacznie ruszając na boki gałkami ocznymi. Trudno powiedzieć, czy było to spojrzenie ufne, tęskne, czy może wrogie, zresztą sam van Norg nie był do końca zdecydowany i wybierał tę lub inną wersję w zależności od własnego humoru. Natomiast z całą pewnością on patrzył się na swe coraz mniej gliniane dziecko z nieustającą dumą i miłością. Myśl, że po tylu latach pracy niebawem będzie zmuszony do zapełnienia arabeską lub palmetą ostatniego skrawka szklanej skóry i wskrzeszenia golema, nie dawała mu spokoju.
Ów ranek nie był specjalny. Od kanałów niósł się odór fekaliów i gnijących glonów, po ścianach ściekały wąskie strużki wody. Był piątek. Ostatni piątek Corneliusa van Norg.
Trzymając w jednej dłoni najlepsze szkło powiększające w tym mieście jubilerów, a w drugim najcieńsze dłuto w tym mieście artystów, kończył właśnie cyzelowanie policzka małego putta, siedzącego z girlandą kwiatów na paznokciu palucha lewej stopy. Nagle golem zadrżał. Znowu. Cała powierzchnia ciała zmętniała, jakby powracała do stanu pierwotnego, jakby purpurowe szkło odzyskiwało lepką matowość gliny. Ale nie, choć szara, skóra przybrała przecież inny odcień i nie straciła połysku; wręcz przeciwnie, zdawała się cała być wykuta z polerowanej stali. Niezliczone linie i zakamarki wzorów świeciły odbitym światłem, wciekającym przez okno piwniczki od strony Murano, ale pozbawionym owej łagodnej opalizującej aury, którą tak potrafił oddać Guardi. I znów cielsko drgnęło. Golem zamrugał oczami.
Tetragram się wypełnił. Bowiem każdy niedokończony wyraz, każda urwana w pół słowa sentencja, każda zdławiona mowa, każdy okaleczony poemat pisze się sam, nawet jeśli nikt nie zada sobie trudu dodania tych paru liter lub wykrzykników. Dzieła tak czy owak powstają same, człowiek może tylko przyspieszyć ich rozwój, popędzać bacikiem swoich wysiłków, podobnie jak małe dzieci na holenderskich obrazach popędzają bacikiem wirujące po posadzce bąki z toczonego drewna.
Ruszył przed siebie. Głupotą byłoby twierdzić, że nie był ani dobry, ani zły. Na luksus obojętności mogą pozwolić sobie tylko bogowie i paralitycy. Ornament oczywiście nie poszedł na marne - nadał golemowi manier i szyku, wtłoczył mu do łysej głowy dzieła klasyków i zachwyt nad Santa Maria della Salute o wschodzie i zachodzie słońca, korpuskularno-falową teorię światła, znajomość kilku taktów z "Don Giovanniego”, tudzież całe hektolitry podobnej wiedzy, wciekającej latami przez pory filigranów. Zdawał sobie sprawę, że jest najwykwintniej wychowanym, najwszechstronniej wykształconym i najdokładniej wykonanym homunkulusem pod słońcem. Niewielkie, otaczające go istotki o pożółkłych twarzach i żylastych dłoniach, nudne kreatury zajmujące się handlem rybami i espresso, w weneckim świetle wydawały mu się niegodne istnienia. Alembiki, w których destylowano ich umysł, były brudne i zatłuszczone. Dłuta, którymi ciosano ich usta, były tępe. Glina, z której ich ulepiono, była podłego gatunku.
I ruszył, rozkruszając ścianę piwnicy w kupę gruzu. Cornelius bezskutecznie próbował zetrzeć tetragram, ale upadł na ziemię od jednego ciosu pancernej dłoni. Rzeźbiony był w pierwszorzędnej glinie, wyrzeźbiony - z chromowanej stali.
W perspektywie ulicy widać było go coraz słabiej. Zresztą, wzrok van Norga zmarniał w ślęczeniu nad zawiłościami ornamentu i dostrzegał stąd tylko olbrzymie fale, tłukące o fundamenty kamienic. Cornelius zauważył ze zdziwieniem, że osuwające się domy i kolumnady, składające się jak papierowe wachlarze, przywodzą mu na myśl coś miłego - w istocie, przypomniał sobie pewną książkę, którą dostał na szóste urodziny. Były tam tekturowe kulisy, które, gdy je wysunąć, odsłaniały ukryte obrazki - kreta, żabę, dziewczynkę. To była chyba książka o Calineczce. Duże, prążkowane płatki rozwierały się zupełnie tak, jak teraz rozwierały się duże i prążkowane fasady. W miejsce Calineczki w błękitnym kubraczku za parawanami murów ukazywały się kochające się pary, ojcowie rodzin chrapiący na małżeńskich łożach, wtuleni w barchanowe żony; porcelanowe sedesy, wieloczęściowe serwisy śniadaniowe, obiadowe i deserowe, wypryskujące z kredensów jak porcelanowe fontanny. Kataklizm był z pewnością urozmaicony dźwiękiem, ale Cornelius van Norg niemal doszczętnie stracił słuch - organ nie używany zanika - więc stracił trochę z widowiska. Ale doskonale wiedział, że kiedy runie ostatnia pierzeja, kiedy ostatni kanał połączy się z laguną, kiedy ostatnia kopuła kościoła zagłębi się w wodę jak łeb dobrze wypasionej ośmiornicy, golem wróci tutaj, by dokończyć dzieła zniszczenia. To leżało w jego wycyzelowanej naturze.
Cornelius van Norg podrapał się po pośladku. Zupełnie nieświadomie, odpowiadając na dosyć przyziemny zew swędzenia. Absolutnie bez podtekstów. Niczego nie sugerował. Nie próbował zawrzeć w tym żadnej subtelnej aluzji. Jego pośladek - mówiąc dokładniej, jego lewy pośladek - nie posiadał drugiego dna. Nie było w tym geście żadnej utajnionej treści ani zakamuflowanego buntu. Po prostu podrapał się. A przecież miał do wyboru tyle wyśmienitych możliwości. Błyskotliwe ostatnie słowa, bezdenną rozpacz kreatora, któremu się nie powiodło, szatański śmiech, lament estety. Ale stał w wyrwie muru, przyglądając się kolejnym pierzejom ulic, zsuwającym się w kanały z krzykiem ginących i hurgotem trzaskających konstrukcji, stał nie wypowiadając ani sentencjonalnych banałów, ani bezsensownych zdań, które tak bawią miłośników historii, stał po kostki w wodzie, wsłuchując się w bicie serca, bardziej glinianego niż tamto, z twarzą tak spokojną, jakby ją właśnie wczoraj odebrał od prasowaczki z czterema czarnymi krawatami wiecznego wdowca, aż w końcu uniósł w górę brwi i spytał się - sam nie wiedział kogo - "Już?”.
Gdańsk, 22.XII.1998 - 1.I.1999
koniec
« 1 2 3 4
1 listopada 2002

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Na ścieżce ku kosmicznemu Samhdi-Ra
Marcel Baron

11 V 2024

Dokądkolwiek wyruszysz, Adnana, będziesz w samym sobie. Nie ma innej drogi, by osiągnąć Samhdi-Ra, niż wyrzec się siebie w ogniu Modi-jana-Sy. Będziesz więc wędrował w czasie i przestrzeni, tak naprawdę jednak nie poruszysz się ani o jeden atom. A potem wrócisz ze swojej podróży wzbogacony tylko o ciężar nowych doświadczeń.

więcej »
Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.